Nad Tybrem. Obserwuję mrówkę, która z wielkim, i zastanawiającym wysiłkiem, ciągnie aluminiową blaszkę z kartonowego wina, które przed chwilą otworzyłem. Wygląda to tak, jakby człowiek ciągnął za sobą kamienicę.

A jednak ona daje sobie radę.  Mrówki też mają swoje skupy złomu, gdzie te mniej uspołecznione próbują coś zarobić. W tym świecie nawet motyle jakoś pracują na swoje utrzymanie. A co ja za sobą ciągnę, może jakiś hol. Auto holo caust. A może coast, najlepiej Lazurowe albo Wybrzeże Kości Słoniowej. Ale dlaczego jestem w Rzymie?  

Podobno przypadek to coś, pod czym nie chce podpisać się Bóg. Amen.

Na granicy tylko ja się pocę, przed nami jeszcze kilka autokarów do sprawdzenia, potem my. Wywożę z Polski wszystko, co jest dla mnie cenne, między innymi starodruk z szesnastego wieku, dlatego się pocę. Drżącymi dłońmi palę papierosy, drżącymi podaję paszport. Uciekający wzrok, nie nadaję się na przemytnika. A i tak wszystko na nic, najadłem się strachu, a oferują mi sto „ojro”, na chuj mi sto.

Ostał mi się jeno plan. Przez internet znajduję gościa, który jedzie do Włoch. Odjazd. Reinhold jedzie do Rzymu na jeden dzień, by spotkać się ze swoim hinduskim guru. Nie ma co, nieźle się zaczyna. Facet po drodze serwuje mi opowieść o swojej Drodze. Opowiada o wypadku, podczas którego był świadkiem śmierci i widział jak Dusza Opuszcza Ciało.

Od razu myślę o Morrisonie i kątem oka obserwuję Reinholda, czyjaż to dusza zagnieździła się w  tym Niemcu. Nie, to nie indiański szaman, ale chyba też nie ludojad. Naprawdę obiecująco się zaczyna. Co będzie dalej? Po drodze zabieramy jeszcze dziewczynę i chłopaka włoskiego pochodzenia, który jedzie uregulować sprawy spadkowe. Powód wycieczki dziewczyny jest co najmniej niejasny, twierdzi że najlepsze lody są w Rzymie. A ja? No cóż. Eskapizm i poszukiwanie. Wrażeń.  Ale mój  plan jest wzruszająco prosty i jasny. Jadę do tybetańskiej sekty dzogczen, odłamu buddyzmu wadżrajany. Najlepszy ubaw w tym, że przez kilka dni szukałem we wszelkich możliwych mapach tej  wioski, która gdzieś zaginęła w górach Toskanii. Merigar nie ma na mapie. W końcu zawierzam wywiadowi internetowemu, który sugeruje, że mam się kierować na Arcidoso, małe miasteczko w górach Toskanii, a dalej będzie już blisko. Ok. To lubię wszystko jasne i pewne. Się nie ma czego bać. Moi niemieccy towarzysze drogi zajadają się hamburgerami z MacDonalda, ja czekam na zewnątrz i przełykam ślinę. Trzeba oszczędzać, mam tylko osiemdziesiąt euro, a właściwie trzydzieści, bo pięćdziesiąt muszę zapłacić za przejazd. Mijamy Toskanię, gdzie mam wysiąść, nagle decyduję, że jadę do Rzymu, w końcu trafia się okazja, jeden dzień w Wiecznym Mieście, a potem Toskania. WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO RZYMU.

CARTOON NETWORK PRESENT: ROMA

Do Rzymu przyjeżdżamy koło jedenastej. Się nie ma co pchać do centrum, więc zjeżdżamy na jakiś camping. Włoski spadkobierca i tańcząca z lodami płacą i korzystając z ostatniego autobusu znikają. Reinhold wynajmuje bungalow, ale ja nie mam z czego się dołożyć, zostawiam u niego bagaż, ze śpiworem i karimatą wychodzę z campingu żegnany zdziwionymi spojrzeniami. Na poboczu jakiegoś ronda poniżej autostrady mruczenie przejeżdżających aut i refleksy ich reflektorów mieszają się w moim śnie. Rano fałszywie żołnierskim, prężnym krokiem WKRACZAM na camping, w końcu to ja nie muszę płacić za pozory campingowego bezpieczeństwa, a ranek  spotyka wszystkich jednakowo spokojnym słońcem , które pogodnie  spogląda na ziemię. Się kurwa umie przyoszczędzić do huya wafla. Wygrzewam się w słońcu jak stary jaszczur, mam cichą nadzieję, że jeszcze nie jestem zmiennocieplny. Moja dusza  powoli roztapia się w słońcu, a ja widzę świat w coraz jaśniejszych barwach. Odbieram moje rzeczy, zostawiam szmal i żegnaj. Ahoj przygodo.

Na stacji. Turyści. Mieszkańcy. Przyjezdni i wyjeżdżający. Wysiadam na ostatniej stacji. To interesujący sposób zwiedzania. Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, gdzie idę. Zawsze mogę usiąść. Docieram do miejsc, które znam z widokówek. Pod Colloseum. Trochę małe to to. To już wszystko? Wydaje mi się , że obszedłem stary Rzym. KOMU W DROGĘ TEMU CZAS.

Na jakimś płocie zauważam polskie ogłoszenia, z głupia frant zaczynam je czytać. Przejazdy, poszukuję pracy, dobra polska dziewczyna do dziecka, wynajmę pokój, murarz zdecydowany na wszystko, help, help, pomogę za niewielką opłatę, za dwieście euro dam pracę, koło mnie jakiś gość czyta. Od słowa do słowa. Lądujemy na  Argentynie.

A właściwie Largo Argentina. To rzymskie ruiny czterech małych świątyń, które odkryto w latach trzydziestych. By je odkopać musiano zburzyć cały kwartał domów. Teraz wiem czemu w Rzymie ulice są w tak kiepskim stanie. Lepiej nie naprawiać, bo zawsze coś się odkopie, a to dezorganizuje życie miasta na górze, które jest zbudowane na kilku starszych. Ten starożytny Rzym jest sześć metrów poniżej tego dzisiejszego. A pomiędzy jak w torcie, inne warstwy, inne miasta, inne czasy. Lepiej nie kopać, bo zawsze się coś odkopie. I na co to komu, na pewno nie rzymianom. Oni ruiny traktują jak potencjalny materiał budowlany. Niektóre budowle to średniowieczny postmodernizm. Elementem nośnym jest resztka akweduktu, w średniowieczne ściany z cegieł i kamieni wmurowane są potrzaskane fragmenty marmurowych starożytnych rzeźb, bo nie dowieźli cegieł, ręce, twarze, stopy, a całość uwieczniona jest barokowym portalem. No i anteną satelitarną.  Ta całość ma tyle samo swobodnego chaosu, ile niewymuszonego powabu. Na myśl o współczesnym postmodernizmie ogarnia mnie równie niewymuszony śmiech.

Siedzimy koło Argentyny, na tak zwanym placu Myśliciela. Polacy mają dar oswajania obcych miejsc poprzez nadawanie im swoich, bardziej swojskich nazw. Myśliciel to pomnik jakiegoś gościa, który wygląda raczej jakby miał spaść z postumentu. Może się zamyślił. Po chwili przychodzi paru „zamyślonych Polaków”. Parę piw i wszyscy są  jeszcze bardziej zamyśleni. To tradycyjne miejsce spotkań polskich „myślicieli”. Najlepsi są dwaj górale Robert i Janusz, pochodzą z tej samej wioski na Podhalu. Pytają mnie po co przyjechałem, na ile. Wzruszam wymijająco ramionami, nie mam gdzie spać.

Wyciągam pięć euro. Patrzą na mnie jak na jakiegoś hrabiego z odległej ojczyzny. Dlaczego? Idę do sklepu z Robertem, który do tego sklepu nie ma wjazdu, dlaczego? Mam kupić wino w kartonie, dlaczego? ODPOWIEDZ. CARTOON NETWORK PRESENT: ROMA. To jest kartonowe miasto, tu się kartony pije, tu się na kartonach śpi. WSZYSTKO JEST ZA DARMO.

Parę kartonów dalej. Pojawia się niejaki Karaś, Himilsbach miał przy nim głos anielski. To dopiero pojeb. Mam iść z nimi do sklepu. Ale po co? Nowa twarz, nowe możliwości. Trzeba wypróbować. Wchodzimy do samoobsługowego sklepu, mam wziąć do koszyka dwie flaszki czegoś mocniejszego. Ok. Biorę najdroższą tequilę, i Jacka Danielsa. Krążę po sklepie, a w chwilę potem Karaś bierze flaszki z koszyka i spoglądając na mnie z wymówką pakuje je sobie za pasek spodni. I wychodzi. No tak, Daniels jest kwadratowy. Ale wychodzi.

Pijąc z nimi zastanawiam się, jakie straty musi mieć ten sklep tygodniowo, co zrobić z bagażem? Jadę z niejakim Wałęsą na Watykan. Zostawiam bety w przechowalni bagażu w bazylice św Piotra. Odciążony. Zwiedzam i chłonę. Trzeba coś zjeść. Teraz to u Teresek. Czyli Caritas sióstr Miłosierdzia Św.Teresy z Kalkuty. Podchodzimy do tajemniczych drzwi, sto metrów od placu św Piotra i ze zdziwieniem dostaję papierową torebkę z dwiema bułkami z szynką i dwiema brzoskwiniami. To proste jak dwa razy dwa. To proste jak wszechobejmujące Miłosierdzie, które przenika Rzym. A teraz kolacja. Jedziemy na tzw. Gondolę czyli spolszczoną via Dandolo. Na podstawie paszportu rejestrują mnie pod numerem 9717, a chwilę potem jem dwudaniowy obiad, pasta czyli makaron z sosem lub zupa, coś na drugie i oczywiście jakiś owoc, który podaje ci obsługujący stolik woluntariusz.

Cały ten dzień to dla mnie czysty amok. Oczywiście na placu Myśliciela myśliciele myślą nadal. Ja też jestem zamyślony. Górale ciągną mnie na spanie. Centrum miasta, Kapitol siedziba władz Rzymu, a my przez  wycięcie w siatce, forsując jakieś zarośla wchodzimy w katakumby. Pierwsza noc w Rzymie i śpię w tak przedziwnym miejscu, to chyba jakieś grobowce, zamknięte przed turystami. Grożą zawaleniem i zatruciem oparami starożytności. Rano wychodzę.JESTEM NA ULICY.
GANG OLSENA NA SZLAKU

Rano opuszczam towarzystwo górali, na dłuższą metę nie wytrzymałbym chyba wysokogórskiej diety górali, te ostre powietrze i te górskie orzeźwiające napoje. Idę odebrać bagaż, towarzyszą mi podejrzliwe spojrzenia, nie wolno zostawiać bagażu na całą noc, w końcu mogłaby tam być bomba. Mam jeden adres, który wziąłem z Niemiec, to moi znajomi architekci, którzy przyjechali na studencką wymianę . Są tak zaskoczeni moim widokiem, że nie tylko mogę  zostawić u nich nadmiar bagażu, ale od czasu do czasu zrobić pranie i wziąć prysznic. To prawdziwy luksus w mojej sytuacji, do czasu. Prawie wybiegam stamtąd, jestem tak swobodny i lekki. Mam tylko śpiwór, karimatę, majtki i skarpetki. No i paszport, który teraz noszę nie na szyi, lecz pod pachą jak broń.

Już znam parę miejsc, w których dostanę coś do jedzenia i mogę swobodnie błąkać się po Rzymie. Przez pierwsze tygodnie miasto dryfuje, punkty charakterystyczne zmieniają swoje położenie. Każdego kolejnego dnia ze zdumieniem znajduję, że Koloseum przepłynęło w inne miejsce względem Panteonu, a idąc na Piazza Navona docieram nad fontannę Di Trevi. Via dei Tritone do dziś jest dla mnie niepokojącym labiryntem, który nie sposób przejść bez kluczenia i dużej dozy przypadku.

Obmywam twarz chłodną wodą z fontanelki, przed którą jak zwykle spragniona kolejka. Wodopój. To prawdziwe źródełka, które ratują życie i portfele. A lodowata woda jak przed tysiącem lat spokojnie płynie akweduktami z majaczących na horyzoncie sinych gór.

Teraz sypiam, gdzie popadnie, całymi dniami chodzę po Rzymie, a nocą znajduję nocleg tam, gdzie mnie znajduje noc. Czasem nad Tybrem, ale to nie najlepszy pomysł, o czym świadczą setki strzykawek walających się nad brzegiem. Najbezpieczniejsze wydają mi się okolice Watykanu, mam tu pewne miejsce koło Castel di Angelo, za jakimś pomnikiem jest ukryty mały skwerek niewidoczny z zewnątrz. Gdy ściągam tam dwie słowackie autostopowiczki, staję się właścicielem jedynego campingu na Watykanie. Ceny bezkonkurencyjne, wrażenia niezapomniane. 

Wieczorami przesiaduję naprzeciw Watykanu i  delektuję się leniwym spokojem. Leniwie nadchodzi zmierzch. Cudownie jest w nic nie wierzyć, na nic nie czekać, do niczego nie dążę, moje serce aż wrze od bezpodstawnej euforii. Jak głupek co chwilę uśmiecham się sam do siebie, bo cały jestem pełny miodu. Niech się tylko pszczoły nie zlecą. Nic nie mąci mojej beztroski, mam co jeść, nie mam gdzie iść, woda w fontanelkach jak zawsze znakomita, a i na brak papierosów nie narzekam. Dziewięciu na dziesięciu Włochów nie potrafi odmówić angielskojęzycznej prośbie o papierosa. Siedzę i ćmię na kamiennej ławce koło placu Św. Piotra.

