Toteż ja nigdy nie szukam — tego, co istnieć nie może. Złudna nadzieja mnie uwieść nie zdoła; wszak życia mi szkoda na mrzonki. Wiem, że człowieka bez wady nie znajdę, choćbym świat zeszedł szeroki. Jeśli go spotkam, obwieszczę.

Platon, „Protagoras”; przeł. W. Witwicki

Niewątpliwie wydawało mi się, że kiedyś, w dalekiej przeszłości widziałem już zachód słońca o niezwykłej świetności. Czyż to moja wina, że potem wszystkie zachody wyglądają na mniej lub bardziej spłowiałe?

Mishima Yukio, „Złota Pagoda”; przeł. A. Zielińska-Elliott

23 lutego 20…

Najszczęśliwszy w życiu byłem dwa dni temu, gdy dowiedziałem się, że pozostał mi tego życia zaledwie miesiąc. Trzydzieści dni, licząc od 21 lutego (bo rok przestępczy), teraz już tylko dwadzieścia osiem, dwadzieścia osiem dni niczym niezmąconej i nieskrępowanej wolności, pełnej swobody w wyborach, bez utrapień i niepewności, majaczących gdzieś w oddali, na samym horyzoncie wrażeń.

Wcześniej tylko śniłem o nieuleczalnych chorobach i bardzo się ich bałem, można powiedzieć, że moje sny i myśli zdominowane były przez jednostki nozologiczne wszelakiego rodzaju, w tym przez choroby zakaźne i tropikalne, przenoszone drogą płciową, uwarunkowane genetycznie, autoimmunologiczne i nowotworowe, neurodegeneracyjne, metaboliczne oraz endokrynologiczne, tak że cały mój słownik wypełniały pojęcia z zakresu etiopatogenezy i symptomatologii (diureza, diareza, diastema), niektórzy pewnie określiliby to mianem „obsesji”, inni — niegroźnego dziwactwa, w gruncie rzeczy nierzutującego zbyt dotkliwie na codzienne sprawy, lecz teraz, teraz już nie muszę się niczego obawiać, bo przytrafiło mi się to, co wcześniej spędzało sen z powiek, co — zamiast zmorą — okazało się błogosławieństwem. Od tej pory, to jest przedwczoraj i wczoraj, dobrze sypiam, dawno już nie wyspałem się tak, jak przedwczoraj i wczoraj, można by powiedzieć, że przedwczoraj i wczoraj wyspałem się za wszystkie czasy.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że moment diagnozy okazał się przełomowy w moim (już niedługo) życiu. Otóż w owej chwili, to jest gdy usłyszałem rozpoznanie, zdałem sobie sprawę, że nic mi już nie grozi, gdyż pozostał mi zaledwie miesiąc słodkiej udręki, która jest słodka i jest udręką dopóty tylko, dopóki trwa. W praktyce oznacza to, że na pewno nie wpadnę pod samochód, ponieważ każdy kierowca wykaże się godnym pozazdroszczenia refleksem, nie zaatakuje mnie żadna bakteria, ponieważ nabrałem właściwości bakteriobójczych, w ogóle niczym się nie zarażę, bo stanowię połączenie superskutecznego antybiotyku i leku przeciwwirusowego, niestraszne mi riketsje i grzyby, w końcu mam najbardziej efektywny układ odpornościowy na kuli ziemskiej, ogólnie jestem niepodatny; do tego nikt mnie nie zastrzeli, bo stałem się kuloodporny, żaden samolot ze mną na pokładzie nie spadnie, ponieważ — jako że wyczerpałem limit osobistych tragedii i zwykłego pecha — jestem pasażerem przynoszącym tylko szczęście. Mogę też bez obaw skakać z dziesiątego piętra, bo przez ten miesiąc jestem nieśmiertelny, tylko na chwilę co prawda — trzydzieści dni to przecież nie wieczność — ale jednak lepsze to niż nic.

