Niezła sztuka

 – Proszę przynajmniej przeczytać. Tyle może pan chyba zrobić? To przecież nie zajmie dużo czasu.

– Zgoda, niech pan zostawi u mnie ten tekst. Dam znać, jeżeli mi się spodoba i zdecyduję się z niego skorzystać.

– Czyli nigdy.

– Tak nisko ceni pan swoją twórczość, panie Habasiński?

– Nie w tym rzecz, dyrektorze. Po prostu wiem jak jest, w niejednym teatrze zostawiałem już swoje dramaty i z reguły nie dostawałem odpowiedzi. Nikt tych tekstów nie czytał: ani dyrektorzy, ani kierownicy literaccy, ani reżyserzy. Odrzucali je w ciemno. 

– Ja przeczytam.

– Nie wierzę. Proszę przeczytać teraz, przy mnie. Należy mi się to!

– Co takiego?

Habasiński zmieszał się nieco, zakasłał, a potem spokojniejszym, przepraszającym tonem wyjaśnił:

– Źle się wyraziłem, dyrektorze. Przecież nie będzie pan teraz czytał całości. Chodziło mi tylko o to, żeby pan przejrzał tekst, tak na szybko. Teatralny fachowiec, taki jak pan, błyskawicznie się zorientuje czy moja komedyjka jest coś warta. Powie mi pan to i będzie miał sprawę z głowy, a ja nie będę musiał tygodniami wyczekiwać na odpowiedź, która nigdy nie nadejdzie.

– Bo ja wiem… Może nawet tak zrobię – skinął głową dyrektor, ale zaraz dodał z przekąsem: – Choćby po to, żeby się pana pozbyć. Tak natrętnego dramatopisarza nigdy wcześniej w moim gabinecie nie widziałem.

– Wyróżniam się, to chyba dobrze – usiłował zażartować Habasiński.

– Lepiej ukryć się w tłumie niż wyróżniać się głupio. Dawaj pan tę sztukę. 

Habasiński wyciągnął z teczki spięty zszywaczem plik kartek i wręczył dyrektorowi. Ten zerknął na stronę tytułową i wydął usta w ironicznym uśmiechu.

– To ma być tytuł sztuki?

– Oczywiście.

– Kiepski. Zupełnie bez wyrazu.

– Może trochę surrealistyczny, ale przy tym jakże tajemniczy. Nic nie wyjaśnia, a zachęca do zgadywania, co się za nim kryje. Dla spektaklu to idealny tytuł.  

– Spektaklu? Nie spieszmy się tak, to musiałoby być coś naprawdę interesującego. A na razie nie wygląda – podkreślił dyrektor, przeglądając pobieżnie kolejne kartki. – O, tutaj jest fragment całkiem przyzwoitego dialogu, ale dalej? Tandeta i kicz.

– Przykro mi to słyszeć. Ten tekst jest aż tak beznadziejny? 

– Nieatrakcyjny. Niesceniczny. Słabo napisany, nieporadnie. Poza tym mało śmieszny jak na komedię.

– Bo to jest taki dyskretny humor absurdu.

– Odnoszę wrażenie, że czytelnicy będą się śmiać z autora, a nie z jego dowcipów…  

Dyrektor jeszcze przez kilka minut wertował tekst, uważniej wczytując się tylko w niektóre akapity. Potem odłożył kartki na biurko, spojrzał na Habasińskiego i pokręcił przecząco głową.

– Nie widzę tu potencjału na ciekawe przedstawienie. Żaden teatr panu tego dramatu nie wystawi. A swojego teatru pan przecież nie ma.

– Faktycznie, nie mam – zaśmiał się nerwowo Habasiński. – Ale widzę mój teatr i to ogromny…

– Mówmy poważnie. Widzowie nie ufają nowym, nieznanym autorom, wolą klasykę. Może to i smutne, ale prawdziwe.

– To jedna z tych prawd, które są zbyt smutne, żeby je głosić.

– Jako szef poważnej instytucji muszę brać pod uwagę finansowy aspekt każdego przedsięwzięcia. Spektakl osiąga komercyjny sukces tylko wtedy, kiedy nazwisko autora jest znane, przyciąga widzów. A pana nazwisko, panie…

– Habasiński.

– To nazwisko nie jest nikomu znane. Widzi pan, nawet ja zapomniałem.

– Żadna strata, bo ja wcale nie nazywam się Habasiński.

Dyrektor zaniemówił na moment, a potem pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Jak to? Przecież tak się pan przedstawiał. 

– Bardzo przepraszam za tę niewinną mistyfikację.

– Niewinną? To przecież jawne oszustwo, najdelikatniej mówiąc. Nazwisko Habasiński jest zresztą umieszczone na sztuce, którą mi pan dał! – zawołał oburzony dyrektor, stukając palcem w leżący na biurku plik.

– Nie jestem autorem tej sztuki. Trudno, żebym podpisywał cudzy tekst moim nazwiskiem.

– Kim w takim razie jest ten cały Habasiński? Pańskim krewnym, przyjacielem? Czemu pan tak zabiegał o wystawienie jego sztuki?

– Nie znam żadnego Habasińskiego, wymyśliłem to nazwisko.

– To ja już nic nie rozumiem. Proszę wyjść! – oświadczył dyrektor wstając i pokazując gniewnym ruchem na drzwi. – Bo zadzwonię na policję!

– Pozwoli pan, dyrektorze, że najpierw wszystko wyjaśnię…

– Tylko szybko.

– Zacznijmy od tego, że w rzeczywistości nazywam się Skotnicki, Zdzisław Skotnicki. Żeby to potwierdzić, mogę się nawet wylegitymować. 

Skotnicki wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki dowód osobisty i położył na biurku przed dyrektorem. Ten usiadł, wziął dowód w dłonie i zaczął go dokładnie oglądać.

– Czy ten dowód jest autentyczny? Bo jakoś nie mam zaufania… 

– Autentyczny, wszystko się zgadza. Mój ojciec miał na imię Zdzisław, ja też. W dodatku jestem do niego bardzo podobny, więc często mu mówię, że jestem Zdzichem nowej generacji…

– Wróćmy do meritum sprawy – uciął dyrektor. – Czyli do pańskiego oszustwa.

– Raz jeszcze chciałbym przeprosić za to, co zrobiłem – oświadczył Skotnicki z powagą, nie wolną jednak od szczypty ironii. – To był tylko mały, dziennikarski eksperyment.

– Dziennikarski? – zdziwił się dyrektor. – A legitymację prasową mógłbym zobaczyć?

– Oczywiście! – odpowiedział Skotnicki i natychmiast podał dyrektorowi swoją legitymację. – Jestem od niedawna sekretarzem redakcji w „Gońcu Teatralnym”, współpracuję też z dwoma innymi czasopismami kulturalnymi. Poza tym prowadzę dość popularnego bloga, poświęconego problemom współczesnego teatru. Nie słyszał pan o mnie?

– Nie słyszałem. I mam wrażenie, że niewiele straciłem.

Dyrektor bez słowa oddał Skotnickiemu dokumenty, a potem wstał i zaczął wolnym krokiem przechadzać się po gabinecie.

– Po co ta cała maskarada, w jakim właściwie celu pan do mnie przyszedł? To ma być jakiś głupi kawał? Przecież można było po prostu zadzwonić i umówić się ze mną na wywiad dla „Gońca Teatralnego”. Fachowego pisma które cenię, a przynajmniej ceniłem do dzisiejszego dnia.

– Sztuka, którą przyniosłem, a którą pan dyrektor był łaskaw tak stanowczo odrzucić, jest dziełem klasyka. To odnaleziona przypadkowo, nieznana do tej pory jednoaktówka Sławomira Mrożka. Nisko ocenił pan utwór naszego wielkiego dramatopisarza…

– Co to za brednie? Nie ma żadnego nieznanego dzieła Mrożka.

– Jest. Pewien profesor z Uniwersytetu Jagiellońskiego zrobił gruntowne badania i udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że mamy do czynienia z utworem Mrożka. To świeża sprawa, mógł pan nie wiedzieć. Proszę bardzo, skopiowałem dla pana najważniejszy fragment tej ekspertyzy. 

Skotnicki otworzył swoją teczkę, wyjął z niej kilkukartkowy dokument i wręczył dyrektorowi. Ten wrócił do swojego biurka, usiadł i zaczął czytać. Na kilka minut zapadła cisza, z rzadka tylko przerywana szelestem kartek lub pokasływaniem Skotnickiego.

– Może zbyt pochopnie odrzuciłem ten utwór, może za ostro go skrytykowałem. Nie miałem czasu dokładniej wczytać się w tekst, to dlatego – powiedział w końcu dyrektor, odkładając dokument.

– Nagrałem to, co pan mówił, mam z sobą dyktafon – odpowiedział Skotnicki. Wyciągnął z kieszeni dyktafon, pokazał dyrektorowi, a potem schował. – Najciekawsze fragmenty zamierzam puścić w zaprzyjaźnionej rozgłośni radiowej, napiszę też o tym do „Gońca Teatralnego”. Poza tym wspomnę na blogu i w mediach społecznościowych – oświadczył sucho Skotnicki, usiłując ukryć emocje i nadać swoim słowom obojętny ton. A potem zaczął ironicznie cytować dyrektora, naśladując jego głos:  – Nieatrakcyjny! Niesceniczny! Słabo napisany, nieporadnie!