Znowu słyszę  soczysty, czysty ojczysty. Okazuje się, że późnym wieczorem na Watykanie rozdają dwa razy w tygodniu bułki. To miła niespodzianka kolejny bonus od losu. Jem swoje bułki popijając słodką herbatą, której smaku już nie pamiętam. Powoli reszta bezdomniaków rozchodzi się do swoich kryjówek, po paru dniach w milczeniu, parę zdań z dwoma gośćmi. Pytają gdzie śpię. Aktualnie tu. Odchodzą. Wracają. Może razem będzie bezpieczniej. Może. Może zaimponowałem im łatwością zdobywania papierosów, którymi się chętnie dzielę.

Idziemy wzdłuż Tybru. Po minięciu paru mostów jesteśmy na Piazza della Liberta. Mały, dyskretny i pełen uroku skwer z palmami, porośnięty małymi drzewami laurowymi. Na środku cztery ławki. Janusz i Robert zobowiązują mnie do zachowania dyskrecji, nie potrzebni są nam intruzi, którzy mogliby zakłócić delikatną harmonię tego miejsca. To prawdziwa oaza  spokoju i ciszy. Doceniam ich gest, bo w Rzymie funkcjonuje powiedzenie, że jeżeli Polak Polakowi nie zaszkodził to i tak już pomógł. W końcu mógłbym ich w nocy okraść, nie wiem co prawda z czego, no może z tajemnicy. Bo tu, u nas bezdomniaków w Rzymie, każdy ma swoją ciemną, tajną stronę.

Janusz ma trzydzieści osiem lat, pochodzi ze wsi i ta jego ujmująca wiejska prostota wygoniła go na ulice Rzymu. W jego obecności samochód śmiertelnie potrącił dziewczynę i społeczność mściwie obarczyła go winą za tę śmierć. Nikt nigdy nie naciskał go na głębsze zwierzenia. Janusz pracował we Włoszech kilka lat, ale od pół roku był bezdomny. Robert ma trzydzieści pięć lat i przez dziesięć lat pracował jako barman w Neapolu. Nikt nigdy nie naciskał go, dlaczego musiał uciekać z Neapolu, ale miał za sobą epizod z brown sugar i wyjazd swojej dziewczyny z jej kochanką. Obydwaj mieli tak odmienne charaktery, że nie dziwię się, że trzymali się razem. Janusz często jest melancholijnie posępny, wpatrzony we własne ponure wspomnienia, zacięty jak przysłowiowy polski wąsiasty chłop. Dobrze, że nie miał kosy, bo postawiłby ją na sztorc.

Za to Robert drobny, żylasty, wyłysiały i ogorzały. Z wytatuowanym chińskim smokiem na ramieniu, na dokładkę rudy . Bez charakteryzacji Wiking lub jakiś marynarz z Conrada. Cały czas podekscytowany, dowcipkujący, gorączkowy. Już następnego dnia nasza trójka trzyma się razem.

Jedziemy autobusem po bułki do Teresek. Naprzeciw nas siadają dwie niezłe dupy i jakiś koleś. Nawijają po hiszpańsku, więc zagaduję ich o coś po angielsku. Mają językowe problemy, więc próbują włoskiego, na który błyskawicznie reaguje Robert, a Janusz puentuje po polsku. Hiszpanie są w nerwowej rozsypce, bo mnie wzięli za Angola, a Roberta za Duńczyka. Lejemy ze śmiechu i Robert zostaje od tego dnia Egonem, szefem duńskiego filmowego gangu. KLAWO JAK CHOLERA EGON.

Jesteśmy we własnym filmie. Tragikomedia science-fiction z elementami filmów grozy przyrodniczej w formie przewodnika turysty niezorganizowanego i nieubezpieczonego. Wieczór na Piazza della Liberta. Myję zęby elektryczną szczoteczką do zębów, która tak bardzo nie pasuje do rozłożonego na mojej ławce kartonu, że budzi nawet mój śmiech. Egon nie ma nawet koca do przykrycia. Z niedowierzaniem patrzę jak zagina duży karton na pół, nożem wycina otwór na twarz, kładzie to ustrojstwo na  swojej ławce, a potem zamyka się w nim jak w tekturowym hibernatorze z filmu science-fiction kategorii Z. Do tej scenografii jak ulał pasuje nieprawdopodobne radyjko, które ktoś nam podarował. To uchwyt od parasola, w którym chińska inwencja umieściła tranzystor. Całość do złudzenia przypomina miecz Jedi, który po włączeniu, odbiera fale radiowe. Moc jest z nami. Albo po niemiecku Gott mit uns. Teraz możemy zakurzyć wysępione papierosy, każdy na swojej ławce, co staje się naszym niepisanym wieczornym obyczajem. Buty mam w śpiworze, resztę rzeczy  zamiast poduszki pod głową, nad nią pióropusze palm i gwiazdy. Liberta , znaczy wolność. Dobranoc. VIVA LA LIBERTA !

Jak wszystkich bezdomnych słońce budzi nas wcześnie rano, ptacy krzyczą w niebo głosy, wzmaga się ruch na pobliskim moście. Powoli się zbieramy, chowając kartony za mur małego trafo, bez słów palimy ostatniego, pierwszego porannego papierosa i w Drogę. Plac  Wolności jest na wysokości piazza del Popolo. Przechodzimy przez Tybr i jesteśmy na Via del Corso, głównej ulicy Rzymu. Nauczyłem się chodzić obserwując chodnik.

Co chwilę, któryś z nas schyla się i podnosi niedopałek. Czasami zapalony, a już ugaszony, bo nadjechał autobus. To Generał wśród innych. Z tego powodu większą uwagę poświęcamy przystankom. Często znajdujemy tzw. Calaka. Nieużywany. Wypadł. Calaki są różne, włoskie i zagraniczne, light i mentolowe, lepsze i gorsze, ale nie gardzimy żadnym. Najpierw odczytaj markę przy ustniku, dokonaj tuningu, jeżeli to jest light,  delikatnie zębami wyciągnij filtr, urwij taki kawałek, który pozwoli uzyskać ci pożądaną moc, delikatnie wsuń z powrotem i już możesz delektować się aromatem dymu. Chowamy mniejsze i większe Generały na potem, a Calaka palimy we trzech dla oszczędności. W końcu jesteśmy na froncie, o którym nic nie wie powoli rozbudzające się miasto. Cywile w ogóle nic nie widzą, tu błyszczy zachęcająco złoty krążek, to co, że  tylko pięćdziesiąt centów, tam paczka papierosów zapomniana przez swego pana krzyczy jaskrawymi barwami: MAM W ŚRODKU ZAPALNICZKĘ GRATIS!!! Często zanim przejdziemy te dwa kilometry dzielące nas od Weneckiego, mamy dwie paczki papierosów i półtora euro. ZAPOWIADA SIĘ  PIĘKNY DZIEŃ.

Wenecki to miejsce, które Polacy okupują od dziesięciu lat. To centrum polonijnego życia towarzyskiego, jeżeli masz kogoś spotkać to tu, na naszej, polskiej wyspie w Rzymie. To mała, dwieście na sto metrów wysepka wyniesiona o pięć metrów ponad okalające ją rondo. Rośnie na niej kilkanaście olbrzymich pini,  jest parę trawników, kilka zarośli, kilkanaście kamiennych ławek. Przyjemny cień, przeplatany  palącym słońcem. Taka wyspa górująca nad otaczającym zgiełkiem. Gdy zamkniesz oczy, to szum, mruk, nieustanny hałas objeżdżających ją dzień i noc samochodów możesz wziąć za odgłosy morskich fal obmywających plaże.

Po drodze zaglądamy na tak zwaną stójkę, miejsce na którym czeka się na potencjalnego pracodawcę. Kiedyś podjeżdżali tu Włosi w poszukiwaniu tanich robotników. Stranierów czyli obcokrajowców. Ale teraz rzadziej. To dlatego, że są wakacje, mówią Polacy, którzy siedzą pod polskim kościołem niedaleko Weneckiego ćmiąc papierosy. Janusz cały czas szuka pracy, ale w Rzymie o nią jest ciężko. Cóż, warto spróbować, przydałoby się parę euro. Odwalamy dniówkę paląc papierosy, jest nas może dziesięciu, a każdy z tych gości to osobna historia. Po dziewiątej wszyscy powoli rezygnują, niektórzy jadą na śniadanie, zabieramy się z nimi, zawsze warto poznać nowe miejsca Wszechobecnej Caritas. Jedziemy na Cornelię, to dość daleko za Watykanem. W jednym miejscu dostajemy po dwie bułki, a w drugim, po dokonaniu wpisu do zeszytu można zjeść coś ciepłego.

Czekając na posiłek oglądam kilka stron tej księgi pamiątkowej, mamy tam zestaw ciekawych podpisów. Najczęściej wpada tu na śniadanie kilku Sienkiewiczów, dwu Matejków, Wałęsa, Miłosz, Jaruzelski, cysorz chiński i król rzymski. Dla samych podpisów warto tu było przyjść, ale gdy zakonnica, malutka starowinka,  podaje nam małą, ale znakomitą porcję pieczonego mięsa, doceniam tą wycieczkę, w której zawsze trzeba ryzykować, że zostanie się złapanym przez jebanych kobuchów. A się tu nieźle nazywają: ATAC. Ale atakują  ostrzegając potencjalne ofiary swoim wyglądem, wystarczy obserwować kolejny przystanek i wysiąść na widok granatowych mundurów z wpiętym  w klapie znaczkiem ATAC. Wracamy na Wenecki. DZIEŃ SIĘ DOPIERO ZACZYNA,  RANO SŁOŃCA SIĘ SZUKA,  PÓŹNIEJ SIĘ GO UNIKA.

Dziwnie toczą się te dni, które zostały zrytualizowane posiłkami, po które trzeba zgłaszać się punktualnie w często odległe od siebie miejsca. Urozmaicamy sobie snujący się czas różnymi zajęciami. Idziemy z Egonem na ryby. Wcześniej znaleźliśmy kawałek żyłki, i chyba to znalezisko podsunęło nam ten pomysł. Nie kieruje nami głód, no  może raczej smak  i ambicja. Zatem wędkarstwo sportowe, w czystym  angielsko-hobbystycznym wydaniu. Od jakiś wędkarzy dostajemy haczyk, a przy zejściu nad Tybr znajduję oryginalne, ledwie nadpalone cudo. Hawańskie, drogie, grube  cygaro, które pamięta udo Kubanki, na którym zostało skręcone, jebane dwadzieścia  euro. Egon robi najgorszą wędkę jaką widziałem w życiu. Jest gruba jak ramię i tak ciężka, że trzeba ją trzymać dwoma rękami.

Do końca tego konara Egon przywiązuje żyłkę. Obok naszego wędkarskiego stanowiska ktoś wysypał resztę niepotrzebnych mu już robaków.

Zapalam moje hawańskie cudo. Jest świetne, wonny aromat cygara zwabia ryby, i po chwili pierwsza, a nie ostatnia srebrna zdobycz jest w naszych rękach. Nie jest to merlin, ale dla nas jest magiczny. Egon kończy cygaro i w tym zapachu luksusu decydujemy się na desperacki krok. W akcie euforii normalnie  je zjemy. Ye. Idę po wodę do sprawienia ryb, nawet przez moment nie przychodzi nam przez myśl, że można użyć do tego celu wody z TYBRU. Znajduję po drodze kawałek zardzewiałej siatki, rozpalamy małe ognisko i smażymy nasz połów obserwowani przez turystów śledzących z Ponte Garibaldi bicie nowego rekordu Guinnesa w kategorii: ryzyko gastronomiczne. WSZYSTKO NIC, ŻYJE SIĘ DALEJ. 

Powoli się ściemnia, ziemia stygnie pozbawiona słonecznego oblicza. Idziemy na Gondolę, gdzie już pod bramą kłębi się dziki tłum. Właściwie sami stranierzy. Przeważają Rumuni. Zastanawiam się czy, a jeśli, to kto został jeszcze w Rumunii. Są Rosjanie, Ukraińcy, Albańczycy i kilkunastu wykolejonych Włochów. Im się prędzej przyjdzie, tym wcześniejszy otrzyma się numer uprawniający do jedzenia. Jedynie Chrystus, w koronie cierniowej, który przyszedł tu z Litwy jest obsługiwany poza kolejnością, cierpliwie czekając na boku. Żarcie jest całkiem przyzwoite, a do pasty obowiązkowa paczuszka parmezanu. No kto to widział jeść makaron bez parmezanu? To byłoby niehumanitarne. Woda i pane czyli chleb w zasadzie bez ograniczeń. GRAZIE, GRAZIE MILE.

Idę do fontanny di Trevi, robiącej w nocy szczególne wrażenie. To jest kamienny hologram, który utracił swój marmurowy ciężar dzięki wodnej mgle  oraz grze światła i ciemności. Z fasady renesansowego budynku wyłaniają się postacie z mitów, które pośród skał, fal i refleksów świetlnych odgrywają swój odwieczny teatr, ukradkiem przeglądając się w jasnym turkusie wody. Reflektory poprzez krople rosy tak bardzo odrealniają to widowisko, że staje się tylko tęczowym mirażem.

Nie tylko nie wrzucam jakiejś mamony do wody, ale chciwym okiem oceniam nierealne możliwości wydobycia jej z dna. Jeszcze rok temu jacyś goście wybierali dwieście euro dziennie. Ale się skończyło. Teraz policja śledzi każdy podejrzany krok, a i Anitę Ekberg przegoniliby z fal fontanny di Trevi.

W nocy budzi mnie dziwny dźwięk. To krople deszczu bębnią o nasze kartony. Musimy się szybko zwijać i tę noc kończymy nad Tybrem, pod mostem. Trochę tu wieje, ale znajdujemy olbrzymi karton po jakimś skuterze, z którego budujemy parawan. Noc mija szybko, a rano bezchmurne niebo jest tak niewinne, że nocna ucieczka przed deszczem wydaje się tylko złym snem.