Do tego mogę umawiać się z kobietami, zupełnie bez zobowiązań, bez trapiącego poczucia, że się w nich zakocham, przywiążę bądź uzależnię, przecież nie zdążę, a nawet jeśli zdążę, to i tak na darmo, więc nie będzie mi szkoda przyszłych utraconych chwil, nostalgia, będąc przywilejem perspektywicznym, obca jest osobom w moim położeniu. Owszem, mam świadomość przewagi nad resztą ludzkości, bo ja wiem, kiedy to się wydarzy, bo to mi bije dzwon, bim bom, bim bom, zabiera cenne sekundy, wybija zęby planom.

Być może, wzorem Nicolasa Chamforta, napiszę (choćby i tutaj, na tym skrawku papieru): „Moi, Sebastien-Roch Nicolas de Chamfort” (ten fragment wykreślę, w końcu nie nazywam się Sebastien-Roch Nicolas de Chamfort, chociaż kto wie, mam prawo mieć wątpliwości, na pewno istnieje rodzinna legenda, wedle której mógłbym być jego potomkiem), „déclare avoir voulu mourir en homme libre plutôt que d’être reconduit en esclave dans une maison d’arrêt”. Umrę jako wolny człowiek, herbertowsko, z podniesionym czołem, pójdę „wyprostowany wśród tych co na kolanach”, bo „umrzeć, tego nie robi się kotu”, do tego „śpieszmy się kochać ludzi” etc., lepsze to niż życie niewolnika, „skazańca na galerach codzienności”, pozbawionego widoku wszystkiego tych kilku rzeczy, na których warto zawiesić oko i dla których warto wziąć kolejny oddech, sercu powtarzać „nie zatrzymuj się jeszcze”.

I nic już nie będzie takie samo, od podania ręki znajomemu, przez delektowanie się schłodzonym winem w parny wieczór (skąd ja do cholery w lutym lub marcu wezmę parny wieczór?), po stłumione wyznania miłości i nienawiści, gdy kołdra zawsze znajduje sposób, by ułożyć się w najmniej odpowiednim miejscu, nieestetycznie skotłowana, zbyt ciężka, by cokolwiek sensownego z nią zrobić, by coś jeszcze z siebie wykrzesać, jeśli nie prawdziwe uczucie, to chociaż jakieś drobne łgarstwo, jakieś pozory, z którymi — dziwnym losu zrządzeniem — zawsze nam po drodze.

Ułożyłem konspekt umierania, w bullet pointach wyszczególniłem cele, osiągnięcia i porażki upływającego czasu. Przez pierwsze dni, może do połowy marca, będę głównie czytał (nareszcie znajdę czas, by powrócić do „Czarodziejskiej góry”, chociaż ostatnio czytałem ją ponad dwadzieścia lat temu, to nadal pamiętam, jak drżałem o los Settembriniego i wzdychałem do pani Chauchat), chociaż wiem doskonale, że te lektury na nic mi się nie zdadzą, przecież nigdzie nie zabiorę z sobą tych słów i obrazów, ulegną zniszczeniu wraz z rozpadem mojej tożsamości, czytam je więc dla własnej egoistycznej przyjemności i z wewnętrznego snobizmu, nie zważając na opinie innych, bo to moja przyjemność i mój snobizm, innym, przede wszystkim tym, którzy — przynajmniej z mojej perspektywy — będą żyć wiecznie, nic do tego. Z każdym dniem staję się coraz bardziej egocentryczny. Chyba powoli przeistaczam się w solipsystę.