Dyrektor miał ochotę wstać i rzucić się na Skotnickiego, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Głównie dzięki temu, że mocno chwycił oburącz blat biurka.

– Jak pan śmie tak mnie traktować?

– Będzie niezły ubaw, kiedy się okaże, że znany i ceniony Hieronim Kalwas, wybitny teatrolog i zasłużony dyrektor teatru, nie poznał się na utworze klasyka polskiej dramaturgii. Stanie się pan popularny, niczym celebryta.

Dyrektor wziął głęboki oddech, uspokoił się nieco, a potem zapytał nerwowym, przyduszonym głosem:

– Dlaczego tak bardzo chce mi pan zaszkodzić? Zrobiłem panu jakąś krzywdę?

– Skądże! Nic do pana nie mam.

– Doprawdy? Za kilka miesięcy kończy mi się kadencja, marszałek województwa rozpisze konkurs na stanowisko dyrektora naszego teatru. Zamierzam wziąć udział w tym konkursie, wygrać go i kierować teatrem jeszcze jedną kadencję. Medialne zamieszanie wokół mojej osoby może mi zaszkodzić.

– To prawda – przytaknął Skotnicki. – Urzędnicy nie znają się na teatrze ani na zagadnieniach artystycznych, za to bardzo nie lubią skandali. Nawet jeśli dotyczą bzdetów, są oparte na fejkowych wiadomościach albo…

– Dla świętego spokoju wybiorą więc w konkursie kogoś innego – wszedł mu w słowo dyrektor. – O to właśnie panu chodzi? Pewnie tak! Chce pan się ubiegać o moje stanowisko!

– Nigdy w życiu! Miałbym odpowiadać za wielką instytucję, za pracowników, za budżet i tak dalej? Pańska posada w ogóle mnie nie interesuje. Nawet nie wiedziałem, że kończy się kadencja i będzie jakiś konkurs.

– Posada pana nie interesuje, autorem sztuki jest Mrożek… Skąd więc wziął się ten idiotyczny pomysł, żeby mnie skompromitować? Pulitzera pan za to nie dostanie, to nie jest afera Watergate.

Teraz z kolei Skotnicki wstał i zaczął w milczeniu przechadzać się po gabinecie. Dyrektor przyglądał mu się z rosnącym niepokojem.

– Ten pomysł, o który pan pytał, jest bardzo konkretny – powiedział w końcu Skotnicki, zatrzymując się nagle. – We wszystkich wspomnianych mediach opiszę rozmowę z panem. Podkreślając, że od razu rozpoznał pan w tym tekście styl i język Mrożka, wysoko ocenił pan walory tej jednoaktówki i zadeklarował chęć wystawienia jej na scenie. Przedstawię pana jako eksperta najwyższej próby, którego nie da się oszukać. Zrobię panu takie publicity, że następną kadencję na dyrektorskim stołku będzie pan miał w kieszeni.

Skotnicki usiadł na swoim krzesełku i sięgnął po teczkę. Dyrektor omiótł swego rozmówce podejrzliwym spojrzeniem, a potem powiedział:

– Piękna wizja. Ale zbyt długo żyję na świecie, żeby uwierzyć, że robi pan to wszystko dlatego, że ubóstwia twórczość Mrożka.

– To jeden z powodów, ale rzeczywiście nie najważniejszy – przytaknął Skotnicki, a potem wyciągnął z teczki kolejny plik kartek. – Jak pan zapewne zauważył, jednoaktówka Mrożka jest za krótka, żeby wystarczyła na cały spektakl. Trzeba by było dodać coś, co konweniowałoby z jej treścią. Dlatego proponuję wystawienie także mojej sztuki. To całkiem nowy, króciutki tekst. Tematyka obyczajowa. Proszę bardzo!

Skotnicki wręczył plik swojemu rozmówcy.

– Tym razem to jest na pewno pańska sztuka? Żeby się czasem nie okazało, że to jakiś cudem odnaleziony dramat Wyspiańskiego – zażartował dyrektor, spoglądając na kartę tytułową. Był już nieco odprężony, lepiej panował nad emocjami.  

– Nie ma obawy, Wyspiański na pewno nie ma z tą sztuką nic wspólnego. Można ją wystawić na początku, jako swego rodzaju support przed głównym spektaklem czyli jednoaktówką Mrożka.

– „Modra płaszczyzna” to trochę dziwny tytuł.

– Bo to ma być humoreska. Utwór lekki i przyjemny. 

– Rozumiem – powiedział dyrektor, pobieżnie przeglądając tekst. – Cóż, wydaje mi się, że to całkiem niezła sztuka. W naszym teatrze przyda się coś nowego, świeżego. Wystawimy.

– Całkowicie się z panem zgadzam, dyrektorze. Za dużo wszędzie tej klasyki.

– Otóż to! – przytaknął dyrektor, odkładając plik na biurko. – Niestety, nie mogę panu poświęcic więcej czasu, bo obowiązki wzywają. Mimo wszystko uważam, że była to pożyteczna rozmowa. Powiedziałbym nawet, że miło mi było pana poznać, ale chyba bym wtedy trochę przesadził.

– Racja, we wszystkim należy zachować umiar.

– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Proszę zostawić u mnie oba teksty.

Obaj wstali, dyrektor podszedł do Skotnickiego i wyciągnął rękę na pożegnanie.

– Zostawiam je z przyjemnością – odpowiedział Skotnicki, wymieniając uścisk dłoni z dyrektorem. – Załączyłem moją wizytówkę, są tam wszystkie dane kontaktowe. Czy będę na bieżąco informowany, jak przebiegają przygotowania do spektaklu?

– Nie widzę przeszkód. A co do honorarium…

– Jakie honorarium, drogi dyrektorze? Dla autora najważniejsze jest jego nazwisko na afiszu, obok tytułu sztuki. Honorarium nie jest potrzebne, wystarczy mi twórcza satysfakcja.

– To rzadko spotykane podejście w dzisiejszych czasach, a więc tym bardziej godne pochwały.

– Jesteśmy zatem umówieni.

– Będziemy w kontakcie.

Po wyjściu Skotnickiego dyrektor odetchnął z ulgą niczym nurek, który właśnie wynurzył się z głębiny. Podszedł do biurka, przysunął sobie krzesło. Usiadł, przygładził dłonią rzadkie, siwiejące włosy. Sięgnął po leżący na blacie smartfon, wybrał numer.

– Cześć! Co u ciebie? Dawno nie gadaliśmy… Bo u mnie sporo się przed chwilą działo. Przyszedł pewien dziennikarzyna z propozycją, żebym wystawił jego sztukę. Potem okazało się, że sztuka nie jest jego, że to niedawno odnaleziona jednoaktówka Mrożka. Wyobrażasz sobie? – zapytał takim tonem, jakby nie oczekiwał odpowiedzi, bo pytanie miało charakter retoryczny. Widocznie jednak odpowiedź padła, bo ze zdziwieniem pokręcił głową.

– Naprawdę słyszałeś o tej jednoaktówce? No tak, jesteś jednym z najlepszych specjalistów od polskiej dramaturgii współczesnej. Wcale nie przesadzam, przecież wiem ile książek napisałeś. Ale szkoda, że mi o tym znalezisku nie powiedziałeś… Bo wyszedłem na idiotę, odrzuciłem i skrytykowałem sztukę Mrożka, a ten drań nagrał wszystko, co mówiłem. Jak to po co? Żeby mnie szantażować. Obiecał, że nie ujawni tego, co gadałem, jeżeli wystawię napisany przez niego lichy dramat, który też przyniósł. Zgodziłem się. A co miałem robić? – wzruszył ramionami, wciąż trzymając smartfon przy uchu, a palcami drugiej ręki bębniąc rytmicznie o blat biurka. – Tobie łatwo mówić, jesteś w innej sytuacji. Ja czekam na konkurs, chcę go spokojnie wygrać. Wiadomo… Ta jego sztuka jest dość banalna, ale w ostateczności może być. Ma tytuł „Modra płaszczyzna”.

Słuchał swego rozmówcy, do bębnienia palcami o blat dokładając jeszcze podrygiwanie prawej stopy w tym samym rytmie.

– Kojarzysz ten tytuł? Niemożliwe. To przecież nowy utwór, dopiero przed chwilą go dostałem… Fabuła? Bardzo prosta. Dwaj studenci bawią sie nad stawem. Niby są dorośli, ale zachowują się dość infantylnie. Tytułowa modra płaszczyna to chyba ten staw…

Przestał poruszać stopą, a bębnienie palcami o blat stało się mniej rytmiczne, za to bardziej nerwowe.

– To jest ta sztuka, o której myślisz? Nie wierzę. Powiedz w takim razie, jakie są imiona tych studentów?