Bywają dni, kiedy wieczorami jesteśmy głodni, Gondola jest dwa razy w tygodniu, no i w sobotę, a na zapas nie da się najeść. Pętamy się późnym wieczorem w okolicach via dei Tritone w poszukiwaniu generałów na noc, by oszukać głód. Każda paczka po papierosach jest profilaktycznie kopana, po dźwięku można rozpoznać, czy coś w środku pozostało. Ta potoczyła się inaczej, jest prawie pełna. Pozostaje głód, zjadłoby się pizzę, albo coś tym stylu, przyśpieszamy przed takimi lokalami, bo zapachy drażnią nasze wnętrzności. Wierzysz w cuda, retoryczne pytanie nadal wisi w powietrzu, gdy koło jakiś drzwi zauważamy wielką papierową torbę po brzegi wypełnioną pizzami w różnych smakach. W ciszy zabieramy zdobycz i idziemy dalej, po stu metrach znajdujemy pięciolitrowe wino, do połowy pełne. Bez komentarzy.

Ucztujemy na Watykanie, gdzie ze względu na pogodę niepewną od paru dni nocujemy. Tam pod arkadami jest zadaszenie, przed deszczem osłona, a  i kartonów pod dostatkiem. Dopiero tu w pełni doceniam walory wszystkie tektury, jako przyszłości tworzywa. Nie tylko, że świetnym jest termicznym izolatorem, to jeszcze ci na nim nie zależy. Codziennie na Via del Corso w nowych domach przebieramy. A są to zestawy wielorodzinne, domki jednorodzinne i jednoosobowe, gniazda miłosne, propozycje oszczędnościowe, kartony nowych generacji o skomplikowanej perforacji, które odkrywają nowe horyzonty, dla ludzkości pewnej części. A i tak, każdy dom taki lądował rano w śmietniku najczęściej. PRZYWIĄZYWAĆ DO CZEGO NIE MA SIĘ PO CO. TAKO RZECZE YODA.  

W ramach rozrywki spędzamy wieczory na Hiszpańskich schodach, tam trwa permanentny spektakl zalotów i poglądowe lekcje uwodzenia. Mamy niezły ubaw obserwując tandetnych włoskich żigolaków, z reguły uformowanych w „robocze” trójki, które atakują zagraniczne turystki. Zmieniają się wieczory, zmienia się zwierzyna, ci sami są bubkowaci myśliwi. Zdobycz nie tylko nie unika sideł, lecz chętnie w nie wchodzi. W końcu po to tu przyszła, by dać się złapać na hiszpańskich schodach, będzie o czym opowiadać w Sztokholmie, czy Londynie.

To tak romantyczne, że sami zarzucamy sidła, w końcu mamy jedną ławkę gościnną. Stawiamy przed sobą karton wina, które przed epoką polskiej konkwisty było tylko przyprawą używaną w kuchni, a dopiero potem zostało dostrzeżone jako napój alkoholowy. Pijemy z plastikowych kubków, czyli bikerów, nasz animusz wzrasta, wysępiam kilka papierosów, co jest pretekstem do nawiązania nowych znajomości, impreza zawsze się rozkręca ale tu przychodzą same romantyczne i rozważne, które o trzeciej muszą już iść spać. Nierozważne i nieromantyczne podziały się gdzie? NIECH NOC BĘDZIE Z WAMI.

LA BELLA STRONZA E STRANIERO 
DRAMAT W TRZECH NIEDOKOŃCZONYCH AKTACH

Pewnej nocy docieram na Trastevere, to po drugiej stronie Tybru naprzeciwko Argentyny. Starożytne ubogie Zatybrze, uchodzi dziś za dzielnicę o zacięciu artystycznym, jest mnóstwo galeryjek, kramów z rozmaitym badziewiem w pewnych kręgach uchodzącym za sztukę. Na placyku, obok kościoła Santa Maria di Trastevere, wokół fontanny trwa całodobowa impreza. Różni ludzie, różne używki, różne klimaty, ale zawsze można się przysiąść i coś palnąć.

Od tej nieustannej konieczności wyszarpywania papierosów dla naszej trójki, średnio co dwadzieścia minut muszę z kimś przypadkowym zamienić parę słów. Nie mam już żadnych hamulców w nawiązywaniu nowych znajomości. Mam w zanadrzu parę kart, a właściwie zdjęć moich obrazów. Zawsze się sprawdzają, dla nowych znajomych, wszystko jedno z jakiego pochodzą kraju mogę być co nieco hermetic twist off, ale oglądanie tych zdjęć topi wszelkie lody. BELLA FORZA. PIĘKNO RZĄDZI.

Janusz z Egonem zostają porządzić na Weneckim, ja z niejakim Rafałem cisnę na Trastevere. Mamy ze sobą pół dzidziusia. Tak nazywa się tu pięciolitrowe wino w pękatej, szklanej butelce z uszkiem. To trochę lepszy sort niż te pierdolone kartonowe mózgojeby, których fermentacja jest chemicznie przyśpieszana, i która dalej trwa w twoich synapsach.

Rafał jest Synem Tego Od Krów, jak nazywamy jego ojca, którego każdy wywód prędzej czy później kończy się marzeniem o założeniu w Polsce hodowli mlecznych krów. Na razie obydwaj mieszkają we wraku samochodu, gdzieś za San Giovani. Rafał całkiem nieźle mówi po włosku, to nie jest jego pierwsza wizyta we Włoszech, natomiast ja znam jedynie parę słów pozwalających mi przetrwać. Raczymy się winem na stopniach fontanny, która ze wszystkich stron jest oblepiona różnymi ludźmi. Koło nas siadają dwie ładne dziewczyny, z którymi natychmiast zaczynam rozmawiać. Są zalotne i błyskają oczyma, do siebie pieszczotliwie mówią per STRONZA, czyli dziwko. Ariana studiuje arabistykę i całkiem nieźle mówi po angielsku. Lorenza jest na dugim roku historii i właściwie mówi tylko po włosku, więc umawiamy się z Rafałem, że ja będę nawijał po angielsku do śmielszej Ariany. Cóż. Ale Lorenza.

Lorenza Fontana. Lola. Zastanawiająca, delikatna twarz, nieśmiałe, zamglone w brązie oczy w ostrym makijażu i dziwne dłonie wygięte jak w egipskiej ikonografii, ze smukłymi palcami, których długość od razu ze sobą mierzymy. Jestem pokonany przez tą tajemniczą osobę, z którą porozumiewam się za pośrednictwem Ariany, jej przyjaciółki, a raczej poprzez mowę ciała i wymowę spojrzeń. Co chwilę bezwiednie dotykamy swoich dłoni i twarzy, kiedy muska moje włosy przechodzi mnie dreszcz, jestem pokonany.

Ukradkiem i nieśmiało zaglądamy nawzajem w swoje zachwycone oczy, otoczenie powoli się rozpływa, jeszcze widzę i słyszę bezradne próby Rafała i Ariany, którzy bezskutecznie chcą to powstrzymać. Już jest za późno, nic nas nie zatrzyma, jesteśmy pokonani. Jej aura mnie przenika, pulsuje we mnie, resztę głosów słyszę jak z otchłani, za to jej włoskie słowa szczebioczą jak wesoły śpiew ptaków. To nie ma znaczenia, że połowy nie rozumiem, a ona szuka w pamięci angielskich słów, jej dziecinna powaga z jaką patrzy mi w oczy, przekonując mnie do swoich treli wzrusza. Jesteśmy pokonani.

W przestworza unosimy się w bańce mydlanej zwanej miłością. Ogarnia nas tęcza, teraz w ciszy trzymamy się za ręce, mając nieprzytomne spojrzenia, dawno zapomniałem o winie, upojony jestem Lorenzą.

Świt nadchodzi razem z deszczem, z naszych objęć i jej kurtki robimy parasol, jesteśmy bezpieczni. Capolinea czyli ostatni przystanek, pierwszy poranny autobus, pierwsze pożegnanie. Ciao, miau.

Włoskim zwyczajem Ariana nadstawia mi dwa policzki, do dwóch tradycyjnych, zdawkowych pocałunków, ale dotykając ustami policzków Lorenzy za trzecim razem delikatnie gryzę ją w szyję, czym wywołuję burzę. Ten trzeci pocałunek jest obcy włoskiej, tysiącletniej kulturze, tak bardzo spoza ich świata, że jest dla Loli jak kosmiczny płomień. Zadrżała, a może ziemia. Wkroczyłem jak wysłannik innych bogów, barbarzyńskiego braku konwenansów, gwałtownego i płomiennego koła. Historia się powtarza. Goci, Ostrogoci, Wandalowie, teraz Bezdomniaki. Lepiej podbijać serca niż państwa.

Autobus odjeżdża, czy nie był to tylko magiczny sen?  W ekscytacji krążę po Rzymie, w Panteonie wsłuchuję się w zwielokrotnione echo głosów przeszłości i teraźniejszości, bogów obalonych i bogów zwycięskich. W tej polifoni wróżb, urwanych słów, słyszę przepowiednię szeptaną mi w sekrecie. Z niepokojem czekam w palącym słońcu, na San Giovani.

Wyglądam dość malowniczo, szczególnie z przywiązanymi do małego plecaka skarpetkami i majtkami, które teraz, susząc się w słońcu powiewają na wietrze jak tybetańskie flagi modlitewne, którymi w istocie są. Przychodzi z Arianą, która jednak po chwili zmywa się, sprawdziwszy, czy nie stanowię potencjalnego zagrożenia. Lola kaleczy sobie język i łamie sobie głowę na angielskim. Po chwili przechodzi na włoski, w tym parku, na tej ławce  i w tym słońcu jest dla mnie muzyką, której sens chwytam z pewnym rozkosznym przybliżeniem.

Lorenza zaczyna uczyć mnie najprostszych włoskich słów. Miłosne przedszkole. Pocałunkiem wskazuje na bocca, ja odwzajemniam pytanie wpierw o liczbę pojedynczą słowa oko- occhio, a potem, by go nie pozostawić w pojedynkę całuję drugie. Sprawiedliwie. Teraz są parą. Occhi są teraz parą oczu.

Biorę ją w ramiona, bierze mnie w ramiona, otacza mnie zapach wanilii. Słodki, zagadkowo orientalny, jakoś starożytny. Wtulony w Lorenzę zdaję sobie sprawę, że trzymam w ramionach patrycjuszkę, kolejne pokolenie dumnego Rzymu. SPQR- wszędzie spotykany starożytny skrót- Senatus Populusque Qomune di Roma. Ile minęło pokoleń od czasów starożytnego Rzymu. Dwa tysiące przez czterdzieści to tylko pięćdziesiąt, tylko taki łańcuch twarzy dzieli moją dumną patrycjuszkę od czasów Cezara. Teraz w occhiah mojej słodkiej Loli widzę więcej, smutek minionej wielkości, przepych i upadek, wyrafinowanie, ból i rozpustę, rozkaz i brak sprzeciwu. Ona tego nie widziała, ale jej krew tak. Tonę. Historia wróciła, jestem jej, jej niewolnikiem. Mógłbym zrobić dla niej wszystko, pożyczyć podręcznik włoskiego, mógłbym się nauczyć, mógłbym zostać w Rzymie, Ave Ceasar, Santa Madonna, Santa Madonna, AS Roma, espresso, ESPRESSO. Aiuto.

ROMA AMOR ROMA ROMA AMOROMA.  Miłosna mantra bezdomnego, spływa na mnie spokój i błogosławieństwo, znowu czas się zatrzymuje, jest tylko brąz jej oczu, nienaturalnie rozjaśniona, złocista twarz i wanilia. Ten zapach, zmieszany ze słodkim smakiem pudru i jakby odrobiną kadzidła muszę co chwilę z niej zlizywać, by upewnić się o swojej realności.

Porta Maggiore, Wielka Brama, brama spotkań i brama rozstań. Zgłodniałem, idę coś wpierdolić. Romantyczny i głodny. No nie?

Przez telefon jesteśmy znów umówieni pod Porta Maggiore, robię sobie spacer, się nie muszę śpieszyć. Dzień piękno obiecujący, chyba pęknę z radości, a w chwilę potem ze śmiechu. Po drodze znajduję plastikową zabawkę, mały kolorowy domek z klocków. Ustawiony przy starożytnej, monumentalnej bramie wygląda wesoło i zawadiacko. To nasz pierwszy wspólny dom. OBJĘCI IDZIEMY DALEJ, MOŻE ZNAJDZIEMY COŚ Z OGRODEM?

Z ŻYCIA I OBYCZAJÓW LUDZI BEZDOMNYCH

To ja jestem król Weneckiego, krzyczy do karabinierów najebany w sztok Rysio. Zresztą zapędy monarchistyczne ma tu więcej osób. Wśród dworzan szerzą się spiski. Są pogłoski, że sukcesję przejmie Bartek, dotychczasowy zausznik Ryśka. Bardziej umiarkowane skrzydło proponuje otoczyć Wenecki siatką, lub płotem i proklamować niepodległość wobec reszty Rzymu. Ta niepodległość została częściowo już uzyskana, turyści na razie nie płacą za przejście przez Wenecki, ale bez paru papierosów się nie obejdzie. Nie daj boże, by przechodziła tędy polska wycieczka pod kierownictwem edukowanego przewodnika, który wyciąga w niebo parasolkę, jakby prosił Boga o dalsze wskazówki. Ci, którzy żyją tutaj lata na ulicy, nie zostawiają suchej nitki na jego kompetencji. Co najbardziej zabawne, tylko przewodnik ucieka, a cała wycieczka rechocze obserwując tą błazenadę i słysząc niewybredne żarty. Policja i karabinierzy też starają się unikać Weneckiego. Bo właściwie co ma zrobić elegancki, wymuskany karabinier, który w galowym, czarnym mundurze przed chwilą z cyrkową zręcznością jechał z olbrzymią szybkością stojąc na motocyklu, bez trzymania kierownicy, jedną ręką kierując ruchem, a drugą machając do owacyjnie podziwiających go zagranicznych turystek.