Później, może około szesnastego, zdecydowanie w drugiej połowie miesiąca, jeszcze bardziej bezczelny, zacznę wykorzystywać swój status pokrzywdzonego przez los. Nikt nie będzie mógł mieć pretensji, każde przewinienie, każdy błąd i każde uchybienie zostanie mi wybaczone tu i teraz, bo później może nie być czasu i okazji, a nikt nie chce żyć z piętnem okrutnika, z poczuciem winy, że nie wybaczył wtedy, gdy jeszcze mógł, gdy miał ku temu sposobność. Umarli są niczym chroniczne wyrzuty sumienia, wprawiające nas w konsternację, ilekroć niechcący o nich pomyślimy, przypominając sobie wszelkie zaniedbania, które stały się naszym udziałem.

Tak więc — oto moje wyobrażenie — ludzie będą celebrować każdą chwilę spędzoną ze mną, ponieważ w ich mniemaniu choroba uczyniła mnie kimś wyjątkowym, zmazała wszelkie niedoskonałości i łotrostwa, których się wcale często dopuszczałem. Zostanę świętym, bo świętym chcę zostać, to kwestia niecierpiąca zwłoki, teraz albo nigdy. Dwa dni przed końcem pożegnam się z najbliższymi, niech każdy zachowa dla siebie jakąś mądrość, jakąś melodię, scenę z filmu, fotografię, która — gdy się jej dobrze przyjrzeć, spojrzeć nie raz, a dwa razy — nie robi już wrażenia tak eleganckiej i znakomicie skomponowanej, niech zatem każdy tęskni na swój sposób i na własny rachunek i niech im będzie nudno, gdy mnie zabraknie.

25 lutego 20…

Wstyd się przyznać, ale ani wczoraj, ani dzisiaj nie wydarzyło się nic interesującego czy choćby wartego odnotowania (to dziwne, myślałem, że schyłek życia będzie obfitował w wiele pasjonujących przygód i pochłaniających rozmyślań, które będę mógł tutaj przywołać; miejsce kronikarskiego entuzjazmu i żywej poezji zajęła proza życia). Nadal, zrządzeniem rozpoznania, dobrze sypiam. Cieszę się jak dziecko, zupełnie beztrosko, że jeszcze dwadzieścia siedem sześć dni. Nie jestem pewien, co sprawia mi większą przyjemność — myśl, że jeszcze aż dwadzieścia siedem sześć, czy że już tylko tyle. Czas upływa błogo w miłej atmosferze przedwczesnej żałoby. Jeszcze trochę, a zacznę przyjmować kondolencje, o ile ktokolwiek się na nie odważy.

Staram się sumiennie przygotować na te pełne powagi i łez sytuacje, mam już słowa pociechy prawie dla każdego, ułożone podług indywidualnych biografii i potrzeb, ważne, by się nie powtarzać oraz by brzmiało to naturalnie i szczerze, jakbym improwizował, nie mogą pomyśleć, że już wcześniej spreparowałem [sic!] te kilka linijek, to byłoby dla nich okropne, zdać sobie sprawę, że jest się jedną z dziesiątek osób, zupełnie niewyjątkową. Postanowiłem, że każdy musi poczuć się szczególnie pod naporem moich słów (bo poza nimi nie mam nic do zaoferowania), jakby był najważniejszy na świecie. Ludzie mają tę wcale niezaskakującą  przypadłość, iż dobrze pamiętają nieliczne chwile, w których tak się czuli, a do tego wstydliwą słabość i tkliwość do osób, którym udało się sprawić, że odnieśli wrażenie, iż poza nimi nikogo tu/tam nie ma. Prócz mnie nie ma tam nic, sam powtarzałem sobie wtedy, w takich wypadkach, w myślach, i to było bardzo przyjemne uczucie, niezbywalne poczucie własnej wartości, zupełnie odmienne od tego, z czym stykamy się na co dzień czy też (w moim wypadku) stykałem, aż do pamiętnego dnia diagnozy.