W skupieniu oczekiwał na odpowiedź. Kiedy ją otrzymał, wykrztusił zmienionym głosem:

– Tak, rzeczywiście… Michaś i Staś. Zgadza się. Niestety.

Przestał bębnić. Milczał przez jakiś czas, a potem zapytał:

– Co to za utwór, kto jest naprawdę jego autorem? Muszę to wiedzieć. Co? Karol Irzykowski? Na to bym nie wpadł! To musi być w takim razie bardzo stary tekst, kiedy został opublikowany? W roku 1907? Wybacz, ale muszę chwilę ochłonąć. Zaczekaj, napiję się wody.

Odłożył telefon, szybkim ruchem chwycił stojącą na biurku buteleczkę z wodą mineralną. Wypił jednym haustem ponad połowę zawartości, potem zakręcił buteleczkę i odstawił ją. Beknął, i to dość głośno, bo nie zdążył zatkać sobie ust dłonią. Dopiero wtedy przystawił do ucha smartfon.

– Już jestem! Przepraszam, bo pewnie usłyszałeś. Woda był gazowana… A co mam myśleć? Wkurzony jestem! Ja się chyba naprawdę nie nadaję na dyrektora teatru, skoro byle kto może mnie tak wykołować. Zdzich nowej generacji, szlag by go trafił!

Zasapał gniewnie, a potem kontynuował:

– Jak to dobrze, że do ciebie zadzwoniłem! Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdybym wystawił tę „Modrą płaszczyznę” jako nową, współczesną sztukę, napisana przez jakiegoś Skotnickiego? Ba, nie musiałbym nawet wystawić, wystarczyłoby, żebym wydrukował afisze z taką zapowiedzią. Od razu znaleźliby się znawcy przedmiotu, którzy wytknęliby błąd. Byłby śmiech na cały kraj, zbłaźniłbym się na całe życie. W pełni się z tobą zgadzam, to drań jakich mało!  Nazywa się Zdzisław Skotnicki, jest sekretarzem redakcji w „Gońcu Teatralnym”. 

Nerwowym ruchem przysunął do siebie pliki z tekstami obu sztuk.

– Faktycznie, jak teraz o tym mówisz, to sobie przypominam, że jakiś Jan Skotnicki był kiedyś dyrektorem teatru w Białymstoku. Ale w ostatnich paru latach słuch o nim zaginął. Myślałem, że wyemigrował. Wrócił i szuka posady? To już chyba wiem, o jakiej posadzie myśli… To brat tego mojego dziennikarza? Masz pewność? O ojcu coś gadał, ale nie wiedziałem, że ma też brata. I to brata z branży.

Wstał, odepchnął od siebie krzesło.

– Wielkie dzięki stary, że mi to wszystko powiedziałeś. Ocaliłeś mnie przed kompromitacją. O wygraniu konkursu mowy by nie było. Nie wiem, jak mam ci dziękować.  Wpadnę do ciebie za parę dni, to pogadamy. Cześć!

Odłożył smartfon, a potem gniewnym ruchem uderzył pięścią w blat biurka. Chwycił w dłonie oba pliki z tekstami sztuk i wybiegł na środek pokoju. Darł kartki na kawałki, sapiąc z gniewu.

– Habasiński! Skotnicki! Mrożek! Irzykowski! Jak ja mam was wszystkich dość!


Królowa snów  

Nie mógł oderwać od niej wzroku. Poczuł szum w uszach, serce zaczęło bić jakimś rwanym, niespokojnym rytmem. Nieraz zdarzało mu się odczuwać silne emocje na widok pięknej kobiety, ale tym razem było to coś więcej; coś, czego nie umiał nazwać.

Podbiegł, delikatnie trącił jej ramię. Wzdrygnęła się, stanęła. Spojrzała na niego błękitnymi oczami, pełnymi zdziwienia.

 – Bardzo panią przepraszam, że tak obcesowo… Ale mam pewną prośbę. Jestem Romek.

 – O co chodzi?

 – Czy mogłaby mi pani odpowiedzieć na jedno pytanie?

 – Jeśli potrafię?

 – Co słychać w świecie starych i brzydkich kobiet?

Odsunęła się o krok, spojrzała na niego w osłupieniu.

 – Co to ma znaczyć?

 – Pani zdziwienie jest zrozumiałe. Przecież to nie jest pani świat, pani jest młoda i piękna!

 – To dlaczego zadał mi pan takie pytanie?

 – Żeby zagaić rozmowę. To miał być komplement. Taki nietuzinkowy.

 – Głupi pomysł. Żałosny!

Walnęła go otwartą dłonią w twarz, a potem odeszła szybkim krokiem, zostawiając na środku chodnika. Otworzył usta, żeby ją zawołać, zerwał się, żeby za nią biec… I wtedy się obudził.

Oparł się na łokciu, zdyszany, czoło miał oblane potem. Pomimo panujących w pokoju ciemności, rozświetlanych tylko przez nocną lampkę, od razu zorientował się, że wszystko jest na swoim miejscu. Spojrzał na zegar, stojący obok łóżka, by stwierdzić, że właśnie minęła druga w nocy.

„Godzina duchów” – pomyślał i opadł bezwładnie na poduszkę. „Zostały mi tylko cztery godziny snu. Cholera! Właśnie zaczął się czerwiec, do urlopu jeszcze całe dwa miesiące”.

Chciał jak najszybciej zasnąć, z nadzieją, że tym razem nic mu się nie będzie śniło. Twarz kobiety ze snu wciąż miał jednak przed oczami; był przekonany, że gdzieś już ją widział. Zanim zdołał sobie przypomnieć, skąd ją zna, bezwiednie pogrążył się we śnie. Kobieta znów się pojawiła, a i scenariusz sennego marzenia był podobny: natknął się na nią przypadkowo podczas spaceru, zachwycił się jej widokiem, poczuł nieodpartą chęć, by ją poznać i po przezwyciężeniu strachu zaczepił jakimś tandetnym komplementem.

 – Tylko na to pana stać? To był tekst na poziomie troglodyty – wycedziła. – Trzeba mieć odwagę, żeby podejść z czymś tak durnym do kobiety. Źle się wyraziłam: trzeba mieć tupet.

 – Jestem odważny, jak najbardziej. Odwaga to siła, pozwalająca iść ku nieznanemu.

 – Czyli dokąd?

 – Prosto do celu, najkrótszą drogą. Mam takie proste, wojskowe spojrzenie na świat, liczy się konkret.

 – Co w takim razie jest celem?

 – Ty.

 – Od kiedy jesteśmy po imieniu?

 – Od teraz. Jestem Romek.

 – Naprawdę? Gdzie zostawiłeś Tytusa i Atomka?

 – Słaby dowcip, poniżej poziomu kogoś tak pięknego. 

– Brawo, jednak udało ci się powiedzieć komplement! Dlatego na pożegnanie zdradzę ci, że mam na imię Emilia.

 – Jakie piękne imię! Urocze!

 – Nie wysilaj się – powiedziała tonem ironicznym, ale zarazem, tak mu się przynajmniej zdawało, kokieteryjnym. A potem odwróciła się na pięcie i poszła.

Zanim zdążył zareagować, marzenie senne prysło jak bańka mydlana. Zaniepokoiło go to, nie zdążył się jednak obudzić, bo już po chwili znów zobaczył Emilię: w innym miejscu, w innym ubraniu, ale tak samo piękną.

Pierwszym uczuciem, jakiego doświadczył na jej widok, było podniecenie. Smukła sylwetka kobiety aż korciła, by ją objąć, przygarnąć ją ku sobie, a potem zanurzyć twarz w jej włosach. Dreszcz przebiegł mu po plecach, natychmiast pobiegł za nią i zastąpił jej drogę. 

Zatrzymała się, mierząc go nieufnym, taksującym wzrokiem. – Słucham?

 – Mam na imię Romek – wydukał, oddychając ciężko z emocji. – Czy mogłaby pani to przeczytać?

Nieporadnym ruchem wcisnął w jej dłoń jakąś pomiętą kartkę. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, że nie ma pojęcia, co jest na tej kartce napisane.

 – Emilia, miło mi. To kwesta? Zbierasz datki dla jakiejś fundacji?

 – Nie, nie, ja tylko…

Rozłożyła kartkę, szybko przebiegła ją wzrokiem. Przez jej twarz przemknął uśmiech, który zdołała jednak szybko ukryć. – To ma być wiersz? – spytała, a Romek, nie bardzo wiedząc co ma robić, potakująco skinął głową.

 – Poezji to nie przypomina – oznajmiła, a potem zbliżyła kartkę do oczu i zaczęła czytać z ostentacyjną afektacją:

„Zawsze będziemy tak się kochali

Nic – ni na chwilę – nam nie przeszkodzi

Będziemy wciąż się sobą cieszyli

Będziemy pływać w uczuć powodzi.”

„Nie pamiętam, żebym coś takiego napisał. Wątpię, by to się jej spodobało” – pomyślał Romek i wcale się nie pomylił. Emilia zmięła kartkę w kulkę i wsunęła mu ją do kieszeni kurtki.