Teraz ma wylegitymować, nie trzeźwiejącego od tygodni Karasia, który żadnych dokumentów nie ma od lat, a przed jakąkolwiek władzą nie okazuje żadnego respektu. Jeśli taki postawny, piękny, nieco przypominający w wyglądzie i zachowaniu SS-mana, karabinier trafił na gorszy humor Karasia, doprowadzającego się do szaleństwa jakimś denaturatem, dochodziło do awantur. Nawzajem krzyczą na siebie, w końcu karabinier macha ręką, co zrobić, trzeba by zastrzelić. Karaś długo miota włoskie przekleństwa pod adresem władz ziemskich, a może i niebieskich. VAI VIA. Spierdalaj.

Zresztą cała wykolejona ekipa ma nowe metody kradzieży alkoholu. Są tak rozpoznawalni, że w każdym sklepie samoobsługowym w centrum mają obstawę. Zawsze ktoś za nimi chodzi po sklepie, górale często dają im nosić koszyki, niech się do czegoś przydadzą. Na sam widok polskich twarzy, panie przy kasach krzyczą w głąb zaplecza „Giovanni, Pietro”. Polska trójka wolnopijacka ma przypominający pokaz lotniczy, klasyczny sposób. Jak na wolnomularski, tajemny znak, nagle rozchodzi się w trzy różne kierunki, pozostawiając zdezorientowaną obstawę. Po chwili na Argentynie jest nowa impreza.

Łatwość kradzieży powoduje, że sam próbuję. Moim pierwszym łupem jest słoiczek musztardy, który niepostrzeżenie wsuwam do tuby z karimaty. Musztarda ułatwia mi przełykanie bułek, które w słońcu szybko stają się czerstwe. Rozzuchwalony sukcesem porywam kawałek żółtego sera, za całe cztery euro. Moja złodziejska kariera załamuje się w spożywczaku w Ostii, gdzie nie mogę oprzeć się jakiejś sałatce z owoców morza. Przyłapany piekę raka, potulnie odkładam tackę na półkę, coś tam bąkam pod nosem, wychodzę, a wstyd pali mnie mocniej niż słońce. To nie jest moje powołanie.

Może i szkoda, bo Rzym od wieków słynie ze złodziejskiego procederu. Tu można ukończyć nie tylko złodziejską zawodówkę, ale i Szkołę Wyższą Kradzieży. Mnie nie przyjęli do podstawówki. Obserwuję cygańskie dzieci. Terminują. W trójkę wchodzą do tramwaju, gdzie rzymskim zwyczajem, wszystkie kobiety kurczowo przyciskają do piersi swoje torebki, a cudzoziemiec z plecakiem na plecach budzi politowanie. Często wychodzi z pociętym i opróżnionym. Trójka złodziei jest czujna, wszystkie zadania rozdzielone, wykonanie perfekcyjne.

W tramwaju ścisk, dziewczynka coś, komuś, jakoś kradnie, przekazuje dalej, a po chwili cała roześmiana trójka wysiada, wyrzucając pusty i zbędny już portfel.

Struktura społeczna polskich bezdomnych w Rzymie jest skomplikowana. Bo co do tego, że tworzą jakieś groteskowe społeczeństwo, nie mam wątpliwości. Niektórzy trzymają się razem, inni chodzą własnymi ścieżkami, jedni dorywczo pracują marząc o stałej pracy, inni dawno utracili nadzieję i pogrążyli się w autodestrukcji. Polki pracują jako domestico, to eufemizm na służącą.  Brzmi lepiej i człowiek lepiej się czuje. No po co nazywać rzeczy po imieniu.

Osobną grupę stanowią złodzieje, ludzie z wyrokami w Polsce  i inne męty, których napłynęło dużo do Rzymu. Szumowiny zawsze wypływają na wierzch, im wiedzie się lepiej,  rzadko widać ich na Caritasach, są lepiej ubrani, nie mogą odróżniać się od ofiar. Panuje niepisane, bezlitosne prawo dżungli. Prawo ulicy, gdzie złodziej okradnie złodzieja, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja. Dziś razem piją z jakimś burakiem, który na Weneckim szasta wypłatą, pozyskują jego zaufanie, a potem. Wystarczy dolać trochę wody utlenionej do wódki i gość jest załatwiony. Budzi się następnego dnia, gdzieś na trawie i jest wyczyszczony ze wszystkiego. Nie ma pieniędzy, nie ma dokumentów, nie ma złudzeń.  Arrivederci, dobry człowieku. To odrażający proceder, więc odczuwam satysfakcję, gdy jedna szuja okrada drugą, i na zawsze znika z Rzymu, bo w przeciwnym razie prędzej czy też później  bezgłowy tułów zażywałby kąpieli w Tybrze.

W pełni doceniam rzymską prawdę o Polakach, którzy jeśli  nie zaszkodzili, to już ci pomogli. Tym bardziej trzymamy się razem, Egon, Janusz i ja. Gang Zaufania. Nawzajem się ubezpieczamy, na tyle, na ile jest to możliwe.

PZU. PIERWSZE: ZAWSZE UWAŻAJ!

Julek ma pięćdziesiątkę na karku, od dwunastu lat jest w Rzymie. Miał złamany kręgosłup i cudem wywinął się od wózka inwalidzkiego. Zaskarżył włoskich pracodawców i sprawa o odszkodowanie ciągnie się latami, utrzymując go w nadziei. Nocami pracuje w garażu jako nocny stróż, dnie przesypia na ławce weneckiego. Osobiste cierpienia wypaliły go jak w tyglu, pozostawiając szlachetny kruszec duszy. Jest otwarty i bezinteresowny, okultystyczny i przesądny. Dzięki niemu, zaczynam postrzegać Rzym wróżbiarzy, czarów i zabobonów. Pod powierzchnią chrześcijańskich rytuałów, aż kłębi się tu od magii, czarnej  i białej, a może i cappucino. Znaczące gesty i odczyniania, uroki, mamroty i szepty, złe spojrzenia. Amulety. Przynoszące dostatek, powodzenie w miłości, kamienie leczące. Zaklęcia. Przeklęcia. Bransolety, pierścienie, talizmany, sygnety, złoto i srebro, mrok, dym, kadzidełka, płomyki, kryształy, gwiazdy, horoskopy, wróżby. Magia miłosna. Amor. Fatum, AMOR FATI, ROMA.

To nie jest New Age, to raczej Stone Age. Zamierzchłe, zapomniane, a wciąż tu obecne, czasy magii codziennej. Włoszki w czerni spluwają przez ramiona na rozgrzane  słońcem chodniki, starożytne, dwuznaczne gesty ukazywane w nowoczesnych samochodach, rytuały machinalnie stosowane na wszelki wypadek.

Julek dzieli się z nami papierosami, czasami kupuje pizzę, wydaje na nas prawdziwy majątek. Nie muszę już tyle wyszarpywać od przechodniów i dnie się uspokajają. Powoli zauważam, że jestem nieruchomym centrum, wokół którego obraca się świat. Jestem na miniaturowej wyspie, dwie stopy może nie kwadratowe, dookoła szumi świat. Im bardziej jestem nieruchomy i spokojny tym więcej do mnie przypływa, zataczając taneczne kręgi. W KOŃCU FALE ŚWIATA WYRZUCAJĄ TO, CZEGO POTRZEBUJĘ  DO MOICH STÓP.

Gdy wieczorem pada, idziemy na Watykan, tam pod arkadami układamy wcześniej znalezione kartony i przyglądamy się turystom. A oni w smutku odwracają twarze od widoku trzech wesołych prostaczków, którzy leżą na swoich kartonach, ćmią papierosy, popijają musujące wino i w szampańskim nastroju beztrosko patrzą w ciemność dnia jutrzejszego.

Turyści mają same kłopoty, więcej trosk na głowie niż my, muszą płacić za noclegi, muszą uważać na portfele, mają krótkie wakacje. Kiedyś muszą wrócić do domu. A my jesteśmy na permanentnych wakacjach, w darmowym, magicznym uzdrowisku.

Niezwykłą atrakcją są niedziele. Od rana wszyscy są na Weneckim, od rana można kupić polską prasę i kiełbasę. Są warunki, jest mielonka i ogórki. Pewnej niedzieli kupuję za jakieś, nie wiem skąd euraki Żywca, się podtrzymuje jebany patriotyzm, a nie tylko Birra Perroni i Moretti. Większość odreagowuje tydzień siermiężnej pracy i daje czadu od rana. Już koło południa Wenecki stanowi jeden wielki front wielu wojen, prowadzonych przy użyciu gazów bojowych i innych chemicznych środków paraliżujących, wojen psychologicznych i wojen podjazdowych. Wódka leje się równie często co krew, znajomi od kieliszka stają się sparingpartnerami, którzy jak w dwunastej rundzie boksu zawodowego, ledwo trzymając się na nogach, próbują się znokautować. Jakiś facet goni drugiego z tasakiem w dłoni, to forma rozliczeń finansowych. Dochodzi do zmasowanych ataków różnych oszołomionych stronnictw, zakrwawieni faceci, poprzewracane facetki, zagubione dokumenty, ukradzione pieniądze, krzyki, pościgi, ucieczki, tumult i zamieszki, następnego dnia nikt nie wie o co chodziło. Następnego dnia.

Następnego dnia Wenecki to Sajgon po nalocie, wszędzie leżą niewypały, wiele pocisków zostało zapomnianych, a puste opakowania po środkach bojowych zalegają cały teren. Obchodzimy teren wcześnie. W poniedziałki rano zawsze przyjeżdża ciężarówka z trzema śmieciarzami, którzy bez słowa komentarza doprowadzają Wenecki do przyzwoitego stanu, wywożąc wywrotkę pełną pustych flaszek. To niesłychany skandal jest, polska enklawa na Weneckim to samo centrum Rzymu,  sto metrów od kiczowatego budynku-pomnika w kształcie maszyny do pisania, upamiętniającego odzyskanie przez Włochy niepodległości, do którego bez skrupułów chodzimy się wysrać. To tak, jakby w Warszawie, koło Sejmu spotykali się Kałmucy i czadzili kumys. I czaj.

 SIEG HAY, CZUWAJ, POLONIA PANY

Rzymianie i turyści z trwogą oglądają te krwawe igrzyska z daleka omijając Wenecki, może to im coś przypomina, karabinierzy nie interweniują, mimo że ich Questura jest naprzeciw. Dopóki przemoc dotyczy tylko stranierów: no problemo. Od tego są gladiatorzy. A czymże są karmieni? Owi straniero jaką strawę otrzymują?

O Boska, Jedyna, Nieśmiertelna Martwa Adelo, siostro Remusa i Romulusa zjedzona przez nich i ich mamusię wilczycę. Gdyby nie my, bezdomni gladiatorzy, którzy Ją spożywamy na chwałę hojnego Rzymu, imię Twe już dawno umarłoby w zapomnieniu. MORTADELA pojawia się niezmiennie w rozecie bułki. Emanacja. A my sławimy Cię, dawczynię życia i kalorii, nikt nie śmiałby z pogardą wykrzywić ust na Twój boski widok, smak i zapach.

Mija trzeci miesiąc, mijają wakacje, otwierane są nowe Caritasy. Czesiu, dość tajemniczy gość, ma stałą pracę, jest wiecznie trzeźwy i starannie ogolony, co tutaj jest raczej wyjątkiem. Mieszka w opuszczonej kamienicy, gdzieś koło Circo Maximo, której adresu nie zdradziłby nawet na torturach. Cwany Czesiu dzieli się z nami swoją wiedzą na temat różnych miejsc, w których coś można dostać. Dzięki niemu konstruuję hipotetyczną dniówkę, trasę pazernego, wiecznie głodnego i nieodzianego bezdomnego.

Między ósmą, a dziewiątą jedziesz autobusem czterdzieści sześć na Cornelię, tam po dwie bułki, coś ciepłego i ewentualnie jakieś ciuchy. W pobliżu są tzw. kontenery, gdzie można wziąć ciepły prysznic i zmienić bieliznę. Wracasz na Wenecki, na Capitolu o jedenastej, po sforsowaniu niezliczonych schodów, jesteśmy przed bramą parafii franciszkanów, due persone per mangiare.

 „U księdza” dostajesz dwie solidne pajdy ciemnego chleba, lub dwie bułki, najczęściej z mortadelą lub z prosciutto.

Czasami trafi się coś ciekawszego, to zależy od nastroju panującego w regule braci mniejszych. Jeżeli się pośpieszysz, to przy odrobinie autobusowego szczęścia możesz jeszcze zdążyć na bramę koło term Karakalli za Circo Maximo, gdzie o jedenastej wydawane jest ciepłe jedzenie, rissotto lub pasta. Ale już do polskiej siostry koło San Giovani, na miskę pożywnej zupy, po którą swoje trzeba odstać, nie zdążysz. Trzeba wybierać, kierować się kaprysem dnia.

 O drugiej kilka miejsc też pokrywa się czasowo. Zielona brama może nie jest zbyt hojna, ale wracając przez Campo dei Fiori, znajdziesz całe torby warzyw i owoców, bo targowisko jest zamykane koło trzeciej.

Za Circo Maximo kusi dobra kuchnia, starej niemieckiej siostry zakonnej, która ma posłuch wśród bezdomnych jak nikt inny, bo jest nieubłagana. Ordung must sein. Jak go nie ma, nici z pieczonego mięsa, pieczonych ziemniaków albo dobrej pasty, zamknie żelazną bramę i otworzy ją dopiero następnego dnia.