26 lutego 20…

Gdy wcześniej wyobrażałem sobie położenie podobne do tego, które ostatecznie stało się moim udziałem (zdarzało mi się o tym myśleć, o czym już nadmieniłem), wydawało mi się, że usłyszawszy wyrok niczego bym w rozkładzie swojego życia nie zmienił, to jest funkcjonował tak, jak wcześniej, ciesząc się ze stałych przyzwyczajeń, jedynie rozkoszując się ich większą intensywnością. Jakże się myliłem, jakich mrzonek uczepiła się moja bujna (co tam „bujna”, po prostu „wybujała”) wyobraźnia! Okazało się przecież, że przewartościowaniu uległo wszystko, co tylko dało się przewartościować. Teraz, przemyślawszy sprawę należycie, uważam, że tylko ktoś albo kompletnie niepogodzony z diagnozą, to jest wypierający ją (czy po prostu niewierzący w takie okrucieństwo losu, który naturalnie wcale nie jest okrutny, lecz po prostu nie dba o to), albo bardzo szczęśliwy może sobie pozwolić na życie wedle starych zasad. Przecież, jedząc codziennie śniadanie, nie zastanawiamy się serio nad tym, ile nam tych śniadań jeszcze pozostało (tego by tylko brakowało, by osiągnąć szczyt szaleństwa!) i nie bierzemy oglądanego wschodu czy zachodu słońca za ostatni, lecz korzystamy z tego, co mamy i czekamy na kolejne wschody i zachody, choćby spłowiałe. „Chodź, szybko, wschód słońca”, mówi ona, a ja odpowiadam, leniwie i trochę na haju poranka: „Daj spokój, wiele jeszcze takich wschodów przed nami, nie ten, to następny, któryś z rozlicznych następnych, mamy czas”. Jak się okazało, nie mieliśmy.

27 lutego 20…

Zastanawiam się, jak będzie wyglądał dwudziesty drugi marca. Staram się wszystko przewidzieć, ułożyć alternatywne wersje i wybrać najwłaściwszą, czyli tę, która dopełni legendy, by nikt nie miał wątpliwości, kim byłem i czego chciałem. Tylko w ten sposób mogę odzyskać kontrolę i panowanie nad swoim losem, człowiek do życia potrzebuje przeświadczenia, że jeszcze coś od niego zależy, że ma na coś wpływ, choćby i ci więźniowie w celi śmierci, nawet im daje się wybór ostatniego posiłku, choćby i umierający starzec, dyktujący słowa testamentu, i śmiertelnie chory decydujący się na eutanazję. Doświadczenia liminalne wzmagają potrzebę samostanowienia.

Nadal mam mnóstwo wątpliwości i pytań, a na ich roztrząsaniu mijają mi długie godziny, nieraz całe dni. Czy po prostu, pogodzony, stanę o świcie na zimnych balkonowych płytkach, przenicowany purpurą poranka, czy też zacznę się licytować z Wszechświatem, w konsekwencji, wobec jego nieuniknionego milczenia, zapowiadając buńczucznie, że nigdzie się stąd nie ruszam? Ciekawe, jaka będzie pogoda, czy dam radę stanąć boso, czy kwaśny deszcz zmiesza się ze słonymi łzami. Nie mam do kogo się zwrócić, poprosić o radę, zapytać, jak sobie z tym wszystkim poradzić, z całą tą logistyką śmierci, jak ją okiełznać, w końcu nie znam nikogo, kto byłby wcześniej w podobnej sytuacji. Nikt nie ma, jak na złość, wprawy w umieraniu i nawet gdy ja sam zdobędę pewną biegłość w tych sprawach, to na nic mi się to już nie zda.