 – Dalej czytać nie będę, to czystej wody grafomania. Przykro mi – powiedziała z udawanym współczuciem, po czym dodała: – Natchnienie może i masz, ale umiejętności ci brakuje.

 – Jak to? Przecież są rymy…

 – Rymy nie czynią jeszcze wiersza. Poza tym nie rozumiem, dlaczego dałeś mi tę kartkę. Przecież ten wiersz nie został napisany dla mnie.

 – Jak to nie? – udał oburzenie. – Dla ciebie, jak najbardziej!

 – Nie chrzań. Widzimy się po raz pierwszy, a to coś zastało wcześniej napisane – powiedziała, a potem dorzuciła kpiąco: – Chodzisz po ulicy z wierszem w kieszeni  i szukasz kobiety, której mógłbyś go dać? Desperat!

 – Naprawdę myślałem o tobie pisząc. Przysięgam! – kłamał jak z nut, dziwiąc się, że tak gładko mu to idzie. – Dzięki natchnieniu wyobraziłem sobie ciebie i przewidziałem, że cię spotkam, więc napisałem ten wiersz.

 – Duchowa antycypacja uczucia, którego dopiero miałeś doświadczyć?

 – Tak, właśnie tak! Pięknie to określiłaś.

 – Bzdura. Nie ma czegoś takiego.

 – A jednak mam wrażenie, że znam cię od dawna.

 – Ja z kolei uważam, że to twoje gadanie o poezji to tylko pretekst do zaczepiania kobiet. Zgadłam?

 – Nie! Naprawdę znam się na poezji, mam w swoim dorobku sonet, stornel, triolet…  A ty próbowałaś? Wiesz na przykład, co to jest rondel?

 – Rondel? Typowo męskie podejście: zagonić kobietę do garów!

 – Ależ nie, rondel to utwór! Starofrancuska strofa poetycka. Ośmiowersowa. I ty mi mówisz, że nie znam się na poezji!  

 – Ani na poezji, ani na kobietach. Żegnam.

 – Dlaczego mielibyśmy tak szybko się rozstać? Jeszcze się nie poznaliśmy.

 – Nie mam zamiaru cię poznawać. Co ty sobie w ogóle myślisz? Kim dla ciebie jestem?

 – Przyszłą ozdobą mojego haremu.

 – Zwariowałeś? Uważasz się za jakiegoś szejka czy sułtana?

 – Nie.

 – To o co chodzi z tym haremem?

 – Jesteś ideałem kobiety. Musisz być moja. Jesteś nietuzinkowa, niezwykła i wyjątkowa

 – Bredzisz, człowieku. Spływaj.

Odepchnęła go i odeszła. Jej dotknięcie było lekkie, ale wystarczyło, by się zachwiał, na chwilę tracąc równowagę. I od razu się obudził. 

Nie miał już ochoty na sen. Na zegarze właśnie minęła szósta, musiał wstać, żeby zdążyć do pracy. Teraz wiedział jednak, kim jest kobieta ze snu i to odkrycie bardzo go zaskoczyło. To ekspedientka z pobliskiego warzywniaka, gdzie czasem kupował ziemniaki, marchew albo cebulę. Zazwyczaj robił zakupy w supermarkecie, kiedy jednak miał mało czasu to zaglądał do tego sklepiku. 

„Raz czy dwa razy uśmiechnęła się do mnie, innym razem długo mi się przyglądała. A może tak mi się tylko wydawało?” – przypominał sobie, szykując się do wyjścia. „Ona wcale mi się nie podoba, zupełnie nie jest w moim typie. Dlaczego we śnie tak jej nadskakuję, zaczepiam na ulicy? W nocy bardzo mi się podoba, podnieca mnie, a przecież jest tak samo brzydka, jak za dnia. Ciekawe, jak ma na imię? Warto sprawdzić czy nie Emilia.”

Wracając z pracy zaszedł do warzywniaka. Długo przebierał w stercie ziemniaków, dyskretnie zerkając co jakiś czas na ekspedientkę. Tak, naprawdę nie była w jego typie.

 – Skończył pan? Bo muszę zamknąć sklep.

 – Już teraz?

 – O tej porze co zawsze. Pracujemy do osiemnastej, a właśnie minęła.  

 – To dlatego nikogo nie ma? Faktycznie. Przepraszam za kłopot. Nie mogłem przyjść wcześniej, szef zatrzymał mnie dłużej w pracy.

 – To nie moja sprawa. 

 – Nie ma problemu – powiedział, odkładając ziemniaki na miejsce. Podszedł do lady i spojrzał kobiecie prosto w oczy. – Nie potrzebuję ziemniaków, mam całą torbę w domu. W ogóle nic nie chcę teraz kupować, jestem tu z innego powodu.

 – Dziwne. Do sklepu przychodzi się po zakupy – powiedziała z jakimś osobliwym uśmieszkiem, który sprawił, że jego trema nagle się podwoiła. 

 – Po prostu chciałem z panią porozmawiać. I przedstawić się. Jestem Romek.

 – Emilia – odpowiedziała, wyciągając dłoń, którą on delikatnie uścisnął.

 – Wiedziałem! To znaczy, domyślałem się. W ogóle dużo o tobie wiem.

 – Jak to możliwe? Śledziłeś mnie, włamałeś się do mojego komputera?

 – Skądże! Ja po prostu mam pewien problem. Psychiczny, albo lepiej powiedzieć duchowy.

 – Widzę. Ale warzywniak to nie gabinet terapeutyczny.

 – Zdaję sobie sprawę, jakie to głupie i niewiarygodne, ale muszę to powiedzieć – powiedział, biorąc głęboki oddech. – Tej nocy śniła mi się pani. To znaczy śniłaś mi się… Naprawdę!

Zapadła cisza, zakłócana tylko przez nerwowe sapanie Romka. 

 – Wiem – powiedziała w końcu kobieta tonem tak beznamiętnym, że Tomka aż zmroziło.

 – Skąd? To przecież niemożliwe – wybełkotał.

 – A jednak. Ty napisałeś o mnie wiersz zanim nie poznałeś, a ja znam twoje sny. Co w tym dziwnego? – zaśmiała się. – Znam nie tylko te sny, które miałeś, ale nawet te, które będziesz miał.

Tomek otworzył szeroko oczy i spojrzał na nią z niedowierzaniem.

 – Nie znasz. Nie możesz. Wiesz tylko to, co ci powiedziałem.

 – Tak sądzisz? – zaśmiała się. – To powiedz mi, gdzie zostawiłeś Tytusa i Atomka?

Usłyszawszy to samo pytanie, które padło w jego śnie, Tomek na chwilę zaniemówił. Emilia, chcąc najwidoczniej pogłębić efekt, pochyliła się ku niemu i dodała półgłosem:

 – Odwaga to siła, pozwalająca iść ku nieznanemu.

 – Nie, nie, to nie jest możliwe! Może ja zwariowałem? – zapytał, cofając się o krok. – To szaleństwo!

 – Uspokój się, nie histeryzuj. Przecież masz wojskowe spojrzenie na świat i zawsze zmierzasz do celu najkrótszą drogą.  Czy to nie twoje słowa?

 – Moje! I to mnie właśnie przeraża! – zawołał, chwytając się za głowę. – To wbrew logice, to nierealne!

Emilia spojrzała na niego z politowaniem.

 – A właśnie, że logika w tym jest. Ja rządzę twoimi snami, decyduję o tym, co się w nich dzieje. Można powiedzieć, że to jest mój własny teatrzyk, który rozgrywa się w twojej głowie…

 – Jaki teatrzyk, co ty bredzisz? Gdyby miało być tak, jak mówisz.. To wolałbym nie żyć.

 – Pozbądź się ponurych myśli! Nie badź malkontentem, typowym dla tego miasta. Tutaj wszyscy widzą rzeczywistość gorzej, niż ona naprawdę wygląda – powiedziała, a potem podeszła do regału z napojami. – Może napijesz się mineralnej? Dobrze ci to zrobi.

 – Nie chcę – odburknął Tomek, tępo patrząc przed siebie. – Niczego nie chcę.

 – To miasto leży na wzgórzach, ale każdemu w Polsce kojarzy się z depresją. Chyba dlatego ludzie tak łatwo popadają tu w depresyjne nastroje. Jesteś ofiarą geografii z jednej strony, a stereotypów społecznych z drugiej.

 – Kobieto, co ty robisz w warzywniaku? Gadasz jak profesor na uniwerku.

 – Widzisz? Powiedziałeś mi komplement! Tym razem na jawie, nie we śnie – zaśmiała się Emilia, stawiając przed nim na ladzie otwartą butelkę mineralnej.

Tomek spojrzał przeciągle na kobietę, a potem nerwowo pstryknął palcami.

 – To wcale nie miał być komplement. Chciałem tylko powiedzieć, że jesteś dziwna.

 – We śnie powiedziałbyś mi, że jestem niezwykła i wyjątkowa.

