Poeta mistyczny Jalāl ad-Dīn Muḥammad Rūmi, prawdopodobnie nie mógł przewidzieć, jaki wpływ na jego popularność i uznanie będą miały wieki/czas/ po jego śmierci. Nie mógł zdać sobie sprawy z tego, że jego XIII wieczna poetycka ironia, narracja, a przede wszystkim miłość, jako siła napędowa twórcy, który stworzył świat i bycie zakochanym w Bogu-Stwórcy – to największy cel na drodze do absolutu. Gdy żył nie miał pojęcia, że będzie najpopularniejszym poetą w kraju, o którym nigdy nie słyszał, na kontynencie, którego wtedy nie było na żadnych mapach świata. Do głowy by mu nie przyszło, że będzie najlepiej sprzedającym się poetą w Ameryce, której większość mieszkańców nie wierzy w Boga ani Stwórcę, a jego mieszkańcy nawet nie potrafiłaby pokazać/znaleźć na mapie kraju, w którym się urodził.

W swoich modlitwach do Allacha, nigdy by nie wymodlił prośby o czytelnika na drugim końcu świata, który nie ma pojęcia, jaką on religię wyznawał, ani w jakiej tradycji się wychował. Rumi dokonał cudu, od kilku dekad nie tylko podbija, ale już podbił Amerykę i nie można się dziwić, że za życia był uważany za świętego.

Jego opowieść o Zulice, dziewczynie zakochanej w Józefie wzrusza dzisiaj tak samo jak osiemset lat temu, bo miłość jest wieczna tak samo jak zdrada i śmierć. Jednak miłość w przeciwieństwie do zdrady i śmierci jest słodka, najważniejsza, najwspanialsza, tym uczuciem mogą się darzyć dwie osoby. Uczucie te jest tak silne, że można nawet stracić zmysły, rozum i wszystko to, co w życiu osiągnęliśmy, łącznie z życiem. Taka jest potęga miłości, a wiersz Rumiego jest przeciwieństwem mojego opowiadania i o to właśnie mi chodziło, i takie było moje założenie w połączeniu tych dwóch utworów. Chciałem pokazać miłość widzianą przez oczy, które siebie nie widzą. Bohaterka wiersza Rumiego Zulika nazywa wszystko imieniem Józefa, a bohater mojego opowiadania pozwala żonie kupić sobie wszystko i imię miłości, ale nie jest to te same uczucie, jakim Zulika darzy ukochanego.  Zulika nie ma nic wspólnego z panem Jureczkiem, poza tym, że oboje kochają i starają się zadowolić swoje ukochane osoby. O tych dwóch odmiennych uczuciach nazwanych miłością chcę opowiedzieć mojemu czytelnikowi.

Przepowiednie muszą się zmienić

Ucz się o twojej wewnętrznej osobowości do tych, co znają się na rzeczy, ·ale nie powtarzaj tego, co inni mówią.

Zulika wszystko nazywa imieniem Józefa 
od nasion selera do drzewa aloesowego. 
Ona tak bardzo go kocha, że ukrywa go w wielu 
różnych powiedzeniach, a znaczenia ich są tylko jej znane. 

Gdy mówi; wosk topnieje blisko ognia 
to ma na myśli, moja miłość tęskni za mną. 
Jeśli powiedziała; popatrz: księżyc jest wysoko, albo 
to nie jest szczęście, lub meble potrzeba odkurzyć, 
albo nosiwoda jest tutaj, albo prawie świta, albo 
te warzywa są doskonałe, albo chleb potrzebuje więcej soli, 
albo wygląda, że chmury posuwają się pod wiatr, albo boli mnie 
głowa, albo przestała boleć mnie głowa, 
wszystko, co tylko ona mówi, chwali dotyczy Józefa
w tym znaczeniu, żadna uwaga, nie dotyczy jego. 
Gdy jest głodna, jest głodna dla niego. Spragniona, jego imię 
jest sorbetem. Zimo jej, on jest jej futrem. Tak może zrobić 
Przyjaciel, gdy jest aż tak zakochany. Wrażliwi ludzie używają 
święte imiona, ale one im nie pomagają. 
Jezus czynił cuda w imię Boga 
Zuleika odczuwa świat w imię Józefa.

Gdy jeden jest złączony z drugim do szpiku kości,
mówiąc o tym to jak oddychać imieniem Hu,
- pusty i wypełniony swoją miłością. 
Przysłowie mówi; garnek ocieka tym, co w nim kipiało. 
Szafranowa przyprawa jednoczy śmiechem, 
cebula pachnie rozstaniem, płaczem. 
Niektórzy mają wiele rzeczy i ludzie je kochają. 
To nie jest sposób na Przyjaciół i przyjaciół.