29 lutego 20…

Dwugodzinny spacer z Anią. Ależ z niej cudowna i urocza istota! Gdyby nie ta kłopotliwa sprawa ze śmiercią, oddałbym jej duszę i ciało, nie prosząc o wydanie reszty. Z takim utęsknieniem wpatrywała się we mnie tymi smutnymi paciorkami zielonych oczu, że aż się zagubiłem w tej głębi, tak starała się umilić mi czas, poruszając coraz to nowe wątki, nie przerywając jednak moich wywodów, tylko cierpliwie słuchając tych skleconych byle jak elukubracji na temat życia z wyrokiem, że zrobiło mi się rozkosznie lekko na języku, więc mówiłem coraz więcej i więcej, otwierając przed nią kolejne, coraz to nowe pokłady urzeczenia. Ukradkowo, od czasu do czasu, ocierała słodkie łzy, dając mi do zrozumienia, jak ważny dla niej byłem, jestem i będę, jak bardzo będzie jej mnie brakować. Aż w końcu i ja się odrobinę wzruszyłem, gdy wyobraziłem sobie tę pustkę, którą po sobie zostawię, pustkę w całym jej konektomie.

Ania. Androgyniczny anioł dobroci, któremu niestraszna aporia poety.

Ania. Dwie sylaby wydestylowanego, odsączonego na gazie współczucia.

Ania. Synestetyczna postać niebiesko-czerwonych barbituranów w tonacji d-moll.

Ania. Cała przestrzeń zaufania rozpięta między wątłymi ramionami na wystających łopatkach, w mojej skórzanej marynarce, niedbale nałożonej z okazji słoty.

Ania.

Biedna, naiwna Ania, w pewnym momencie podzieliła się ze mną swoim życiowym zmartwieniem (nikt nie potrafi się martwić tak, jak ona się martwi, nikt). Otóż poznała niedawno interesującego mężczyznę po przejściach, któremu gotowa jest oddać rękę i pół królestwa swej wyobraźni, lecz boi się, że ze względu na właściwe jej rozchwianie i emocjonalne szarże prędzej czy później go zrani. Aniu, powiedziałem, jeśli komuś wydaje się, że może przeżyć życie tak, by nie zostać zranionym albo samemu nikogo nie zranić, to jest zwykłym frajerem, na którego nie warto zwracać uwagi. W tej grze obowiązują tylko dwie zasady. Pierwsza stanowi, iż jeśli ktoś wyrządzi ci krzywdę — nieistotne, jak niewielką i błahą — to zrób wszystko, co w twojej mocy, by odpłacić pięknym za nadobne. Dokonaj srogiej pomsty w zapalczywym gniewie, a zobaczysz, że satysfakcja, jaką będziesz czerpać z cierpienia innego człowieka, wyda ci się warta miesięcy czy lat planowania oraz bólu, którego siłę sama niechybnie poznasz, doświadczając boleśnie osobę, którą jeszcze niedawno kochałaś, i zrozumiesz, że to było dobre. Druga zasada zaś mówi, że jeśli to ty jesteś tą, która rani, to zrób wszystko, co w twojej mocy i jeszcze więcej, by ta druga osoba o niczym się nie dowiedziała, by nawet nie podejrzewała twego wiarołomstwa i sprzeniewierzenia się raz ustalonym zasadom. Jeśli zaś, skutkiem twego niedopatrzenia i niedostatecznej staranności, już zacznie snuć domysły — zapach szyi, faktura policzka, szminka na kołnierzyku, chusteczka z monogramem, skórzana marynarka narzucona niedbale na twoje chude ramiona, bo na dworze słota, głuchy telefon, brak odpowiedzi, niezobowiązujące prezenty i czułostki, ciepło w okolicach podbrzusza, uszy wyżłobione komplementami — to kłam, oszukuj, preparuj dane, uciekaj w sarkazm, nawet plącz się w zeznaniach, ale nigdy, przenigdy nie przyznawaj się do tego, co zrobiłaś, nie posypuj głowy popiołem, raczej rozrzuć prochy swej winy na wietrze niepamięci, bo ta druga osoba tak naprawdę nie chce usłyszeć twojego wyznania, ona chce wierzyć, że nic się nie stało, że jesteś niewinna, a twoim zadaniem jest dopilnować, by zawsze tak myślała.

Ania. Rozkosz mych oczu o brzasku i krwawiący wyrzut sumienia pod wieczór.