 – Rzeczywiście, w nocy tak o tobie myślę. Ale teraz mamy dzień. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, bo nie chcę wyjść na jakiegoś chama… Ty mi się wcale nie podobasz. To znaczy jesteś nawet ładna…

 – Dziękuję. Kolejny komplement, chociaż nieszczery.

 – Ale nie jesteś w moim typie. Zupełnie. Nie kręcisz mnie.  

 – Co z tego? Za dnia ci się nie podobam, za to nocami za mną szalejesz. Na jawie o swoim życiu decydujesz ty, ale twoimi snami rządzę ja. Sen to tylko jedna trzecia twojego życia, więc nie masz powodu do narzekań. Większość czasu masz dla siebie. To chyba sprawiedliwe.

 – Odbiło ci? Po pierwsze, nikt nie ma prawa decydować o moich uczuciach, a po drugie – nikt nie jest w stanie.

 – I tu się mylisz. Tylko ode mnie zależy, co ci się przyśni każdej nocy.

 – Albo się naćpałaś, albo jesteś chora psychicznie. Albo i jedno, i drugie.

 – Teraz z kolei mnie obraziłeś. Zostaniesz ukarany.

 – Ciekawe jak? Bardzo się boję! – zaśmiał się ironicznie Tomek. Sięgnął po butelkę, pociągnął spory łyk wody, odstawił butelkę i ruszył ku wyjściu.

 – Już wiem, jak cię ukarzę! – zawołała za nim Emilia. – Dziś w nocy będziesz całował moej stopy i błagał, żebym się do ciebie chociaż raz uśmiechnęła. Ale ja i tak tego nie zrobię.

 – Stopy? – Romek stanął i odwrócił się do kobiety, patrząc na nią w osłupieniu. – To twoja erotyczna fantazja? Marzysz o tym? Nie ze mną, stuknięta ekspedientko z wielkim ego.   

 – To twoje marzenie, nie moje. Przekonasz się, jak zaśniesz.

 – Będę śnił to, co sam zechcę. A do tego sklepu więcej nie przyjdę. Masz tutaj tylko podgniłe ziemniaki i zwiędłą cebulę.

Wychodząc trzasnął drzwiami sklepu tak mocno, że aż szyby zabrzęczały.

Był pewien, że Emilia blefuje; żeby się utwierdzić w tym przekonaniu, próbował skupić się na codziennych, domowych czynnościach – posprzątać, obejrzeć jakiś film, poczytać. Wraz ze zbliżaniem się nocy ogarniał go jednak coraz większy niepokój, którego owocem stało się przekonanie, że lepiej tej nocy nie spać, niż zrealizować we śnie zapowiedzi Emilii. Początkowo był tą myślą zaskoczony, ale po namyśle uznał, że jest ona całkiem sensowna.

„Wiem, że to nie jest konieczne, bo ona nie ma żadnego wpływu na moje sny. Ale chcę mieć absolutną pewność, że jej słowa się nie spełnią. Jeżeli nie spełnią się tej nocy, nie spełnią się nigdy” – pomyślał i postanowił w ogóle się nie kłaść. „Całować twoje stopy i błagać? Niedoczekanie! Udowodnię ci, że się mylisz. A przede wszystkim, udowodnię to sobie i przestanę o tobie w ogóle myśleć. „

Zaparzył kawę, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Sięgnął po gazetę. Czytał artykuły po kolei, jak leci, bez wybierania tematyki, byle tylko czymś się zająć. Zanim doszedł do połowy gazety poczuł jednak znużenie, więc postanowił przymknąć na chwilę oczy. I to był błąd: nawet nie zauważył, kiedy zasnął. Obudziły go dopiero promienie słoneczne, zaglądające do pokoju przez okno. Wstał, spojrzał na zegar, by przekonać się, że jest już ósma.

 – Przez tę wariatkę spóźniłem się do pracy. Wiedźma! – warknął gniewnie, a potem sięgnął po telefon. Zadzwonił do biura, żeby poinformować, że dziś nie przyjdzie, bo źle się poczuł.

 – Mam coś z żołądkiem, to chyba jakieś zatrucie. Na pewno nic poważnego, ale na wszelki wypadek pójdę do lekarza – powiedział, a potem odłożył komórkę i poszedł do łazienki.

Szybko się umył, ogolił. Nie siadał do śniadania: ubierając się, zjadł kawałek kiełbasy i kromkę chleba. Chciał jak najszybciej pójść do sklepu i wygarnąć Emilii, co o niej myśli. Był zdesperowany, właściwa mu powściągliwość, przechodząca zazwyczaj w nieśmiałość, gdzieś się ulotniła.

Kiedy wszedł do warzywniaka, stanął jak wryty, bo ludzi było więcej, niż się spodziewał. W pierwszej chwili aż cicho zaklął pod nosem, ale szybko się opanował. Energicznym krokiem minął kolejkę i podszedł do lady, za którą stały dwie kobiety – Emilia i jakaś dziewczyna, zapewne nowa pracownica lub praktykantka.

 – Czy mogłaby mnie pani zaprowadzić na zaplecze? Jestem dostawcą, mam towar – powiedział, patrząc Emilii prosto w oczy. Głos z trudem wydobywał mu się z gardła, ale starał się nadać swoim słowom stanowczy ton.

Kolejka wydała z siebie szmer oburzenia. Emilia szybko przewyciężyła początkowe zaskoczenie i odpowiedziała mu stanowczo:

 – Musi pan trochę zaczekać, mamy wielu klientów.

 – Koleżanka ich obsłuży. Nie mogę czekać. Mam mało czasu, muszę jeszcze dziś zajechać do kilku innych sklepów.  

Emilia z ostentacyjną niechęcią wyszła zza lady i wolnym krokiem ruszyła w kierunku zaplecza. Kiedy weszli do ciasnego, zagraconego rozmaitymi rupieciami kantorka, kobieta zapaliła światło, a Romek dokładnie zamknął za sobą drzwi i doskoczył do niej.

 – Co ty sobie myślisz? Że ci wszystko wolno? – zasapał z oburzenia.

 – Nie wiem o czym mowa. Mówiłeś, że masz dla mnie jakiś towar, dostawco – odpowiedziała, a w jej błękitnych oczach mignęły iskierki ironii.

 – Jeszcze pytasz? – ujął ją za ramiona i mocno potrzasnął. – Wiesz, że chodzi mi o sen!

 – Uprzedzałam! Teraz wierzysz, że jestem panią twoich snów?

Chwycił ją prawą dłonią za gardło i przycisnął do ściany.

 – Jak cię uduszę, to wszystkie twoje moce się skończą. Skończy się całowanie stóp! Od razu!

Odepchnęła go od siebie gwałtownym, desperackim ruchem.

 – To się nie skończy, nie rób sobie nadziei – wykrztusiła, z trudem łapiąc oodech.

Ochłonął nieco, potrząsnął glową. Zrozumiał, że przesadził.

 – Przepraszam. Naprawdę… Zachowałem się po chamsku.

 – To prawda – odburknęła. – Taki niby wrażliwy, myślący… Co ci odbiło?

 – Nie odbiło, po prostu chcę wiedzieć. O co chodzi? Do czego są ci potrzebne moje sny?

Poprawiła fryzurę i ubranie, podeszła do drzwi. Obrzuciła go przenikliwym, bazyliszkowym spojrzeniem.

 – Zamiast się cieszyć, że chociaż we śnie twoje życie jest ciekawe, masz do mnie pretensje? Otrzymujesz ode mnie prezenty, na jakie nie zasługujesz.

 – Właśnie! Nie zasługuję, więc przestań je dawać. Zostaw moje sny w spokoju.

 – Chciałbyś! Nie, mój kochany, tak dobrze nie będzie. Tej nocy dostaniesz nauczkę.

 – Nauczycielka się znalazła… Daj mi wreszcie spokój!

Otworzyła drzwi, ale przed wyjściem odwróciła się do niego jeszcze raz.

 – Twój dzisiejszy sen będzie jak film przygodowy. Wszystko w nim przeżyjesz: długą wędrówkę, niebezpieczną walkę, ordynarną pijatykę, romans. Będziesz białym oficerem, walczącym z czerwonymi podczas wojny domowej w Rosji. Bajka! Wiesz co, nawet trochę ci zazdroszczę…

 – Nie ma czego. Biali przegrali wojnę, więc pewnie znajdę się w więzieniu albo w łagrze. 

 – Nie ma obawy, zginiesz przed końcem wojny. A jeszcze zanim zginiesz, to się obudzisz. Szczęściarz z ciebie!

 – Może sama sobie weź ten sen, skoro tak ci się podoba? – zaproponował, kładąc dłoń na jej ramieniu.

 – O nie, to twoje życie! To znaczy twój sen. Co właściwie na jedno wychodzi – odpowiedziała, usuwając jego dłoń. Otworzyła drzwi, a potem uśmiechnęła się perfidnie i zanuciła półgłosem: – Bul, bul, bul, butyłeczka kazionnowo wina, za matuszku Rasiju i z za ruskowo caria…

Wyszła z kantorka. Roman też wyszedł, minął ją i bez słowa opuścił sklep.