Nicholson, Mathnawi, księga VI, 4020-4043


Dzień Indyka

Byłem na obiedzie indyka, czyli na Thanksgiving dinner, w jednej z polskich restauracji w naszym mieście na ulicy Milwaukee niedaleko Centrum Kopernika. Obiad był smaczny i z klasą podany, bogaty w przystawki warzywne, marchew czy zasmażane buraczki, które w Polsce za moich czasów nie były za bardzo popularne, a tutaj rodacy serwują je z takim znawstwem, jakby były naszym narodowym daniem. Na stole pojawiła się także kukurydza, brukselka, zielona fasolka, kapusta biała i czerwona oraz ogórek w śmietanie.   Na stole pojawiły się warzywa podane na szklanych salaterkach, obstawione dodatkowymi miseczkami i talerzykami, wszystko to wyglądało imponująco.

 Indyk w ten dzień jest pieczony w całości, czasem nawet i pół dnia, w zależności od wielkości, nadziany mieszanką mięsa z chlebem. I podawany na stół z sosem żurawi i polewany sosem pieczeniowym – gravy.  Była też zupa, krem z dyni i nie zabrakło chleba z kukurydzy. Jedzenie smaczne i pięknie podane, kelnerki miłe i sympatyczne odświętna atmosfera. Przy moim stoliku siedziało osiem osób, trzy kobiety i pięciu mężczyzn. Paru z nich zanim podano obiad było na lekkim gazie z dużą dozą kontraktorskiego humoru, co można w naszym rodzimym języku polskim określić, jako humor budowlańców. Średnia wieku kobiet powyżej 40 lat, co jest raczej już tutaj normą, młodsze kobiety mają inne zajęcia a starsze wolą siedzieć w domach, albo jak to woli w swoich norach. Mężczyźni raczej młodsi od pań, choć pan Józiu, warszawiak, był już po 50. On jeden zawyżał średnią wieku, on też pierwszy zalał pałę, trochę marudził, przynudzał, trochę nachodziły go smutki i rozrzewnienia, ale trzymał się dzielnie i tzw. fason warszawski też. Kwaśną minę próbował nadrabiać kawałami typu, dlaczego w pochwie nie ma krzeseł i nie czekał na odpowiedź, sam sobie odpowiadał, bo tam jest tylko miejsce dla stojących.

Kobiety w naszym towarzystwie były zadbane, wszystkie pracujące, więc nie szczędziły dolarów na swój wygląd i wyglądały jak prawdziwe damy, były rozrywane i adorowane. Odkąd siła nabywcza dolara w kraju spadła na łeb na szyje Polacy w Ameryce przestali ciułać pieniądze z taką siłą, że krew z rąk od ściskania płynęła. Damy nieomal pieszczone wzrokiem i z wielkim zapałem całowane przez mężczyzn po rękach, dłoniach a w wyobraźni rozbierane i ubierane dwadzieścia pięć razy na minutę były tym faktem adoracji bardzo uszczęśliwione. One wiedziały, że na wiele mogą sobie pozwolić, a także i to, że mężczyzna starający się o nie musi coś sobą reprezentować pod każdym względem, a najbardziej finansowym.

Wiadomo, emigracja przeważnie jest dla samców, więc samice są traktowane nad wyraz dobrze, a w wielu przypadkach lepiej niż żony samców, które na swoje nieszczęście pozostały z drugiej strony oceanu. Samotność jest doskonałym nauczycielem kultury i uprzejmości mężczyzn wobec kobiet, a raczej dam, bo tak się mówi na kobiety w Chicago.  Zachowują się oni często komicznie, ale przecież o to chodzi, alby każdy z nich odegrał swoją rolę z jak największym uśmiechem na twarzy.

Polscy mężczyźni są czysto i elegancko ubrani, (nie tak jak Amerykanie) w tym dniu do tego świątecznego obiadu, i choć się jeszcze nie upili, to jednak z każdym następnym kieliszkiem stają się coraz bardziej nerwowi, a nerwowość przechodzi czasami w agresywność słowną. To zdecydowanie różni Polaków od Amerykanów, Polacy są agresywni czasem nawet bardzo agresywni, a Amerykanie są jak zawsze bardzo mili i wyluzowani.  Coraz rzadziej, ale w powietrzu, jak to czasem bywa na imprezach zakraplanych alkoholem, wisiało niebezpieczeństwo wybuchu awantury czy nawet bójki. Wielokrotnie dochodzi do zaczepek słownych, które kiedyś osobiście, jako młody chłopak bardzo lubiłem, bo były one takim zaproszeniem do walenia się po pyskach, co też chętnie dawnej robiłem, ale teraz z wiekiem drażniły mnie takie gęgania skaczącym sobie do oczu. Atmosfera przy naszym stoliku stawała się z minuty na minutę dramatyczna, a na dodatek przysiadł się pan Jureczek – elektryk od wysokich napięć, nie tylko elektrycznych, ale i towarzyskich. Kiedyś takiemu na dzień dobry należałoby dąć w ryło, złapać za kołnierz i wyrzucić dwoma, może trzema kopniakami za drzwi, ale w Chicago pełna kultura, tym bardziej, że nie wiadomo, co facet ma w kieszeni, może, jakiego gana i w takim przypadku sprawna i szybka pięść niewiele może pomóc.