Ania.

2 marca 20…

Moje przyzwyczajenia zmieniły się nie do poznania. Niegdyś szkoda mi było marnować czas, starałem się wykorzystać każdą sekundę, teraz zaś upajam się możliwościami nicnierobienia. Słucham muzyki, która mi się nie podoba, oglądam filmy, o których mam nie najlepsze zdanie, zaśmiewam się do rozpuku z żartów, które jeszcze niedawno były dla mnie co najwyżej żenujące (nadal takie mi się wydają, teraz jednak odczuwam potrzebę śmiania się z nich). Z zacięciem wartym lepszej sprawy kibicuję bohaterom łzawych telenowel, wczuwam się w sytuacje z seriali udających dokumentalne, wstawiam się za przegranymi, za tymi, którym nie wyszło. Smakują mi potrawy, za którymi do tej pory nie przepadałem. Czy przed śmiercią zmieniają się nam preferencje? Czy po prostu chcemy korzystać z wszystkiego, co dostępne, niczego nie przegapić, niczego nie zmarnować, żyć nie tylko swoim życiem, ale milionem żyć, a każdym w pełni, bo gdy tego jednego zabraknie, to łudzimy się, iż pozostaną inne i w jakiś niesprecyzowany sposób człowiek nadal będzie doświadczał codzienności w przeżyciach tych innych osób, bliskich czy dalekich, o takiej to a takiej powierzchowności, choćby i niemiłej oczom, i nielicującej z nią przepięknej mentalności, żyjących, a więc jednak odległych w czasie i przestrzeni.

4 marca 20…

Wy, którzy będziecie to czytać, którym wpadną w ręce moje spisane myśli, sam wyjątek z mych myśli, nie oceniajcie mnie zbyt pochopnie, przeto surowo (mam świadomość, jak bardzo na moją niekorzyść świadczą zdania, którymi się z wami dzielę). Nie byłem złym człowiekiem, byłem po prostu słaby.

To nie jest tak, że nie próbowałem, bardzo się starałem wynagradzać ludziom całe wyrządzone przez siebie in spe zło. Chciałem zadośćuczynić im za przykrości, których dopiero mieli przeze mnie doświadczyć. Nikt nie może zatem powiedzieć, że nie brałem odpowiedzialności za swoje słowa i wybory, jak najbardziej brałem, tyle że rozkładałem ją na raty i spłacałem po trochu, najczęściej jeszcze przed faktem. Powtarzałem wtedy, jak bardzo ja się powtarzałem: „Jeśli kiedyś będziesz mnie nienawidzić, to pomyśl o tej chwili”. Usprawiedliwiałem się w ich oczach, ponieważ nie chciałem zobaczyć w nich swojego oblicza oszusta, pragnąłem czułości i oddania, na które mogą się zdobyć wyłącznie ludzie wdzięczni i wspaniałomyślni. Tak więc, chcąc nie chcąc, wyspecjalizowałem się w usłużności i dobrych uczynkach, które miały mi zapewnić rozgrzeszenie. Przypomniała mi się scena, w której Dorotka mówi do Czarnoksiężnika z Krainy Oz: „I think you are a very bad man”, na co ten odpowiada „Oh, no, my dear; I’m really a very good man, but I’m a very bad Wizard, I must admit”. Proszę, nie miejcie do mnie pretensji, że nie byłem wystarczająco dobrym czarodziejem.

8 marca 20…

[wpis nieczytelny, mnóstwo skreśleń, wszystko zamazane]

10 marca 20…

Wczoraj o mało nie wpadłem pod samochód. Jak nietrudno się domyślić, „o mało” jest w tym kontekście najistotniejsze. Kierowca (przysiągłbym, że nie miał twarzy) w ostatnim momencie wykazał się godnym pozazdroszczenia refleksem. Poza tym niczym się nie zaraziłem, nikt mnie nie zastrzelił (nieważne, że nikt nawet nie celował), samolot ze mną na pokładzie nie rozbił się (ostatnio podróżowałem jakieś pół roku temu, ale jakie to ma znaczenie), nie zabiłem się podczas niewykonanego skoku z dziesiątego piętra. Czyli jest tak, jak miało być, a ja znów czuję się wspaniale, korzystając łapczywie z dobrodziejstw tymczasowej nieśmiertelności. Już niedługo.