Tej nocy nawet nie próbował walczyć ze snem. Przeciwnie, wziął nawet środek nasenny, bo liczył na to, że medykament swoim bezdusznym, chemicznym działaniem zablokuje scenariusz snu, zapowiedziany przez Emilię. Nic z tego: także i tym razem podczas sennego marzenia wydarzyło się wszystko, o czym mówiła, a nawet więcej.

Był młodym porucznikiem białej armii Kołczaka, strzelał do czerwonych, a oni do niego, zaś podczas oficerskich popijaw, które się czasami zdarzały, śpiewał wraz z przyjaciółmi tę właśnie pieśń junkrów gwardyjskiej szkoły, której słowa zanuciła w sklepie Emilia. Ona sama też była w tym śnie obecna, tyle, że pod imieniem Raisa. Była córką jakiegoś ważnego pułkownika, podobno skoligaconego z Kołczakiem. Młodzi oficerowie traktowali ją z szacunkiem, ale zaprawionym sporą dawką erotyzmu, bo też i dawała po temu powody, zachowując się prowokacyjnie. W ogóle robiła wrażenie kobiety fatalnej, muzy dekadentów, niebezpiecznej i zarazem fascynującej.

Nie wdając się w szczegóły tego nietuzinkowego, sennego marzenia stwierdzić trzeba, że Romek był jednym z tych, którzy w największym stopniu poddali się urokowi Raisy. Uległ jej demonicznej urodzie i wdał się z nią w romans, nabierający z upływem czasu coraz większej intensywności. Doszło do tego, że z jej powodu zaczął zaniedbywać swoje służbowe obowiązki i popadać w konflikty z przełożonymi, a także z bliskimi do niedawna kolegami. Raz nawet chciał się pojedynkować, bo uznał słowa przyjaciela za obelżywe wobec Raisy. 

Coraz lepiej poznając kobietę, zaczął zmieniać swoją opinię o niej. Początkowo Raisa wydawała mu się nieco trzpiotowata i po dziecięcemu naiwna; uważał ją za bezbronną, kruchą istotę, którą trzeba się opiekować, bo sama nie da sobie rady z przeciwnościami życia. Ale później zauważył, że za pozorami naiwności ukrywa ona bystrość umysłu, determinację i całkiem szerokie horyzony intelektualne. To odkrycie tylko utwierdziło go w przekonaniu, że jest osobą godną uwagi, która może stać się dla niego nie tylko kochanką, ale nawet partnerką i współpracowniczką w realizacji ambitnych planów. A takich obojgu nie brakowało.

Jedyna sfera, która zupełnie jej nie interesowała i na której się nie znała, to problematyka czysto wojskowa, ale tę Roman (czy raczej Borys, bo takie imię w tym świecie nosił) z całym spokojem zostawiał dla siebie. 

Budzik przerwał mu sen właśnie wtedy, gdy Raisa z wypiekami na policzkach przedstawiała swój pomysł na wygranie wojny domowej, wypędzenie Lenina z Kremla i przejęcie władzy w dawnym carskim imperium.

Sen zrobił na nim wielkie wrażenie; wiedział, że musi o tym z kimś porozmawiać, a w grę wchodziła tylko jedna osoba. Dlatego wstając obiecał sobie, że jeszcze dziś, punktualnie o osiemnastej, gdy wyjdą ostatni klienci, zajdzie do warzywniaka.

Emilia powitała go ironicznym uśmieszkiem, za który miał ochotę ją na miejscu  udusić. Widać było, że wie, co mu się śniło i zdaje sobie sprawę z efektu, jaki ten sen wywołał.

 – Jakoś nie najlepiej dzisiaj wyglądasz… Kiepsko spałeś? – spytała, stawiając przed nim butelkę mineralnej. – Chcesz?

 – Nie, dziękuję. A spało mi się świetnie – odburknął. – Sen też mi się nawet podobał, nie powiem.

 – Coś takiego!  – udała zdziwienie. – Przecież to miała być kara.

 – Jak widzisz, nawet tobie nie wszystko się udaje. Kara stała się nagrodą. Taki dar od losu dostałem.

 – Masz na myśli Raisę?

 – Oczywiście. Podoba mi się, mimo że wygląda tak samo jak ty.

 – Nie wiem czy potraktować to jako obrazę czy jako komplement.

 – Twój wybór.

 – Wybieram komplement – zachichotała. – Może to kwestia ciuchów? Ja w tym sklepiku ubieram się jak kocmołuch i tak właśnie wyglądam.

 – Nie jest aż tak źle – powiedział bez przekonania.

 – Tym razem to na pewno komplement. Dziękuję.

Milczeli przez chwilę, Romek miał jednak wrażenie, że oboje myślą o tym samym. Emilia podeszła do drzwi, zamknęła je na klucz, a potem wróciła za ladę i zaczęła przeglądać leżące tam rachunki i faktury.

 – Czy mógłbym mieć do ciebie prośbę? – zapytał, zbierając się na odwagę. – Pierwszą i zarazem ostatnią.

 – Mógłbyś. Czego ta prośba dotyczy?

 – Wiesz… Skoro jesteś w stanie kreować takie sny, jakie sobie chcesz, to… W tej sytuacji…  Chciałbym śnić to, co tej nocy. Przynajmniej przez jakiś czas, powiedzmy dwa tygodnie. Za to codziennie. Chcę pobyć w tym świecie, wśród tych ludzi. Przeżyć tam coś, dokonać czegoś…

 – Zakochałeś się w Raisie? Biedaczek! – zaśmiała się cicho. Próbowała pogłaskać go po policzku, ale się odsunął.

 – Nie o to chodzi – odchrząknął. – Nawet jeśli tak, to przecież… Skoro mam mieć rozmaite dziwaczne sny, to wolę już kontynuować ten właśnie sen, tę przygodę.

Emilia odłożyła rachunki, wyszła zza lady i zbliżyła się do Romka.

 – Naprawdę ci na tym zależy? – zapytała, dotykając dłonią jego policzka. Tym razem się nie odsunął.

 – Zależy! Zrobisz to?

 – Jeżeli chcesz być z Raisą, to przecież równie dobrze możesz być ze mną. I to na jawie. Ja jestem Raisa.

 – Akurat! Raisa to dama, nie sprzedaje buraków i pietruszki.

 – To sprawdź. Całowałeś się z nią, teraz pocałuj mnie.

 – Ani mi to w głowie.

 – Pamiętasz, jak Raisa zmokła podczas ulewy, kiedy uciekaliście z zasadzki?

 – Jasne! Wyniosłem ją stamtąd, a potem schroniliśmy się w jakiejś opuszczonej chacie. Tak mi jej było szkoda…

 – Tak bardzo, żezdarłeś z niej suknię i zaczęliście się kochać.

 – Oboje tego chcieliśmy.

 – Nie przeczę.

 – Przecież trzeba zdjąć z siebie mokre ubranie, kiedy się zmoknie. Dla zdrowia.

 – Też prawda – przytaknęła, a potem podeszła do lady i sięgnęła po butelkę mineralnej, a potem wylała całą jej zawartość na siebie. Wzięła drugą butelkę, otworzyła i także wylała na siebie.

 – Co ty wyrabiasz? – wyszeptał, a tymczasem ona przytuliła do niego swoje mokre ciało i zarzuciła mu ramiona na szyję.

 – Jak ci się to podoba, Borys? – spytała z filuternym uśmiechem.

 – Co ty wyrabiasz? – powtórzył jak echo, po czym wziął ją na ręce i położyl na ladzie, strącając na podłogę stojące tam przedmioty. Narobiło to hałasu, który z czasem stawał się coraz głośniejszy i z każdą chwilą coraz bardziej nieznośny.

 – Co to ma znaczyć, do cholery! – mruknął gniewnie i przetarł oczy dłońmi. Okazało się, że leży w swoim łóżku. W pokoju jest ciemno, ale światło nocnej lampki pozwoliło mu zauważyć, że jest godzina druga w nocy.

„Pierwszy czerwca! Więc to wszystko było tylko snem! Wszystko, Emilia i Raisa też!” – pomyślał z rezygnacją i położył rękę na sercu. Ze zdziwieniem zauważył, że jego piżama jest mokra. Poświeciwszy lampką zauważył, że mokra jest także kołdra, a na podłodze leży pusty kubek. Widocznie podczas snu mimowolnie strącił kubek z wodą ze stolika, stojącego przy łóżku.

Po namyśle stwierdził jednak, że nie będzie teraz wstawał, przebierał się i wycierał wody.

„Szkoda czasu, mało snu mi zostało przed pracą” – pomyślał, zamykając oczy. „A swoją drogą, to tu niedaleko jest warzywniak. Może warto do niego zajrzeć? Nigdy tam nie byłem, zawsze robiłem zakupy w supermarkecie.”


Elka

 – Mam już ciebie dość, Piotrek! Czy ty sam siebie słyszysz? To głupie i śmieszne. Żałosne! 

 – W jakim sensie?