Teraz jest chwila, żeby wziąć prysznic, na San Giovanni, tam jest jakiś podejrzany płyn do mycia naczyń i bezdomnych, letnia woda oraz papierowy ręcznik, który mi starcza na wytarcie. Nie powiem czego. Resztę wycieram w własne przed chwilą wyprane szmaty, w których wychodzę na upalne słońce. Za dziesięć minut jestem suchy. Albo prysznic na San Spirito Ospitale koło Watykanu, gorąca woda, czyste wykrochmalone prześcieradło do wytarcia, kawa i herbata, kanapki, ale mydło i szampon we własnym zakresie.

Trzy razy w tygodniu, o piątej trzeba cisnąć na Gondole. Lub codziennie Tereski na Watykanie. Jest jeszcze Gala czyli spolszczona via Galia, gdzie najeść można się do syta, dwa dania, możliwe dokładki. Pozostaje wieczór. W czwartki o szóstej na Watykanie u „holenderek” bułki z szynką i herbatą, a o dziewiątej, co parę dni „fajfer” koło placu Św. Piotra, na który przyjeżdża każdego wieczoru inna organizacja charytatywna.

 O tej porze jest jeszcze Tuscolana oraz Ostiense.  Nadchodząca jesień mnoży ilość potencjalnych możliwości, tracę rachubę i kieruję się jedynie doraźnymi impulsami. WSZECHOGARNIAJĄCE RZYM MIŁOSIERDZIE.

HOLIDAYS IN KAMBODIA

Przyjmujemy czwartego do gangu, teraz to już Banda Czworga. Adam ma dwadzieścia osiem lat, i jest niezłym undergroundowcem, w Polsce robił bębny. Mamy podobne gusta muzyczne, łapiemy podobne klimaty, Adam pokazuje nam nowe oblicze wolnego miasta Rzym. Wszystko jest za darmo. Mówi, przypalając hasz pewnego poranka na Circo Maximo. To olbrzymia owalna łąka, jedyna pozostałość po torze wyścigowym, na którym w starożytności ścigały się kwadrygi. Teraz wieczorami grupy młodzieży ścigają się tu w zażywaniu.

Rano obchodzimy schody, na których w nocy się przypala, Adam obserwując uważnie ziemię co chwilę się schyla, a ja z niedowierzaniem po chwili widzę w jego dłoni kilka niezłych grudek haszu i parę niedopałków trawy. Niedbalstwo Włochów gwarantuje stały dopływ używek. WYSTARCZY  PATRZEĆ.

Kończą się wakacje, nam się zaczynają, za uzbierane od rodaków dwadzieścia euro kupujemy namiot igloo, dwójkę bez tropiku. Jedziemy z Adamem na Colli Albani, olbrzymi park na wzgórzach, daleko za San Giovani. Siedemnastowieczny sielski pejzaż włoski, ugrowa ziemia, z plamami soczystej zieleni, gdzieniegdzie drzewa, których korony przepalone są słońcem i rzucają skromny, ale królewski cień. Dolinka między wzgórzami, senna i spokojna, rozmarzona, wymarzona na nasze obozowisko. I dwa duże, czarne i bezpańskie psy, które czujnie nas obserwują, wylegując się w pewnej odległości.

Rozbijamy namiot, rozpalamy ogień, wieczorami tu nikt się nie kręci. Nasza dwójka musi zmieścić naszą czwórkę. Okazuje się to karkołomne, ale możliwe, nie da się spać na wznak, jak na komendę wszyscy musimy przewracać się na bok. Rano czarne psy witają nas leniwym szczekaniem, jakby dając znać, że zaakceptowały naszą obecność na ich włościach. A my czujemy się bezpieczniejsi, mając takich sąsiadów.

Po kilku dniach zmieniamy miejsce na bardziej ukryte. Dwieście metrów dalej rośnie trzcinowy zagajnik, którego do złudzenia przypominające bambus czterometrowe rośliny tworzą istną dżunglę. Znajdujemy coś na kształt małej polanki, która po odpowiednim ugięciu bambusowych  trzcin staje się jaskinią całkowicie niewidoczną z parkowej dróżki. Z jej mroku powoli uchodzą poprzedni mieszkańcy, ćmy i nocne motyle, stonogi, ważki, znerwicowane pająki, całe mnóstwo pełzającego, podskakującego robactwa.

Papugi, mieszkające w naszych trzcinach robią nieprzyzwoity raban, chcąc zwrócić uwagę policji na nielegalnych imigrantów. Kiedy w końcu starannie rozbijamy namiot, wymościwszy podłogę kilkunastoma kartonami i kocami, wszystko się uspokaja. Dopiero w nocy ujawniają się starzy mieszkańcy, szczury popiskując z cyrkową zręcznością biegają po bambusach nad naszym namiotem, w ciemne niebo pokrzykują nocne, drapieżne ptaki. W mrokach dżungli rozgrywają się różne dramaty, puentowane zduszonym charkotem, urwanym krzykiem, pohukiwaniem i mlaskaniem.

RANO NIE MA NIC PO NOCY. Papugi jak pojebane wrzeszczą, przelatując z bambusa na bambus. PRRZEŻŻŻŻŻŻŻYŁAMMMMM, PRRREŻŻŻŻŻŻŻEŻŻŻ, PRZEŻŻŻŻŻYŁŁŁOOOŚŚŚŚĘĘ. Małe radosne kurwy nie pozwalają dalej spać. Gwar narasta, teraz cała dżungla cieszy się, że nastał nowy dzień.

Gdy papugi z nadmiaru radości zaczynają się ze sobą bić, na naszą polankę wchodzi mały kotek. Normalny, młodziutki, pręgowany kotek. Trochę zbyt poważny jak na swój wiek, a może udaje. Jest komiczny, chodzi na lekko sztywnych nogach, stroszy wąsy, a głowę trzyma dumnie i wysoko. W chmurach. Daję mu kawałek parówki, która mi została po Gondoli, kotek się zakochuje. Chyba nigdy nic nie dostał od człowieka, a może  boski smak mortadeli to sprawił. Łasi się do mnie, wchodzi na kolana, czule i z ufnością zagląda w oczy, po czym jak prawdziwy tygrys, odchodzi w gąszcz dżungli.

Wieczorem się pojawia, znowu czymś go częstuję, ostatni dymek, idziemy spać. Kotek bez wahania wchodzi za mną do namiotu, szybko układa się na mnie i po chwili cicho burczy przez kocie sny. A ja nie śmiem się poruszyć, by ich nie zmącić. Ciepło jego futra, przenika moje serce, a jego spokojne oddechy wpływają na mój.

Wiem, że w namiocie jest lekka konsternacja, jeszcze kot i jego pchły są nam potrzebne do szczęścia. Szczury zaczynają swoje poszukiwania, kotek się zrywa i wyskakuje w ciemność, szamotanina, gwałtowne hałasy, po chwili cisza, kotek z niewinną dumą wraca, po chwili znowu na mnie cicho mruczy. Się nam znalazł obrońca. W połowie nocy, przechodzi na śpiącego koło mnie Janusza, na każdym z nas śpi po parę godzin, chcąc nas sobą równo obdarować. Rano znika, ale gdy wieczorem pojawia się na noc, nikt nic nie mówi. CZTERECH PANCERNYCH I KOT.

To miejsce nas rozleniwia, czasami wychodzimy dopiero na jedenastą, u polskiej siostry zawsze dostaje się coś oprócz miski zupy. To jajko na twardo, to puszka mielonki lub tuńczyka, a nawet miniaturową butelkę Coca Coli, której wypicie mnie wzrusza. Pewnego dnia wpada nam w ręce kilkanaście kostek masła, część zjadamy, a część zostaje całopalona w ognisku. Dziwny, rytualny dym o szczególnym zapachu, który pamięta się sprzed wieków, dobywa się z ogniska kierując się w gwiazdy.

Teraz często przyjeżdża do nas Julek, który woli odespać nockę w spokojnym namiocie. Kupił maszynkę gazową, można zaparzyć kawę, a czasem zrobić coś do żarcia. Na śmietniku znaleźliśmy egipski, kuty w mosiądzu talerz z podobizną Nefretete, na jej twarzy smażymy tera grzyby. 

Czasami podmiejską kolejką jeździmy do Ostii, na plażę. Rurkę do nurkowania mam jeszcze z Polski, od początku budziła śmiech otoczenia, nareszcie budzi mój, jak dziecko godzinami pływam pod wodą, schnę na słońcu, brązowieję i płowieję. Na przedmieściach mijamy dziwny, samotny, biały budynek, wysoki na dziesięć kondygnacji, zbudowany z samych łuków, w których nic nie ma prócz cienia. Jest niezrozumiały, irracjonalny. Jak niezadane pytanie, jak brak odpowiedzi. To jakiś faszystowski, niedokończony monument, który wygląda jak wyciągnięty z obrazu Chirico. To dziwne wrażenie pogłębia piramida koło dworca Ostiense, zabytek rzymski i pozostałość starożytnej mody na Egipt, która rozrzuciła po całym mieście wycelowane w niebo obeliski z tajemniczymi hieroglifami.

Ostiense omijam, pewnej nocy widziałem szturm Kirgizów, Mongołów i Turkmenów na suche bułki z sałatą. Tratowali się nawzajem, a po otrzymaniu torebki z bułkami wyrzucali je w krzaki i rzucali się do dalszego ataku. To dzika Azja nacierająca na Rzym, w scenerii starożytnego Egiptu.

Naszymi sąsiadami, są rumuńscy cyganie, z którymi po przełamaniu pierwszych lodów i paru polskich słowach, trzymamy sztamę. Oni radzą sobie doskonale, podobnie jak my okopali się nieopodal w dżungli, czasami przez jej ciemność docierają do nas  głosy i odblask ich ognisk. W ciągu dnia często ich spotykam, gdy żebrzą w centrum Rzymu, kilka godzin w nieprawdopodobnej pozie, poskręcani, z papierowym garbem pod swetrem, z za dużymi butami wykręconymi na bok. OSAMA GOETHE HEINE  MEDINA.

Rano następuje cud, całym stadem zbiegają z wzgórz Colli Albani, pod pachami trzymając inwalidzkie kule, trzeba rozprostować kości, dniówka znów się zaczyna. Już się rozpoznajemy, więc często gdy mijamy się na ulicy, porozumiewawczo mrugamy do siebie, dyskretnie, trzeba pozostać incognito, pięćdziesiąt euro piechotą nie chodzi, ale co się trzeba nagimnastykować. Niektórzy z nich to prawdziwi akrobaci, by wytrzymać w tak trudnej pozie kilka godzin, nie wychodząc z roli trzeba być nie lada zawodowcem, który ukończył w Rumunii uniwersytet żebractwa, założony jeszcze w średniowieczu.

Podziwiam ich umiejętności, w moich oczach są nostryfikowani, szczerze mnie bawiąc, więc szepczę jednemu z nich do ucha, żeby poprawił garb, bo mu się przesunął.

Płyną sobie dni. Nagle nad nami zawisa helikopter. Miele powietrze swoimi wirnikami. Nad nami, naszym namiotem, naszą kryjówką. Zamieramy. Jesteśmy niewidoczni z powietrza, ale on wciąż krąży. Jak w filmach o wojnie wietnamskiej, robi naloty pod różnymi kątami, usilnie trzymając się naszego rejonu. A my jak Vietcong, wstrzymując oddech i wszelki ruch śledzimy z naszej bambusowej kryjówki jego posunięcia. Zaraz zrzuci napalm!!! Płoniemy!!! Jesteśmy w Czasie Apokalipsy. A on usilnie wypisuje na niebie napis VAIVIA WYPIERDALAĆ STĄD.

Trzeba było ich zestrzelić, chuje rzeczywiście miały kamerę termowizyjną, bo po paru dniach mamy wizytę. To tylko policja ze stróżami parku, dobrze, że nie kapitan Kurtz. Postawili nam ultimatum, albo poddajemy się, składamy broń i wychodzimy z dżungli albo… Jedynie kotek nie przyjął ich warunków i do dziś walczy w Colli Albani za wolność naszą i waszą. WOLNOŚĆ, RÓWNOŚĆ, KOTERIA.

Mamy dwa tygodnie na znalezienie nowego noclegu. Tymczasowo nocujemy w lochach Watykanu. To olbrzymi labirynt, sześciopoziomowy parking pod placem Św. Piotra. Jest tam podobno stacja kolejowa, a może i całe podziemne państwo kościelne. To jak schron antyapokaliptyczny. A wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastują ją  Marcinowi. Wyrzucili go ze Świadków Jehowy, ale nadal głosi nieuchronnie nadciągającą Apokalipsę, jest już bliska.

Któregoś wieczoru razem dajemy czadu, pętamy się po knajpach z muzyką na żywo, nad ranem zmęczony Marcin kładzie się pod jakąś bramą na stercie jesiennych liści, to jak przygotowane posłanie. I nagły wiatr okrywa Marcina różnokolorowymi, zeschłymi liśćmi, jak kołdrą. Elohim. Po chwili tchnienie wiatru i mnie otula liśćmi, jest nieprawdopodobnie ciepło i przyjemnie. Jehowa czuwa nad swoimi świadkami.

Nad Rzymem zbierają się chmury. Gdy pada deszcz chronimy się z Julkiem w świetlicy przy anglikańskim kościele na via Nazionale. Są krzesła i ławy, na których drzemią bezdomni mieszkańcy czterech kontynentów, codziennie puszczają jakiś film na wideo w angielskiej wersji językowej. Jest sucho i ciepło, ale nie jest cicho, gwar w którym mieszają się różne języki zagłuszają wstrząsające przeboje muzyki rozrywkowej z Turkmenii czy Kirgizji.

