Na wieszaku nie było żadnej kurtki ani płaszcza, to dobry znak. Kiedy przyszłam tu pierwszy raz wierzyłam, że muszę swój płaszcz powiesić na trzecim pałąku od ściany. Jeśli się nie uda, nie wyzdrowieję. Jeżeli mi się nie uda, zeżre mnie mój rak. Siedzę między pastelowymi ścianami, czekam na lekarza. Wcześniej, dwa tygodnie temu, wyprzedziła mnie zielona kurtka z futrzanym kołnierzem, takim ze sztucznej sierści. Nie wiem, kto w niej przyszedł. Wiem, co usłyszałam od lekarza. Badania wypadły źle, moje jajniki przerosły obcym ciałem. Choć właściwie to nie tak: moje ciało rozrosło się w złym kierunku. Ale dziś wieszak jest pusty, powiesiłam mój czarny płaszcz na trzecim pałąku od ściany. Powinno być dobrze, tym razem diagnoza będzie lepsza.
I jest lepsza, lekarz poszerza obszar. Może jest źle, lecz nie mamy pewności. Śliskie głębiny organizmu nie dają dziś jasnej odpowiedzi, więc nie płaczę. Patrzę na łysy, trzeci pałąk od ściany, jest moją nadzieją. Jeżeli nie zawisną na nim cudze ubrania, choroba zniknie.
Podobny sposób sprawdził się pół roku temu, kiedy zwalniali w naszej firmie. Najpierw zapowiedzieli redukcje, potem na siedem tygodni zamilkli. Przez siedem tygodni przechodziłam przez ulice tylko po pasach, nie nadeptując czarnych przestrzeni pomiędzy nimi. Wierzyłam, że to mnie uratuje. Jeśli nie postawię stopy na asfalcie, nie wyrzucą mnie. Wyglądałam dziwnie, bo musiałam człapać. Pasy są dość daleko od siebie, moje nogi były zbyt krótkie, żeby chodzić po nich normalnym krokiem. Przypominałam kogoś, kto przeprawia się przez płytką, zimną wodę.
Inni patrzyli z ciekawością, często się uśmiechali. Kiedyś nastolatek w bluzie z kapturem próbował mnie naśladować, ale znudziło mu się w połowie ulicy. Kilka razy trąbili na mnie kierowcy. Z kolei starsza kobieta mniej więcej w moim wieku zapytała, czy potrzebna mi pomoc. Najłatwiej docierałam do pracy, wystarczyło pokonać dwa przejścia, jedno w drodze z domu na przystanek tramwajowy, drugie z przystanku do siedziby firmy. Przychodziłam trochę wcześniej, żeby nie zobaczyli mnie współpracownicy i szef, i z tego samego powodu trochę później wychodziłam. Dość łatwo robiłam zakupy, musiałam przejść kilkaset metrów wzdłuż ulicy. Najtrudniej było wtedy, gdy spotykałam się z siostrą. Zrezygnowałam ze wspólnych spacerów, ale nie mogłam odmówić wizyt na cmentarzu. Od trzynastu lat, od śmierci rodziców (matka chorowała na tego samego raka, co ja, ojciec po prostu umarł kilka miesięcy po niej) każdego miesiąca odwiedzałyśmy ich grób, żeby posprzątać. Stawiałyśmy nowe znicze, omiatałyśmy grób z liści lipy. Lubiłam parking przy cmentarzu, bo nie był przecież ulicą. Nie musiałam szukać pasów, nie musiałam myśleć o zasadach. Nie stosowałam metody, więc zapominałam o pracy, która mnie zmusiła do jej używania.
Przez siedem tygodni nie popełniłam ani jednego błędu, nie nadepnęłam na biel. Po siedmiu tygodniach dyrektor zaczął wzywać do swojego gabinetu, żeby przekazać decyzję. Weszłam tam pewnie, nieco zbyt długim krokiem. Wyobrażałam sobie, że przechodzę po pasach przez ulicę. Szef powiedział, że bardzo ceni moją pracę, ale firma przeżywa kłopoty. Zaproponował trochę mniejsze pieniądze i więcej obowiązków. Oprócz roboty w kadrach miałam też dwa razy w tygodniu siedzieć w portierni. Zgodziłam się, ale wyszłam już normalnie. Następnego dnia uszła ze mnie adrenalina, poczułam się źle. Siostra zawiozła mnie do lekarza, który powiedział o raku.
Dziś znów go odwiedzam, lecz przedtem na wszelki wypadek stawiam stopy tylko na pasach. Powoli wchodzę do poczekalni, jeszcze nie patrzę na wieszak. Myślę o chwili największego zagrożenia podczas poprzedniej próby. Niemal zawiodłam, bardzo się przestraszyłam. Czarny samochód nadjechał bardzo szybko, zatrzymał się dopiero na pasach. Zderzak prawie dotknął moich kolan, wielki SUV jakby wierzgnął, zanim stanął. Przez boczne okno wychyliła się kobieta, jej biała twarz i jasne włosy tak bardzo różniły się od mojej siwizny i zmarszczek. Przegnała mnie jak psa, choć przecież powinna przepuścić bez słowa. Skakałam z pasa na pas, niezgrabnie, czułam piasek w stawach, zgrzyty w kręgosłupie i masę mięśni nóg. Dałam jednak radę, moje stopy nie spudłowały. Przebiegłam precyzyjnie, z trudem przeskoczyłam krawężnik, na chodniku prawie padłam. Upuściłam torebkę, wypadła z niej portmonetka i plik papierów z pracy. Nikt mi nie pomógł, zebrałam wszystko sama.
Teraz idę po schodach przychodni i wierzę, że na trzecim pałąku wieszaka nie będzie obcej odzieży. Zwalniam na ostatnich stopniach, patrzę pod nogi. Trzeci pałąk wieszaka będzie pusty – wiem to i wierzę w to, nie może być inaczej. Potrzebuję dobrego znaku, więc musi się pojawić. Dobry znak się pojawi, więc będzie dobrze. Musi być dobrze. Na trzecim pałąku od ściany wisi czarny parasol.