 – W każdym. To co powiedziałeś było żałosne, a przez to ty sam jesteś żałosny.

 – Nie chcę narzeczonej, która uważa, że jestem żałosny. Zrywam z tobą.

 – I bardzo dobrze. Tylko uprzedziłeś moje życzenie.

 – Pierścionka możesz mi nie oddawać, zachowaj na pamiątkę.

– Nie potrzebuję tandetnych, odpustowych pamiątek. Szkoda, że nie mam go akurat teraz na palcu. Gdybym miała, to rzuciłabym ci pod nogi. A tak to odeślę w liście.

 – Wykosztujesz się, to będzie przecież list wartościowy.

 – Jeżeli na poczcie będą pytali, jaka jest wartość listu, to powiem, że równa zeru.

 – Jeszcze przyjdziesz do mnie na kolanach, Ela. Będziesz błagać… Ale i tak nic ci to nie da.

 – Naprawdę myślisz, że przyjdę? Jesteś naiwny jak dziecko, normalnie jak dziecko… Tak mi cię szkoda.

 – Żegnam. Mam nadzieję, że nasze życiowe drogi już się nie skrzyżują.

Piotrek zacisnął zęby, żeby nic więcej nie powiedzieć, odwrócił się na pięcie i poszedł. Był wzburzony i rozstrzęsiony, jedyną dobrą stroną sytuacji było to, że ta rozmowa wreszcie się skończyła.

„Kłótnia i zerwanie w przypadkowym miejscu, na przystanku tramwajowym, to głupi pomysł. Ale kto mógł przypuszczać, że zwykła rozmowa może się tak zakończyć? Całe szczęście, że nikogo poza nami akurat na przystanku nie było, najadłbym się wstydu” – pomyślał.

Nie zastanawiał się nad tym, dokąd idzie. Ważne było tylko to, żeby odejść jak najdalej od tego feralnego przystanku.

Wmawiał sobie, że ani razu się nie obejrzy, ale nie wytrzymał: postanowił spojrzeć na nią z daleka po raz ostatni, zanim na stałe zniknie z jego życia. Kiedy wszedł na parking, obejrzał się, nie zwalniając kroku, ale zanim zdołał odnaleźć Elę wzrokiem, zawadził prawą stopą o krawężnik i stracił równowagę. Padając, mimowolnie obrócił się wokół własnej osi, dlatego nie był w stanie zamortyzować upadku rękami. Uderzył plecami, a potem głową o twarde, asfaltowe podłoże. Na moment stracił oddech; gdy go odzyskał, poczuł tak dotkliwy ból głowy, że musiał zamknąć oczy i zacisnąć zęby.

Dopiero po dłuższej chwili poczuł się lepiej i otworzył szeroko oczy. Ujrzał ponure, jesienne niebo, zasnute szarymi chmurami.

 – Trzeba iść. Chłodno, za chwilę może padać – pomyślał.

Wstał z wysiłkiem, a potem przeciągnął się, żeby sprawdzić czy wyszedł z wypadku bez szwanku. Wyglądało na to, że nic poważnego mu się nie stało. Tylko głowa wciąż bolała, był jednak pewien, że to z czasem przejdzie.

Postanowił pójść do jakiegoś baru i rozgrzać się gorącym posiłkiem.

Szedł znacznie wolniej niż poprzednio. Z uwagą patrzył, gdzie stawia stopy, bo nie miał ochoty znów się przewrócić. Kiedy doszedł do parku, usiadł na chwilę na ławeczce, żeby odpocząć i zebrać myśli. Przecież nie miał jeszcze czasu przyzwyczaić się do swojego zerwania z Elą.

Niestety, nie było mu dane spokojnie posiedzieć, bo niespodziewanie przysiadł się do niego jakiś chudy, siwowłosy staruszek w kapeluszu. Usiadł, oparł laskę o krawędź ławki, potem długo i natrętnie mu się przyglądał. 

 – Pan, pan… Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy?

 – Nie sądzę – odpowiedział cierpko ale w miarę uprzejmie Piotrek.

 – Może był pan moim uczniem? Bo kiedyś uczyłem w szkole.

 – Nie, nie. Dobrze pamiętam swoich nauczycieli.

 – Ma pan rację, uczyłem bardzo dawno temu, moi uczniowie są teraz znacznie starsi od pana. Zreszta uczyłem krótko, bo potem zostałem partyjnym urzędnikiem. Aparatczykiem, jak się wtedy mówiło.

 – Aparatczykiem? Co to znaczy?

 – Rzeczywiście, jest pan za młody, żeby znać to słowo – zaśmiał się bezgłośnie staruszek. Zakasłał, a potem przysunął się nieco bliżej i powiedział konfidencjonalnym szeptem: – Gdyby pan wiedział, jak ważne urzędy w czasach PRL sprawowałem, ile władzy miałem, to spadłby pan z tej ławki.

 – Sprawdźmy to, niech pan powie, jakie – powiedział zrezygnowany Piotrek, bo wiedział już, że łatwo się tego staruszka nie pozbędzie.

 – Długo by gadać. I niebezpiecznie. Nie chcę pana obarczać tak poważną wiedzą, młody człowieku.

 – Rzeczywiście, tak będzie lepiej.

 – Jedno mnie zawsze dziwiło, kiedy byłem dygnitarzem: dlaczego tylko złe uczynki są nagradzane?

 – Nie rozumiem.

 – Ludzie wielokrotnie proponowali mi pieniądze, złoto, prezenty czy rozmaite inne korzyści w zamian za zrobienie czegoś podłego, nieuczciwego i niemoralnego. Tylko za to! Zanurz się pan w łajnie, to coś fajnego dostaniesz. Ale nikt mi nigdy nie zaproponował prezentu za zrobienie jakiegoś dobrego, szlachetnego uczynku. Powiedz mi pan, czemu tak jest?

 – Bo ja wiem? – odburknął niechętnie Piotr, bo nie miał ochoty na filozoficzne rozważania. – Podobno uczciwość sama w sobie jest największą nagrodą.

 – Głupie gadanie. Co to za nagroda, której nie da się przeliczyć na pieniądze.  

 – Zawsze brał pan to, co panu proponowali?

 – Rozmaicie bywało, raz brałem, raz nie. Zależy, jakie było ryzyko. Zależy kto dawał, co dawał, kiedy i jak. Dawać też trzeba umieć. Ale tak w ogóle to wolałbym brać za jakieś dobre rzeczy, a nie za machlojki.

 – Wówczas byłoby to i przyjemne, i pożyteczne.

 – Właśnie! A tak, to ciągle gryzło człowieka sumienie i nie wiedział, jak sobie z tym… 

Zamilkł, bo obok ich ławki stanęła jakaś kobieta. Piotrek obejrzał się i ku swojemu zdumieniu stwierdził, że jest to Ela. Wyglądała jednak inaczej niż zwykle, władczo i groźnie.

 – Elka? Co ty tu robisz? Śledziłaś mnie? Czemu za mną łazisz?

Nie zwróciła uwagi na jego słowa, za to pogroziła palcem siedzącemu obok niego staruszkowi.

 – Panie Dermasiak, znowu pan zanudza ludzi swoimi opowieściami? Proszę stąd iść! Tym bardziej, że Straż Miejska akurat tutaj w parku pana szuka.

 – Niemożliwe! Ale dlaczego? – zaniepokoił się staruszek, chwytając za laskę.

 – Podobno dziś rano podpalił pan śmietnik, a potem narzygał do fontanny. Zaraz tu będą…

 – Co takiego? Gdzie? To ja już będę uciekał – powiedział zdławionym głosem staruszek. – Do widzenia panu!

 – Do widzenia – bezwiednie odpowiedział Piotrek, oglądając się za staruszkiem, który kuśtykał o lasce tak szybkim krokiem, na jaki go było stać. Odwrócił się ku Eli, ale kobiety już nie było. Wstał, rozejrzał się, ale nigdzie jej nie zobaczył.

 – Mam jakieś omamy? Przecież ona tu stała! – wyszeptał, zaniepokojony. – Ale tak właściwie to co mnie ona obchodzi? Przecież dopiero co z nią zerwałem.

Po drodze do baru mimo wszystko rozglądał się co jakiś czas i wypatrywał Elżbiety w niemal każdej napotkanej kobiecie. Trochę uspokoił się dopiero po wejściu do lokalu, a już całkiem, gdy zaczął jeść zamówionego kurczaka po tajsku. Lubił ostrą, azjatycką kuchnię, tym bardziej, że była niezbyt droga.

 – Można się przysiąść?

Piotrek podniósł wzrok znak potrawy i zobaczył przed sobą tego samego siwowłosego staruszka, z którym niedawno rozmawiał w parku.

 – Można, oczywiście… Ale co pan tu robi, jeśli można wiedzieć? Nie dalej jak pół godziny temu uciekał pan z parku.  

 – Z jakiego powodu miałbym uciekać? Poza tym, nie byłem dziś w żadnym parku – zdziwił się staruszek, zdejmując kapelusz i siadając przy stoliku naprzeciwko Piotrka.