Człowiek to brzmi dumnie, człowiek może znieść dużo, ale nie wytrzyma NIEPRAWDOPODOBNEJ pop muzyki z Kirgizji, oto już upokorzona Europa kaja się pod estetycznym uciskiem butnej Azji, a w uszach nadal jazgot, walenie w tarabany, wycie opętanych kirgiskich idoli. I kolejny sensacyjnie nudny film ze Sylwestrem Stallone. Tak może wyglądać piekło. Ale nie pada.

Rafał, Syn Tego Od Krów, który dorywczo pracuje, daje mi dziesięć euro, na bilet do Toskanii. Parę piw, parę win i idę w demonstracji, jeszcze nie wiem przeciw czemu, ani za czym. Ale jest przyjemnie, demonstranci kołyszą się w rytmie muzyki, która gra z głośników na busach jadących przodem, wstępują na drinka do mijanych kawiarni. Włosi zawsze łączą przyjemne z pożytecznym, politykę i rozrywkę, demonstracja to dobry pretekst dla towarzyskiego spotkania, które paraliżuje miasto na parę godzin fiesty, dlatego w Rzymie są przeciętnie dwie tygodniowo.

Destra czy sinistra, prawica czy lewica, na szczęście lewacy, których tu jest większość. I git, chodzi o jakiś uchodźców z Bangladeszu, nagle demonstranci powoli rozchodzą się do swoich domów, zostaję sam na placu boju. Jadę do Toskanii, muszę tylko przetrwać do rana, a robi się coraz chłodniej. Jak pojebana, nakręcana zabawka krążę wokół dworca Termini, który oczywiście jest na noc zamykany. Jest mi trochę cieplej, ale opadam z sił i nieruchomieję pod drzwiami.

Budzi mnie jakiś nieokreślony niepokój, otwieram oczy i łapię rękę złodzieja, który mnie obrabia. W ręku trzyma radyjko tranzystorowe, które dostałem od Julka, a pod drzwiami leży pudełko z moją miniaturową składaną szczoteczką do zębów wzgardzoną przez dziecko-kieszonkowca, które najwidoczniej terminuje dopiero na Termini, bo bez skrępowania, z uśmiechem, zadaje mi wzrokiem pytanie, jak się zorientowałem. A przecież tak delikatnie i z dużą precyzją rozciął mi wewnętrzną kieszeń kurtki i na co te wszystkie starania, jeszcze gotów na mnie narzekać, że jestem taki biedny, więc wolę go zostawić samego ze swoimi zawodowymi problemami. Mam własne.

Bilet kosztuje niecałe dziesięć euro. Wysiadam z pięćdziesięcioma centami przy duszy i głodnym ciele. Z Grosetto jest jeszcze w linii prostej około czterdziestu kilometrów do Arcidoso, gdzie spodziewam się odnaleźć zaginioną tybetańską wioskę. Kursują tam ichniejsze PKSy, ale jak do nich wsiąść bez biletu?

Na stacji benzynowej wskazują mi azymut, na który mam się kierować, moim kompasem jest wytrwałość. Przez pierwsze dziesięć kilometrów, jeszcze próbuję autostopu, ale w końcu idę w takim terenie, że nawet gdyby się ktoś ulitował, to i tak nie miałby gdzie zjechać. Toskania jest wspaniała, niewielkie ale strome, kamieniste wzgórza, na których rosną oliwne drzewa. Szczególny kolor złamanej żółcią zieleni. Kamieniołomy. Przy drodze znajduję, cztery dziko rosnące zielone pomidory, których orzeźwiający i pożywny smak, mnie oszałamia. To prawdziwy dar. Rosły tu dla mnie, rosną dalej  budzącym się we mnie optymizmem. Cały dzień idę w swoim wolnym tempie, w Atenach by się nie doczekali na moje informacje spod Maratonu. Jestem zmęczony.

Nadchodzi zmierzch, wybieram górę, wchodzę na nią i układam się do snu. Zmęczony.

Rano na horyzoncie majaczy masyw Monte Amiata, gdzie leży Arcidoso, wytrwale idę w tamtym kierunku, ale góry godzinami tkwią w tym samym miejscu.  Absolutnie nieruchome, kto widział góry ruchome, kto widział. Majaczę. Zmęczony.

Ostatnie pięć kilometrów, podwozi mnie jakaś dziewczyna, jestem w Arcidoso.  Małe miasteczko na szczycie góry, po pięciu minutach jadę z jakimś gościem, zawzięcie słuchającym metalu jeszcze wyżej, do Merigar. Wysiadam na rozstaju dróg, nad budynkiem przypominającym wysokogórskie schronisko łopoczą tybetańskie chorągiewki, rozsyłając modlitwy po całej dolinie.

Między wzgórzami rozrzuconych jest kilka budynków, żywcem wyciągniętych z tybetańskich wiosek. Charakterystyczne płaskie dachy, kamienne dachówki obciążone głazami, specyficznie rzeźbione okiennice. A nad nimi góruje okrągła świątynia ze złotą kopułą, trochę przypominająca buddyjską stupę. Te wzgórza i ta dolina jakimś cudem przyfrunęły z dalekich Himalajów i na chwilę przycupnęły w Toskanii. Pukam i wchodzę, tybetańska ikonografia, tanki. Zdziwione spojrzenia, ukłony, allora,  więc czego chcę, niczego, wszystkiego. Czegoś do zjedzenia, czegoś do picia.

Po chwili jem ryż z warzywami przy długiej ławie razem z kilkoma osobami, z których większość mówi po angielsku. Jestem pierwszym Polakiem, który przyszedł do nich z gór, ale gdzie jest mój samochód, jak się tu dostałem i skąd znam to miejsce. Kiedy im mówię, że jestem bezdomny, przyszedłem z Grosetto na piechotę i spałem po drodze pod gwiazdami, z niepokojem spoglądają na siebie. Ale gdzie jest mój samochód. Tylko Włoch w tybetańskiej, spiczastej czapce i o zadziwiająco azjatyckich rysach, ogorzałej twarzy, badawczo, z lekkim uśmiechem w  niebieskich oczach, o pół sekundy dłużej mi się przygląda. Spędził trochę czasu w Himalajach i jest zaprawiony do surowego życia. Nie potrzebuję noclegu, mogę spać na okolicznych górach, w końcu to część tybetańskiej tradycji. NACZYNIA MYJĘ W CIEPŁEJ WODZIE, NA PÓŁKI WĘDRUJĄ CZYSTE TALERZE.

Czekam na jakiegoś zastępcę rimpocze Namkhai Norbu, który tu robi za guru. Wertuję ich broszurki, ceny za kursy są od stu euro w górę, za samo bycie Members of International Dzogchen Fellowship se śpiewają jebane szesnaście euro. Chyba im sprzedam nery. Ja mam tylko pięćdziesiąt centów, których z ulgą się pozbywam, wrzucając je do skarbonki, jako dobrowolny datek na rzecz sekty, a zarazem opłatę za dwa biszkopty i herbatę. Z jakąś starszą Włoszką, i jakimś Hiszpanem, idziemy do gompy, sali medytacyjnej, która wewnątrz robi jeszcze większe wrażenie. Padmasambhawa i reszta świętych Tybetu, w groźnych pozach odstraszających złe moce i przywiązania, wadżre i trąbki z kości piszczelowych zaginionych turystów.

Siedzimy na medytacyjnych poduszkach, mantry śpiewa Włoszka, zaczarowany głos wprowadza w stan bezczasowości, a miejsce staje się niematerialne, nierzeczywiste. Opuszczamy Toskanię i przenosimy się do magicznego Tybetu. Decyzja dotycząca mojego uczestnictwa w praktykach za darmo ma być podjęta następnego dnia. Pierwsza noc pod dachem od pięciu miesięcy, przewracam się z boku na bok, gdzie są gwiazdy?

Rano mgły kłębią się na dnie dolinki, tu w górach jest już chłodno, oglądam zdjęcia z zimy, na których całe Merigar jest przykryte metrową warstwą śniegu. Trwają przygotowania do ważnego dla sekty wydarzenia, podobno mam szczęście, guru się będzie transmitować. Teraz pod główny budynek przyjeżdża coraz więcej samochodów klasy BMW. Zapomniałem, gdzie zaparkowałem swój. Teraz niepokój sekty staje się dla mnie bardziej zrozumiały. Podczas transmisji wszyscy wgapiają się w Namkhai Norbu na telewizyjnym ekranie, którego oczy są całkowicie czarne, tak bardzo ma rozszerzone źrenice, że musi widzieć wszystko. Otwarta przesłona. Mudry i mantry, kasa i wyższa klasa, hierarchia, co ja tu robię? Wdycham i wydycham, uważnie obserwuję.

W końcu poważna rozmowa, pytania czy mam paszport,  a może szuka mnie policja, w końcu czy mam permesso di sorgiorno. Pozwolenie na pobyt stały. CZY BODHIDARMA MIAŁ W CHINACH POZWOLENIE NA POBYT STAŁY?

Jestem wstrząśnięty, ale nie zmieszany, Hiszpan wyjeżdża wypożyczonym we Włoszech samochodem do Asyżu, też jest na duchowej pielgrzymce, jadę z nim, w chmurach za nami zostaje Merigar.

Gzhi-med rtsa-bral. Bez podstawy i bez korzenia. E-ma-ho. Wspaniale.

Diego Carderas z Madrytu okazuje się być fajnym gościem po trzydziestce, całą drogą wymieniamy własne doświadczenia w drodze. Miał moment bezdomności z wyboru, teraz pracuje jako makler giełdowy, kroi gruby szmal, i jeździ po świecie w poszukiwaniu. W padającym deszczu zwiedzamy Asyż, grób świętego Franciszka emanuje żywą tajemnicą i mistycyzmem, wschód styka się z zachodem. Myślałem, że prześpię się gdzieś na ulicy i rano pojadę z Diego do Rzymu, ale w tej ulewie trochę mięknie mi rura. Hiszpan zawozi mnie na stację kolejową, kupuje bilet do Rzymu, a na pożegnanie wciska mi do ręki pięćdziesiąt euro, nie mam czym się zrewanżować, na siłę wmuszam mu moje idiotyczne radyjko.

Z pewną ulgą wracam do Rzymu. Minęły zaledwie trzy dni, ale dla mnie jakoś więcej. Na Weneckim spotykam jednego z Klonów, to dwóch braci albinosów o niepokojąco wyblakłych twarzach pozbawionych brwi i rzęs, a może to była jedna osoba w dwóch miejscach naraz. Klon proponuje nocleg w jakimś wraku samochodu, który gdzieś wyczaił. Sam się trochę cyka, więc towarzystwo jest mu potrzebne.

Gang się rozpada, Egon podjął robotę jako barman i mieszka u swojej ciotki, z którą odnowił kontakty, Adam wrócił na zimę do Polski, a my z Januszem mieszkamy razem z Klonem w porzuconym wraku mikrobusa, gdzieś na przedmieściach Rzymu. Nie jest to limuzyna godna trzech zasłużonych ambasadorów Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Zaczynam mieć rwące bóle permanentnie niedokrwionych nóg, które musimy trzymać w górze na tylnym siedzeniu. Wieczorami zakradamy się do tego auta i jeden po drugim pakujemy się do środka, rano też się trzeba śpieszyć, kontrola policji nie jest mile widziana. Nikt nie ma prawa jazdy.

Dodatkowym problemem jest odległość, codziennie po godzinie jazdy w autobusie tam i z powrotem. W niedzielnym, pustym autobusie pod koniec jazdy, kierowany niejasną intuicją kasuję trzymany na czarną godzinę bilet. W chwilę potem jest ATAC i ich kontrol. Następnym razem nie jest już tak miło, kleją mnie i Janusza.

Documenti? Sam jestem zdziwiony podając mu swój paszport, który poprzez ustawiczne noszenie go pod pachą zamienił się w czerwoną książeczkę przewodniczącego Mao, polski dumny orzeł starł się i nie ma po nim śladu, odfrunął i nie mam już żadnego godła. Jestem Patriot, mam głowicę, i samonaprowadzanie na kraj przeznaczenia. SAMOZWAŃCZA ARMIA SAMOWYZWOLENIA.

Kontroler pyta mnie, gdzie mieszkam, jak to, przecież w Rzymie, ale gdzie, no cóż, raz tu, raz tam. Senza adresso, wpisuje do rubryki i daje nam kary po sześćdziesiąt euro. Mamy zapłacić?  „A chcecie? ”. Wyrzucamy wszystko do kosza.

Psychika Klona stanowi nie lada zagadkę, której nie mam ochoty dłużej zgłębiać, to wybrakowany model był. A jakby się przerzuciły na mnie te zaburzenia styków i śniedź na synapsach? Wysiadłoby samonaprowadzanie, głowica nie zadziałałaby jak powinna, a trajektoria lotu zostałaby przesunięta. MÓGŁBYM UPAŚĆ TAM, GDZIE NIE POTRZEBA.

JÓZEF KRÓL SZCZURÓW

Na Weneckim pojawiają się nowe twarze, to ci co zostali przekręceni przez pośredników w Polsce. Najczęściej kobiety, które wpłaciły kilkaset euro, by mieć  pracę na pewno, a teraz wylądowały z walizkami na ławce Weneckiego, bez żadnego namiaru, bez dachu nad głową. Ale ktoś się w końcu litował nad tymi łkającymi kretynkami, nakarmił, przenocował, często po jakimś czasie załatwił robotę. Gorzej z facetami, ci nie łkają, starają się poradzić sobie sami. Ale przekręty pośredników wyprowadzają z równowagi nawet starych wyjadaczy, wszyscy jednoczą się w nienawiści do tych, którzy żerują na ludzkim nieszczęściu i biedzie. NA POCHYBEL SKURWYSYNOM.

Irek zasuwał przy pomidorach, w strasznych warunkach, na dodatek właściciel korzystał z siły najemnej dorywczo, raz potrzeba było kilku ciężarówek pomidorów, następnego dnia tylko parę skrzyń. Większość polskich robotników bezczynnie siedziała w barakach, oczekując na jakąkolwiek płatną dniówkę. A na koniec pośrednik zwiał z większą częścią gotówki. Taki ostateczny żart. Żeby nie było złudzeń.