11 marca 20…

Więc jednak napisałaś do mnie, po dwudziestu pięciu latach milczenia odważyłaś się odezwać, by wyrazić żal, napisać wprost, bez zbędnych ozdobników, że tak bardzo ci przykro, że przepraszasz i czy wybaczam. I na co mi twój żal, twoje „niewymownie mi przykro”, skoro „niewymownie”, to lepiej nic nie mów, usiądź obok, daj rękę, niech jeszcze raz ją dotknę, musnę zaledwie, na więcej się przecież nie odważę, mógłbym uszkodzić twoje delikatne stawy i zatrzeć ślady pocałunków obcych warg, które z pewnością na ciebie nie zasłużyły. Musiałem prawie umrzeć, żebyś zdecydowała się wyznać swoje winy, chociaż wiem, że twoja spowiedź nie była szczera, gdyż działałaś pod wpływem współczucia, a to najgorszy doradca, największy oszust i przeniewierca, bo zamienia skruchę w poczucie niesmaku.

Dodatkowo w tym układzie nie zachodzi symetria, ja do niczego się nie przyznam, patrz zasada druga. W tej chwili zastanawiam się, czy ci dobrodusznie wybaczę, czy też jest we mnie nadal tyle nienawiści, że wolałbym zostać przeklęty niż darować ci cokolwiek. Każdą podłość gotów byłbym zapomnieć, ale zdeptanej godności — nie. Samotnych wieczorów, to wieczorami najbardziej doskwiera pusta kuchnia i sypialnia, bezsensownych spacerów w pojedynkę, i tych wszystkich głazów, które rzuciłaś, a spod których nigdy tak naprawdę się nie wydostałem.

15 marca 20…

Najgorsze w tym wszystkim jest oczekiwanie. Wolałbym, by było już po wszystkim. Niezależnie od tego przypomniała mi się dawna rozmowa z L., jeszcze z czasów sprzed diagnozy; jeśli dobrze liczę, to odbyliśmy ją jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Powiedziała, że boi się pisać do niektórych ludzi, z którymi od dawna nie utrzymuje kontaktu, ponieważ nie chce otrzymać złych informacji, nie chce się dowiedzieć, że coś im się stało, że mogli ulec wypadkowi lub po prostu umrzeć, dotyczy to zwłaszcza schorowanych i podeszłych wiekiem. Zrozumiałem, że i ja należę do co najmniej jednej z tych kategorii. Może dlatego nie napisała.

16 marca 20…

Jutro urodziny, których nie obchodzę, bo mnie nie obchodzą. Przygotowałem dwa fortepiany, z których jeden wydaje się nastrojony, dwa martwe osły, przykładnie przejechane wczoraj, dwóch związanych księży oczekuje na swoją kolej, brzytwa należycie naostrzona, spoczywa skrzyżowana z lusterkiem na miseczce z mydlaną pianą. Mam poczucie absurdu między uszami (z lekką domieszką Joyce’a, zupełnie nie wiem dlaczego).