Pan Jurek jest typowym przedstawicielem tzw. emigracji zarobkowej, tj. takiej, co to bardzo kocha swoją ojczyznę i papieża, na komunistów głosuje, dawne czasy chwali, ale w Ameryce grzbiet ledwo, co może rozprostować, bo nie ma czasu nawet na to, aby się po łysinie podrapać. To dzięki niemu i takim jak on tysiące rodaków w latach 80 dwudziestego wieku żyło w Polsce odrobinę lepiej od przeciętnego obywatela PRL. To Pan Jureczek jak i tysiące Polaków w Chicago, co miesiąc wysyłał paczki i dolary do ojczyzny. Zyski państwa polskiego z pracy takich panów Jureczków sięgały setek milionów dolarów rocznie. Ale on o takich sprawach chyba nigdy nie myślał, rozpoczął swoją śpiewkę starego naiwnego jelenia na rykowisku Chicago mniej więcej tak:

– Moja stara i dzieci w Polsce mają wszystko, czego tylko dusza zapragnie: dom, samochód, luksus komunistyczny i kapitalistyczny dobrobyt, futra i kożuchy. Sama nie wie, w którym ma łazić. Rodzina ogląda telewizję satelitarną, a dzieci mówią po angielsku lepiej niż niejeden Amerykanin tutaj w Chicago.

– Wszystko?… – Zareagował zdziwieniem Pan Tadziu, kolega pana Jureczka, też budowlaniec kontraktor, przyjaciel i brat od wódczanej matki, grecki hrabia.

– Wszystko – potwierdził pan Jureczek, bo ja uczciwą pracą, która nie plami narodowego honoru Polaka za granicą ani w kraju na to zapracowałem i pracuję w pocie czoła.

– To także ma jakiegoś młodego gacha też pracujesz, a on właśnie teraz masuje jej plecy, bo ty chłopie o wszystkim pamiętasz, tylko nie o tej sprawie. A jej do pełnego szczęścia na pewno tylko tego brakuje, a kto wie, czy to nie jest najważniejsze. Te twoje futra i kożuchy… to możesz sobie gdzieś schować, ona potrzebuje chłopa do grzania w nocy, a nie futra ty barania głowo. Chyba nie myślisz, że kożuch dla niej jest ważniejszy od ciebie. Czy ona przysięgę małżeńską składała tobie czy futrze za 500 dolarów, pomyśl o tym?!

Nastała cisza. Całe towarzystwo nabrało wody w usta. Pan Jureczek spuścił głowę, a grecki hrabia utkwił swój wzrok w jego łysinie. Za taką wstawkę słowną można było dostać z byka albo z półobrotu w szczękę, że ruscy chirurdzy by jej nie poskładali. Przez chwilę myśleliśmy, że rzucą się na siebie jak dwa wilki, a wtedy ktoś trzeci zdrowymi kopami pod żebra ich rozdzieli i będzie zabawa na sto dwa, i będzie, o czym opowiadać ze dwa tygodnie, ale nic takiego nie nastąpiło. Przez moment można było słyszeć pulsującą krew w żyłach biesiadników. Pan Jureczek jakby zapadł się w sobie, mina mu skwaśniała, co spowodowało, że twarz mu nabrzmiała jeszcze bardziej nieprzyjemnie i określenie jej jako mordy byłoby jak najtrafniejsze. Długo się namyślał zanim odpowiedział:

– Moja baba pewnie, że ładna, to i chłopy na nią lecą. Co ty sobie myślisz w kółko golony, że ona nie podoba się chłopom? Jest piękna jak laleczka, wszyscy się za nią ogląda, jak idzie do kościoła. A ty, co sobie myślisz, że twoja to święta, może sobie zaszyła, co?

Po raz drugi nastała chwila grobowej ciszy. Zaciskali pięści i patrzyli na siebie jak już wspomniane wcześniej dwa głodne wilki, co to w każdej sekundzie mogą rzucić się na siebie i łby sobie poodgryzać. Całe szczęście, że do naszego stolika podeszła kelnerka z pytaniem, czy nam, czego nie brakuje i jej chwilowa obecność przy stoliku rozluźniła towarzystwo. Rozmowa zeszła na inne tory o rodzinach w Polsce, które często nie mają pojęcia w jakich i na jakich warunkach żyją ich najbliżsi na emigracji.

Chicago, 1996

 

 

Adam Lizakowski – Rumi, czyli Zulika i pan Jureczek mówią o miłości
QR kod: Adam Lizakowski – Rumi, czyli Zulika i pan Jureczek mówią o miłości