Irek pierwszą noc przejeździł w nocnych autobusach, a potem jakaś litościwa dusza dała mu namiary na nocleg, jest propozycja żebyśmy trzymali się razem. Budzi naszą sympatię, twardy jest, a nie miętki, jest w nim jakiś upór i siła, by nie poddawać się trudnościom.

A trudności są, trzeba najpierw przerzucić bagaż za wysoki mur, niepostrzeżenie się na niego wspiąć, przejść po nim kilka metrów i zeskakując znaleźć się na terenie wykopalisk. Nazywają to Szkołą Gladiatorów. Mnie to przypomina raczej cmentarz. Tu, za murem panuje odwieczna cisza i spokój, jesteśmy odgrodzeni od współczesnego świata, stąpamy po rzymskich inskrypcjach, przeskakujemy po zwalonych kolumnach, wszystko zarośnięte zupełnie nie starożytnymi, wiecznie zielonymi chaszczami.

Znajdujemy mały blaszany barak po archeologach, w którym są otwarte drzwi i melinujemy się w środku. Przy małej świeczce i w zadziwiającej ciszy kurzymy wieczornego papierosa. Rano podziwiam niezwykłą urodę tego ukrytego miejsca, wyglądającego jak ruiny starożytnej willi z zapuszczonym ogrodem. Zastanawiam się, ile musieliby zapłacić bogaci amerykańscy turyści za nocleg w tak tajemnym miejscu?

Wieczory spędzam samotnie w poszukiwaniu squatów, których adresy są bardzo nieścisłe. Villagio Globale leży gdzieś nad Tybrem, dopiero za trzecim podejściem trafiam na trop. Jak to bywa w samotnej włóczędze, nie narzekam na brak dziwnych zdarzeń. Wystarczyło oddalić się od polskiej enklawy, a już z tramwaju widzę pozostawioną na przystanku flaszkę brandy. Jak gdyby nigdy nic, jakbym o niej zapomniał, jakbyśmy się umówili tu na przystanku, sięgam po nią i sprawdzam jej zawartość. Poznaję. Tak to ona. Tyle mamy sobie do powiedzenia, że często mówię też do przechodniów.

Ale krąg poszukiwań się zacieśnia, jestem na jakimś ponurym nadbrzeżu Zatybrza, ciemna, ślepa ulica  z jedną chwiejącą się na kablu żarówką rzucającą rachityczną, roztańczoną strużkę światła. W jakiejś hali dudni muzyka, po schodach, na górze, przy bramie, w ciemności wysoka barczysta dziewczyna, szkoda, że bez wąsów, bo bym chyba pękł ze śmiechu. Klub transwestytów, nie wpuszczają mnie, się muszę chyba przebrać. Dalej jakiś podejrzany, całodobowy kebab, a w nim pół ruskiej mafii i dziewczyna z okładki Vogue.

Jej świetlista uroda tak bardzo kontrastuje z tym obskurnym miejscem, że wchodzę do jaskini lwa. Z bliska, w świetle neonowej nocy jest jeszcze bardziej olśniewająca. Nie mogę się jej oprzeć i zaczynam z nią rozmawiać, na szczęście mówi po angielsku, bo mój rosyjski wyzionął ducha, gdzieś w mrokach przeszłości.

Po co przekonywać piękność o jej pięknie? Próżność i łakomstwo, bita śmietana. Jej oczy lśnią, gdy mówię, że jest piękna, że wiem, gdzie w Rzymie jest znana agencja modelek, że na sto procent podpiszą z nią kontrakt, że nie wiem, co ona robi w takim miejscu. Dopiero teraz zauważam krąg mord, który nas otacza, grymasy ich wykrzywionych twarzy chyba nie są przyjazne, są wkurwieni, zaraz rozszarpią mnie kruki, wrony i ruskie. Jej płonący wzrok  odpycha ich nienawiść, krótkie ostre słowa po rosyjsku i teraz już. Teraz jest dumną, zagniewaną księżniczką broniącą mnie przed swoim dworem, a nie kurwą otoczoną alfonsami. Krótkie, ostre słowa i teraz już dobrotliwe ruskie niedźwiedzie rozstępują się, robiąc mi drogę do odwrotu.

Chronię się w mrok, na ulicach ciemno i pusto, po chwili natrafiam na budynek otoczony zadziwiającą barykadą. Jest zbudowana z manekinów i marionetek, rzeźb i obrazów, ready mades i przedmiotów dada. Nic innego tylko Villagio Globale. Dumny jestem z siebie jak nie przymierzając, jakiś Mungo Park, Tony Halik, czy inny podróżnik stojący przed bramą do nowo odkrytego miasta. Tylko, że tu nie ma żadnej bramy, za barykadą pali się światło, majaczą mi jakieś drzwi i dziko szczeka kilka psów.

Kręcę się parę minut koło tego miejsca, nagły deszcz przyśpiesza moją decyzję, prześlizguję się jakąś szczeliną w barykadzie. Psy nadal szczekają, szczerzą kły, ale wyciągam do nich ręce, jak taki odważny to chyba swój, zaakceptowała mnie dzika sfora. Walę pięściami w żelazną bramę, ale nikogo tam nie ma, deszcz staje się rzęsisty, a ja senny. Psy prowadzą mnie pod jakieś zadaszenie, kładę się między nimi, nie ma to jak ciepłe i dobre  towarzystwo.

Przed świtem opuszczam Villagio Globale, jeszcze tu wrócę.  Szkoła Gladiatorów, poranna niespodzianka, odkrywają nas archeolodzy, którzy  po przerwie ponownie zaczynają wykopaliska. Są nie mniej ubawieni niż my, żywe skamieniałe gladiatory. Grzecznie nas przepraszają, ale na jakiś czas musimy się usunąć.                

Zrobiło się stanowczo zimno, trzeba zorganizować sobie cieplejsze szmaty. Koło Circo Maximo, kolejny przytułek Teresek, tu przede wszystkim rozdaje się odzież. Spora kolejka, niektórzy zawodowo wyszarpują ubrania na Caritasach, a potem sprzedają na Porta Portese, olbrzymim niedzielnym targu. Chwilami to wszystko jest groteskowe, jeden chodzi jedynie w koszulkach Bossa, większość w 501 Levisa, wszyscy wybierają markowe rzeczy, jedynie garnitury Armaniego zalegają wieszaki, bo niewygodnie w nich spać na kartonach, gniotą się.

Poznajemy Józefa, stary, ponad sześćdziesięcioletni wyjadacz ma swoje sposoby, bez wybrzydzania bierze tyle szmat, ile przyniesie czarnoskóra siostra, w biało błękitnym sari. Dopiero potem robi się selekcję, połowa bez skrupułów idzie do kosza.

Józef ma własne ścieżki, ciśniemy razem z nim do polskiego kolegium, podobno można się tam załapać na niezłe żarcie. Po raz pierwszy w Rzymie, na bramie mówi się po polsku do domofonu. Kogo moje piękne oczy widzą,  wykrzykuje Józef do nadchodzącej siostry zakonnej. To chyba moje są piękne, jest cała uśmiechem i dziwnym, żartobliwym flirtem. Emanuje niewymuszoną dobrocią, która nie może ominąć nikogo. Po chwili Roześmiana Siostra jak od razu ją nazywam, przynosi nam gorący krupnik w słoiku, jakąś suchą krakowską, polski chleb i zestaw prasy katolickiej.

San Saba. To dzielnica koło Awentynu, inna od pozostałych w Rzymie. Bogatsza, ale mniej wyzywająca, dostojnie skromna. Cicha i spokojna. Po całych dniach spędzonych w huku Weneckiego, ta cisza aż dzwoni. Rozleniwia. Józef prowadzi nas na skwerek koło kościoła San Saba, ławki, zieleń, małe targowisko z jarzynami i winem. To nie może być Rzym, to jakieś małe prowincjonalne miasteczko o swoistym, subtelnym uroku. Tu ludzi jest mniej, tu chodzą wolniej, nigdzie się nie śpieszą. Czas płynie spokojnie. Jest tak przyjemnie, że nie chce się wracać na Wenecki i nie wracamy. Razem z Irkiem zostajemy na San Saba, bo Janusz przypadkowo załatwił sobie łóżko w noclegowni na via Assisi. Tam ma śniadanie, ciepły prysznic, czystą pościel i dach nad głową. TA ZIMA KIEDYŚ SIĘ SKOŃCZY.

Pierwsza noc pod kościołem, zadaszona średniowieczna brama zamykana zawsze o szóstej, setkami lat wyszlifowany bruk, spokojne, zacienione miejsce na pewnym podwyższeniu. Z ulicy nie widać.  Mamy jednego sąsiada, Kolumbijczyk Giorgio ma azyl polityczny, ale nie wiem jak go uzyskał, bo nie mówi w żadnym zrozumiałym języku, to nie jest ani włoski, ani hiszpański. Może na migi, a może za kolumbijską kokę. Jedynie Józef jakoś się z nim dogaduje. Jak to wśród bezdomnych, szampan swojsko się leje pod kościołem.

Józef jest emerytowanym żołnierzem, ale jakie wiatry przywiały go na rzymski front kilkanaście lat temu, tajemnica wojskowa. Teraz ma oryginalny i niebezpieczny zawód, we włoskich powulkanicznych skałach drąży piwniczki na wino. Ma konkurencyjne ceny, bo robi to bez żadnych zabezpieczeń, bez budowy podpór. Żaden Włoch nie podjąłby się tej pracy na takich zasadach, ale Józef ma swoje sposoby. CO MA WISIEĆ NIE UTONIE.

Nacina skałę na stropie w formie rysy i pokazuje ją przerażonemu Włochowi, który do środka wsadza tylko głowę, bo to wszystko może się lada chwila zawalić. Tym sposobem dodaje sobie tydzień wyimaginowanej pracy, bo teraz trzeba to jakoś zabezpieczyć. Wpada dodatkowe pięćset euro. Józef przeciętnie wyciąga tysiąc pięćset euro miesięcznie, pytam go dlaczego zatem śpi pod kościołem. Po co wyrzucać forsę na mieszkanie, jest ci tu źle?, pyta popijając szampana i strzepując papierosa za karton.

Zdaję sobie sprawę, że to kwestia przyzwyczajenia i ekwipunku, a dla takiego frontowca jakim jest Józef, nocleg pod kościołem to tylko żart. Kolejny poligon. Miejski. Jak ktoś jest twardy, to sobie może zaoszczędzić, tylko jestem ciekawy na co oszczędza Józef. Na mieszkanie własnościowe, prywatny poligon atomowy, a może na własny zamek. JÓZEF KRÓL SZCZURÓW.

Rano trzeba się zrywać razem z ptakami, bramę otwierają wcześnie i jest niepisana umowa, że nie ma po nas śladu. Kartony i śpiwory zapakowane w worki na śmieci idą do skrytki, za jakimś szyldem przy murze. To nasza szafa. Józef ma w Rzymie wydeptane inne ścieżki, nam nieznane, w okolicach samej San Saby mamy wszystko czego potrzeba, bez ścisku, przepychanek i numerków, znakomite tortellini u Holenderek. I Roześmianą Siostrę.

Obowiązuje ścisła poufność, nikomu nie mogę powiedzieć, gdzie teraz nocuję, bo to ściągnęłoby tu nieproszonych gości. A to raj dla wszystkich pięciu bezdomnych, którzy tu żyją. Austriak, Giorgio i my.

Irek niewiele zarobił, więc zbiera dla rodziny ciuchy, razem z Józefem ograbiamy większość Caritasów z większości gustownych szmat, oczywiście same markowe. Ale skąd Irek wyrwał olbrzymie plastikowe walizki Samsonite na kółkach? Teraz wygląda raczej na wykolejonego właściciela Mody Polskiej, wożącego resztki swojej fortuny albo na wydziedziczonego syna Giorgia ale Armaniego.

Józef ma żelazny organizm i córkę w Neapolu, jest w nim coś z króla Lira. Bardzo przypadamy sobie do gustu. Po kilku dniach mówię do niego per „teściu”, a on po królewsku dałby mi tę swoją córkę za żonę, no gdzie znajdę lepszego zięcia, no kto nocował z takim teściem pod jednym kościołem, bezdomność zbliża, wszystko jest jak na dłoni. A z Józefa to niezły szaman. Przy nim stoicy to zaniepokojone dziewczęta, drżące osiki, jego rady są rażąco proste, skuteczne i komplementarne, szalone.

Najlepiej ogrodzić teren siatką, kupić parę królików i nie zapewniać im środków antykoncepcyjnych. I CZEKAĆ. Trzeba jednak mieć zapewniony zbyt. Albo zasadzić drzewa owocowe, w odstępach Co Cztery Metry. I CZEKAĆ.  Zaczynam podejrzewać teścia o szaleństwo z domieszką kwietyzmu. Po pierwszych kilku zbiorach, między nimi sadzisz nowe drzewka, a stare wycinasz, bo utraciły pierwotną żywotność. MASZ CIĄGŁOŚĆ.

Ale najlepiej znaleźć las, w którym są jelenie, zimą dookoła jakiegoś drzewa głęboko wbijasz co Dwadzieścia Centymetrów kilkanaście pali, silnie obwiązujesz je liną, do tak powstałej klatki sypiesz siano [nie chodzi o pieniądze] i CZEKASZ. Ciekawe, na co. Zięć to jeszcze nic nie kapuje, przychodzą jelenie, próbują dobrać się do jedzenia i łamią sobie poroża. Po tysiąc od dobrej sztuki. Każdego kolosa znokautujesz, jeżeli nie można uciec, to sprowokuj go do tego, by coś mówił, a potem uderz silnie i celnie w szczękę, ma rozluźnione mięśnie, strzał idzie prosto na mózg. KAŻDY PADA NA TWARZ, JA TEŻ.