17 marca 20…

Ostatnie urodziny. Cudownie surrealistyczne przeżycie, bez tortu i świeczek, bez „Sto lat” i krępującej ciszy po „niech żyje”, bez prezentów, za to z przeciąganiem martwych osłów w dwóch fortepianach i dwoma związanymi księżmi, i okiem naznaczonym brzytwą księżyca (czy coś w tym stylu…). Oczywiście nie mam do nikogo pretensji. Po co wręczać prezent komuś, o kim wiemy, że z niego nie skorzysta? Dawanie upominku zakłada ciągłość w czasie, jakąś przyszłość obdarowywanego, który będzie mógł się nim cieszyć oraz, w stosownej chwili, odwdzięczyć się nam za naszą o nim pamięć. W moim położeniu przyjmowanie życzeń zakrawałoby na kpinę i doprowadziłoby wyłącznie do niepotrzebnych wzruszeń. Pamięć zaś jest zwyczajnie przereklamowana, w końcu nie chcemy żyć we wspomnieniach innych, chcemy żyć naprawdę, tu i teraz, bo życie, podobnie jak obdarowywanie, zakłada fizyczną ciągłość. Coraz bardziej kurczę się w sobie.

19 marca 20…

„Moi, Seb…” mais non, ça suffit! tout est fini. Za „Czarodziejską górę” już się nawet nie zabieram. Muszę się zadowolić wspomnieniem ostatniej lektury, ratunkiem dla Settembriniego i platonicznym uczuciem do pani Chauchat, która trzaskała drzwiami. Zrozumiałem tylko, że im bardziej nieubłaganie ten dzień się zbliża, tym lepiej zdaję sobie sprawę, że jednak przegrałem to życie.

20 marca 20…

Pierwszy zarys wiosny. Brel śpiewał: „C’est dur de mourir au printemps tu sais”. Zapewne miał rację, ta pora roku, gdy, jak to mówią, wszystko się rodzi i budzi do życia, nie sprzyja umieraniu i temu, co z nim związane, od ostatecznych, roztkliwiających pożegnań, przez nieoptymistyczne podsumowania i wyrównywanie rachunków, po zwyczajną zgodę na to, co ma nastąpić. Dobrze przynajmniej, że to jeszcze marzec, a nie kwiecień, tego mógłbym już nie znieść, zbyt wiele okrucieństwa na raz.

Zegar, nie zważając na upływ czasu, wybija, bim bom, bim bom, wybija ostatnią w monotonnym. Pozostały dwa dni. Tylko dwa dni, teraz mam pewność, że dobrze to sformułowałem, a jedyne, co zaprząta me myśli, to strach przed tym, że nikt mnie nie powita okrzykami nienawiści, że nikt nawet nie zauważy, że coś się zmieniło, że świat nie stanie w miejscu i nie skończy się nic, co warte byłoby zakończenia. A co, jeśli w ogóle nie będzie mi żal tego, co zostawiam? I jak to możliwe, że ludzie nadal będą pisać listy i czytać książki, chodzić do sklepu, oglądać telewizję, czekać niecierpliwie na kogoś na rogu, kupować bilety na wystawy neoplastycystów, zachwycać się Chagallem, gotować trzydaniowe obiady, śmiać się z braci Marx, słuchać Sonny’ego Rollinsa, drapać po nosie, grać na basie, i zawsze, wiecznie i wszędzie, liczyć na więcej. Nie napiszę, że się boję. Wiadomo, że nie napiszę.

21 marca 20…

Zbyt długo już o tym myślałem, zbyt wiele opcji przeanalizowałem, zbyt wiele alternatyw rozważyłem. Nie mam sił dłużej tego roztrząsać. Zatem postanowione. Wiem, jak to będzie wyglądać, tak to musi wyglądać, innej drogi nie ma, a przynajmniej ja jej nie znam. Jeśli poznam, obwieszczę.

Otóż jutro, już jutro o świcie, samym świtem, przy wschodzie słońca, spłowiałym i nijakim, zupełnie niewyjątkowym, stanę na zimnych, lodowatych balkonowych płytkach, przenicowany purpurą poranka, szary, zziębnięty, nijaki, i przysięgam, przysięgam, przysięgam, że nigdzie się stamtąd nie ruszę.

Adrian Krysiak – Non omnis umrem
QR kod: Adrian Krysiak – Non omnis umrem