 – Podobno podpalił pan śmietniik… Dlatego Straż Miejska pana ściga.

 – Co to za insynuacje? Pierwszy raz w życiu pana widzę, nic pan o mnie nie wie. Bardzo nieładnie, młody człowieku.

 – Wiem dużo. Sam pan opowiadał, że był kiedyś komunistycznym aparatczykiem. I to wysokiej rangi.

 – To są kłamstwa i pomówienia! Skandal! Nigdy nie należałem do PZPR! Wręcz przeciwnie, działałem aktywnie  w opozycji, w stanie wojennym zostałem pobity przez ZOMO, a potem internowany.

 – Co się tu dzieje, dziadku?

Ten głos był tak charakterystyczny, że Piotrek od razu wiedział, do kogo należy. To była Ela, która tym razem wyglądała inaczej, robiła wrażenie osoby miłej, ciepłej i łagodnej. Podeszła do staruszka i objęła go czule za ramię.

 – Przecież wiesz, że nie wolno ci się denerwować. To niebezpieczne dla twojego zdrowia. A tak w ogóle, to przyniosłam ci twoje okulary, bo zapomniałes zabrać.

Wyciągnęła z torebki futerał z okularami, ale staruszek machnął niecierpliwie reką.

 – Później, wnuczko kochana. Taki jestem roztrzęsiony… Żebyś ty słyszała, co ten niegodziwy osobnik o mnie mówi! Jak mi ubliża! 

 – Kim pan jest? Dlaczego dokucza pan mojemu dziadkowi? – wzburzyła się kobieta, kierując na Piotrka gniewne spojrzenie.

 – Co ty, Elka, nie poznajesz mnie?

 – Od kiedy jesteśmy na ty? Nie mam pojecia, kim pan jest.  

Piotr wstał i zbliżył się do kobiety, żeby się jej dokładnie przyjrzeć.

 – Bzdura! Jesteś Ela, moja narzeczona, z którą dzisiaj zerwałem.

 – Marzyciel! Nigdy bym się nie zdecydowała na takiego narzeczonego.

 – To ma być twój dziadek? Przecież znam twoją rodzinę, twój dziadek od lat nie żyje.

 – Co za chamstwo! Jak można wygadywać takie rzeczy? – rozgniewała się kobieta.

Staruszek wstał, chwycił swoją laskę i zaczął nią groźnie potrząsać.

 – Żądam satysfakcji!

 – Nie kumam o co ci chodzi, staruszku, ale wiem, że wy oboje jesteście w zmowie. Duet oszustów, można powiedzieć – oświadczył kategorycznym tonem Piotrek.

 – Obraził pan mnie, a teraz to i moją wnuczkę. Zapłaci pan za to. Nie po to żyłem uczciwie tyle lat, nigdy nie skalałem moich ust kłamstwem, żeby teraz byle kto mnie oczerniał .

 – Znalazł się szlachetny dziadek. A kto dziś narzygał do fontanny?

 – No to już przechodzi ludzkie pojęcie! – wrzasnął wzburzony staruszek, kierując laskę wprost w głowę Piotrka. Uderzenie było tak silne, że chłopak padł na ziemię, przewracając po drodze stojący za nim stolik. Leżał nieruchomo, jego oczy ogarnęła ciemność.

 – Piotrek! Piotrek!

Ktoś wypowiadał jego imię? Chyba tak. Słyszał to głośno i wyraźnie, blisko siebie.

 – Piotrek! Piotrek! Odezwij się!

Tak, ktoś naprawdę go wołał, a w dodatku silnie nim potrząsał. Ale kto? Trzeba to sprawdzić. Skupił wszystkie swoje siły i zdołał otworzyć oczy. Na tle ciemnego, zachmurzonego nieba zobaczył twarz Elżbiety.

 – Nareszcie! W końcu odzyskałeś przytomność! – ucieszyła się kobieta. Zdjęła z szyi swój szalik i podłożyła mu pod głowę.

 – Elka? To znowu ty? Co robisz? Co się tu dzieje…

 – A kto ma być? – zdziwiła się. – Po naszej kłótni zostawiłeś mnie na przystanku i poszedłeś sobie. Już miałam wsiąść do tramwaju, ale obejrzałam się, żeby ostatni raz na ciebie spojrzeć. A ty akurat w tym momencie się potknąłeś i poleciałeś jak długi na ziemię. To znaczy na asfalt. Myślałam, że to może jakiś wygłup w twoim stylu. Mimo to podeszłam. Patrzę, a ty leżysz nieprzytomny, z rozbitą głową. Krwawisz!

Chciał wstać, opierając się o jej ramię, ale poczuł nagle tak silny ból głowy, że wolał zrezygnować.

 – Leż spokojnie! – powiedziała stanowczo. – Pogotowie już tu jedzie.

 – Nie rozumiem – oponował. – Przecież ty byłaś w parku, potem w restauracji… Razem ze swoim dziadkiem. 

 – Bredzisz, Piotrek. Mój dziadek od dawna nie żyje, przecież wiesz. Chyba uderzyłeś się mocniej, niż myślałam.

Z oddali dobiegł ich dźwięk jadącej na sygnale karetki.

 – Zimno ci?

 – Tak, trochę – odpowiedział niepewnie i dopiero w tej chwili poczuł dotkliwy chłód.

Ela pogładziła go po policzku, uśmiechnęła się.

 – Nie martw się, kochany, będzie dobrze. Jak można się tak głupio przewrócić? Trzeba patrzeć pod nogi! Jak dziecko, normalnie jak dziecko…

Zaczął padać śnieg, ale w tej samej chwili na parking wjechała karetka. Zatrzymała się kilkanaście metrów od nich, z pojazdu wysiadł lekarz; podszedł, przykucnął obok Piotrka i zaczął go badać. 

 – Co się tak wylegujemy, młody człowieku? – zapytał żartobliwym tonem. – Z czym mamy problem?

 – Głowa – odpowiedział Piotrek, pokazując bolące miejsce.

 – Obejrzymy, obejrzymy…

 – Pan pracuje w pogotowiu? W tym wieku? Naprawdę jest pan doktorem? – pytał z niepokojem Piotrek, bo nagle rozpoznał w lekarzu tego samego chudego staruszka, którego poprzednio spotkał w parku, a później w barze.

 – Aż taki stary nie jestem, ja tylko tak źle wyglądam – zaśmiał się lekarz, nie przerywając badania. – Doktor Dermasiak, miło mi.

 – Przecież to jest to samo nazwisko! Ale wtedy chodził pan o lasce, a teraz jej nie używa… Jak pan daje radę?

 – Jak pan widzi, jakoś daję.

 – A czy jest pan uczciwy? Bierze pan łapówki? – nie ustępował Piotr.

 – Oczywiście, że nie biorę! Uczciwość jest większą nagrodą niż pieniądze. Jak może mnie pan o to w ogóle pytać! – oburzył się staruszek.

 – Proszę nie przejmować się jego gadaniem, doktorze. Gada głupoty, pewnie od uderzenia w głowę – powiedziała pojednawczym tonem Ela. – Jaki jest jego stan? Czy to coś poważnego?

 – Nie ma powodu do obaw, proszę się nie martwić. Na moje oko to nawet wstrząs mózgu nie nastąpił. Zabierzemy go do szpitala na izbę przyjęć, tam go zbadają, zrobią prześwietlenie i wszystko się wyjaśni.

Skinął na sanitariuszy, którzy wyciągnęli z karetki nosze i podeszli z nimi do Piotrka.

 – Świetnie! – ucieszyła się Ela. – A tak mnie nastraszyłeś, Piotrusiu!

 – Naprawdę tak cię obchodzi moje zdrowie? – zapytał niepewnie Piotrek, którego sanitariusze kładli akurat na noszach. – Powiedz w takim razie, skąd się wziął ten pierścionek na twoim palcu?

 – A jak myślałeś, głuptasie? Sam mi go dałeś, przecież to pierścionek zaręczynowy.

 – Ale go z sobą nie miałaś, mówiłaś, że odeślesz mi w liście.

 – W jakim liście? Po co miałabym odsyłać? – zaśmiała się Ela. – Zupełnie ci się wszystko pomieszało.  

Tymczasem doktor z niepokojem przeglądał zawartośc swojej torby.

 – Gdzie się podziały moje okulary? Muszę wypełnić formularz, więc potrzebuję…

 – Proszę bardzo, może te się przydadzą – powiedziała Ela, wyciągając z torebki futerał z okularami.

 – O, dziękuję ci, moja droga! Wyglądają tak samo jak moje!

 – Bo to są naprawdę pańskie okulary, poznaję ten futerał! Ona je panu przyniosła już w restauracji! Naprawdę jesteście w zmowie! – wołał Piotrek, ale oddalał się od nich coraz bardziej, bo sanitariusze nieśli go już na noszach do karetki. Zdążył jeszcze usłyszeć głos Eli:

 – On bredzi. Upadł na głowę, to bredzi. Tak mi go szkoda. 

Lech Brywczyński – Trzy opowiadania
QR kod: Lech Brywczyński – Trzy opowiadania