KRZYŻÓWKA ALBO AUTOUKRZYŻOWANIE

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to tylko część porzekadła, ale jak z niego wyjechać?  Rzym jest zaborczą kochanką, oddaje ci wszystko, ale też wszystkiego wymaga, chce bezwzględnej wzajemności. Nie wypuszcza ze swych zazdrosnych ramion. Staje się słodką, lepką pułapką, która stopniowo ssie z ciebie życiodajne siły.

Nie myśląc zgubić nas, dali nam rzymscy Lotofagowie skosztować lotosu, skoro jednak ktoś zje lotosu miodny owoc, już ani wracać nie chce, ani dać wieści o sobie, tak i my woleliśmy zostać w Rzymie, razem z nimi zrywać lotos i zapomnieć o powrocie. Lotofagowie zdają się tylko na bogów nieśmiertelnych, własnymi rękami ani roślin nie sadzą, ani nie orzą, wszystko u nich niesiewne rośnie i nieuprawne, a winna latorośl niesie wino z bujnych gron, który im deszcz podlewa.

Łapiemy za rozpylacze i idziemy z Irkiem na akcję. Jak w Powstaniu Warszawskim kanałami na szaniec, my jedziemy autobusem na Kornelię, każde pokolenie ma takie akcje i takie rozpylacze, na jakie zasługuje.

Czuję się tak, jakbyśmy mieli za chwilę rozwalić jakiegoś przejeżdżającego faszystowskiego dygnitarza. Najpierw trzeba złamać wszelkie przepisy BHP. Wprowadzamy się w stan lekkiego upojenia miejscowym czerwonym winem stołowym. Inaczej nie da się wyjść. Czekamy na akcję. Czaimy się na murku jakiegoś parkingu, jest już ciemno. Niespokojnie spoglądamy na zegarki. Nerwowo palimy papierosy. Sprawdzamy rozpylacze, bez zarzutu. Nie mogą się zaciąć w czasie akcji.

Dopiero szósta. Mamy czas. Jeszcze. Wina. Trzeba się przełamać. Stłamsić lęk i nieśmiałość. Żeby wszystko stało się nieważne. Oddalić. Odrealnić.

Uzupełnić wodę w naszych rozpylaczach, zmieszać ją z błękitem płynu do mycia naczyń. W sprzęt całe pięć euro zainwestował Irek, jest zdesperowany, chce wrócić na święta do Polski. Ja myślę o promie do Hiszpanii.

Czerwone. Wyskakujemy. Samochody zwalniają i zatrzymują się przed przejściem. Irek tanecznym krokiem podchodzi do pierwszego z brzegu, i jak cyrkowy błazen, wywijając szmatami puszcza serię z rozpylacza w przednie reflektory samochodu. Teatralnym, ale efektownym ruchem przeciera szkło, najpierw jedną szmatą, potem drugą, to samo robi z tyłu. Leniwie jak linoskok podchodzi do odkręconej już szyby kierowcy i na rękę dostaje dwa euro.  

Ten sukces mobilizuje i dodaje animuszu. Dalej wszystko dzieje się jak w transie, w zasadzie nie ma chwili przerwy, wszystko rozgrywa się na dużym haju. Teraz  w biegu daję seriami w reflektory. Przecieram je pierwszy raz, tak z grubsza, a Irek wykańcza ostatecznie. Jest już w tak szampańskim nastroju, i robi to z takim wdziękiem, wywijając młynki różnokolorowymi szmatkami, że czasami dostaje jakieś drobne od kierowcy samochodu, którego nie zdążył nawet dotknąć. Ukłon. To już nie jest mycie reflektorów, to jest teatr. Teatr samobójców.

Mam kieszenie całe wypchane drobniakami, zaczynam dzwonić jak skarbonka. Robimy sobie przerwę, trzeba przeliczyć, przeważają monety o nominale do pół euro. Razem po pierwszej  godzinie krzyżówki mamy koło czterdziestu euraków. Nie spodziewałem się, że pójdzie aż tak dobrze, wino, szlugi i do roboty.

Ustalamy, że robimy po czterdzieści euro na głowę i na pierwszy raz wystarczy.

A przez nasze skrzyżowanie płynie nieprzerwana rzeka aut. Czasami trzeba sobie upatrzyć cel, niektóre samochody wydają się być bardziej obiecujące,  ale często okno w ogóle się nie otwiera, to jest wliczone w ryzyko zawodowe. Pół na pół. Czasami dostajemy parę papierosów. Jeszcze ten, zerkasz na światła, nadal czerwone, dajesz, tempo, zaraz będzie zielone. Przez uchylone okno dostaję kilka drobnych, this is Theatre of Suicide, grazie mile, krzyczę w mrok. Sceniczny głęboki ukłon.

Ledwo uskakuję i na chwilę wstrzymana rzeka wściekłym potokiem płynie dalej. Czasami mamy takie tempo, że w biegu udaję, że spryskuję reflektory wodą, której nie mam czasu uzupełnić. Szmatą koloru asfaltu rozmazuję brud po powierzchni świateł, teraz są naprawdę brudne, podchodzę do kierowcy, który coś mi tam daje, ukłon i pędzę dalej, do następnego. Rzeka samochodów ma różne stany natężenia, chwilami mamy luz, siedzimy na murku, palimy papierosy i pijemy wino.

Podjeżdża auto, które robimy we dwójkę, patrzymy na kierowcę, który najwyraźniej nie da nam nic. Obopólna pogarda. Ale my jesteśmy z innych czasów. Jak rzymski cesarz unoszę kciuk do góry i patrząc na Irka, potem na kierowcę wydaję wyrok. Kciuk kieruję do ziemi i faceta zalewa krew, z piskiem opon ucieka spod świateł, co przywraca nam dobry humor. 

Znowu dziwne sny w dziwnym miejscu. Jest za późno by jechać na San Sabę, śpimy w renesansowym parku, jakaś sztuczna jaskinia, jakieś tajemne podziemia, krótki nerwowy sen. Trudne przebudzenie. Rano. Drobne na papierowe. W McDonaldzie zmieniam pierwsze dwadzieścia euro. Wieczorem znowu na krzyżówce.

Otwartą dłoń unoszę na pożegnanie. Irek jedzie do Polski, ja wracam na San Saba. Pierwszy raz zwiedzam ten kościół. Jest z trzynastego wieku, ale zbudowano go ze starożytnych materiałów. Kolumny, w innym stylu każda podpierają rzymski portal, na którym wyryto nową inskrypcję. To perełka swobodnych rozwiązań stylistycznych i architektonicznych, idealne wcielenie Gustu i Smaku, dwóch najstarszych muz. Na wewnętrznym małym dziedzińcu rośnie kilka drzew . POMARAŃCZE ODBIJAJĄ SIĘ KOLOREM  W TRAWIE.

Spędzam z teściem całe dnie, nie wychodząc poza Awentyn. Roześmiana Siostra dostarcza nam różnych potraw, zawsze nas czymś zaskoczy, a Holenderki sowicie raczą nas świetną kuchnią włoską.

Nie mogę oprzeć się bezpretensjonalnej radości Roześmianej Siostry, więc zanim wyrzucę, czytam starą prasę katolicką, którą zawsze nam  daje oprócz jedzenia. Powalają mnie fragmenty pamiętnika siostry Faustyny, którą teraz kojarzę z Roześmianą, z jej promiennymi oczami. Ona cała emanuje duchową radością, to hojny NADMIAR zmusza ją do tego, że musi dawać, dzielić się z drugimi. Chyba razem z Józefem trochę się w niej podkochuję. Nieładna, świeci, piękna.

 Pewnego dnia zamiast niej do bramy podchodzi inna, starsza siostra,  cierpka i smętna, od progu nieprzychylna. Nie ma w niej grama miłosierdzia. Dumna z tego, że powołanie, a raczej jego brak, rzucił ją miesiąc temu do samego Rzymu. Idźcie sobie stąd, już tu nic nie dostaniecie. Jest opryskliwa, a przy tym tak zabawna w pewności, że jest bliżej Boga  i świętości, kuchni i księży, że Józef macha na nią ręką ze śmiechem. Ja bym ją bez najmniejszych skrupułów kopnął w dupę, razem z całym jej fałszywym uduchowieniem. I TĘSKNIĘ ZA ROZEŚMIANĄ.

Przed piątą po południu, siedzimy na murku pod naszą kościelną bramą. Teściu wtajemnicza mnie w swoje dodatkowe dochody. Wyciąga plastikowy talerzyk i kładzie go przed nami, na bruku.  Powoli schodzą się nieliczni ludzie na ostatnią mszę. Ukradkiem obserwuję metody teścia, już z daleka skłania głowę przed nadchodzącymi, ale bez uniżoności, z pewna godnością.

Właśnie zacząłem terminować w Bractwie Żebraczym. Każdy cech ma swoją specyfikę. Jedynym narzędziem jest wzrok, którym trzeba umiejętnie operować. Nie przygważdżać, ale nie unikać, nakłaniać ale nie błagać. Cierpliwość i siła spokoju, sprawne związki zawodowe. Zakon ma tysiącletnią historię i pewne niepisane reguły się ustaliły.

W soboty i niedziele, zawodowi żebracy wyciągają po sto, a może i dwieście euro.  Pod najlepszymi kościołami toczą się prawdziwe wojny, takie miejsca są już rozdzielone, takie miejsce się broni, dziedziczy, odsprzedaje, ceni. Nie można bezkarnie usiąść pod lukratywnym kościołem, zostaniesz wyrzucony przez tych, którym odbierasz część zysków. Teściu skuł mordę jakiemuś muzułmaninowi, który robił pod jednym z kościołów. Ale tu nie ma konkurencji, to zbyt mały kościół, na uboczu. Po chwili mamy parę euro w talerzyku. LEPSZY RYDZ  NIŻ NIC.

Józef  zjeżdża do Polski na święta, ma wrócić przed Sylwestrem, potem mamy jechać do Neapolu, kopać piwniczki, zapoznać córeczkę, zobaczyć Neapol. I umrzeć. Arivederci, Teściu.

Na Caritasach przedświąteczna hojność, na piaskowe babki z rodzynkami nie mogę już patrzeć. Siedzę na Santa Maggiore, wydłubuję rodzynki, ciastem karmię ptaki i popijam szampana, którego ceny stały się rekordowo niskie. Co chwilę w niebo strzelają białe korki i szybują wśród gołębi. Inne niebieskie ptaki też obficie raczą się szampańskim. Po kolacji na Gondoli siedzę na skwerku i z wielkim zacięciem wycinam sobie wkładki do butów ze znalezionej wykładziny samochodowej. Ciągnie od ziemi zimnej. Jakiś facet w garniturze zagaduje mnie po włosku i wciska do ręki zwitek banknotów. Święty Mikołaj odchodzi, a ja z niedowierzaniem ściskam w ręce trzydzieści euro.

Wigilię spędzam na krzyżówce, samemu robi się trudniej i jest to bardziej niebezpieczne. Lawiruję między rozpędzonymi autami, uskakując w ostatnim momencie. Jakiś gość widząc, co się święci, cofa samochód. Potem usiłuje mnie rozjechać. On chyba kurwa kpi. Wolnym krokiem rewolwerowca podchodzę do jego auta, i z biodra pruję mu serią po światłach. Ręce mu opadają, ale w końcu jest wigilia, zwierzęta mówią ludzkim głosem. Happy Christmas.

Udzielił mi się świąteczny nastrój. Przyprawiony. Łatwiej wchodzę w trans. To tylko przedstawienie. Jestem bezczelny, wyniosły i upadły. W twarz rzucam miedziakami. Kłaniam się. Przeklinam. Tańczę.  Pluję, wierzgam i tupię. Uskakuję. Piję. Mówię wiersze i krzyczę. Proszę, błagam i odmawiam. Huk, chaos, hałas, halucynacje, spaliny,  pot i ciemność, reflektory i monety. Ciemność. THEATRE OF SUICIDE, CZTERDZIEŚCI EURO ZA PRZEDSTAWIENIE.

Boże Narodzenie. Budzę się w jaskini. Jakem dotarł tu, utrudzon wielce, zali wiatry przychylne przywiały mnie w przystań snu mego otchłanie?

Mam kieszenie całe wypchane pieniędzmi, mam buty i dokumenty, mam kurewskiego kaca. Nie mam już żadnego bagażu, bo mi go ktoś wczoraj ukradł. To mnie trochę przygnębia. Miałem tam parę rzeczy niezbędnych do przeżycia w dobrym nastroju. Na przykład rurka do nurkowania, Trzy Tajemne Rady Schowane w Łupince Orzecha, kąpielówki w modnych kolorach, nożyczki. Brak nożyczek spowoduje, że moja fryzura nie będzie zgodna ze współczesnymi trendami. Upodobnię się do Robinsona Cruzoe. Stanę się wyrzutkiem. Nie będę już dostawać bułek na Caritasach.

Z tymi oto czarnymi myślami wypijam małą czarną, z brandy, a pieniądze wysypują mi się z kieszeni. Zarobiłem prawie pięćdziesiąt euraków, ale czuję się jakbym całe życie orał w OHP. W Ochotniczych Hufcach Paranoików.

Razem z całą bandą na świątecznym obiedzie u Kawalerów Maltańskich. Średniowieczne zamkowe wnętrza robią wrażenie, dystyngowani goście obsługują bezdomnych, podają im pieczyste, dolewają Coli. Współczesne rekwizyty, średniowieczny rytuał. Jeden dzień w roku, gdzie wielcy tego świata zamieniają się na moment z maluczkimi.

Pod wpływem impulsu kupuję kartę telefoniczną i dzwonię do Polski, do zapomnianego już domu. Parę razy próbowałem się skontaktować, ale wyglądało na to, że nikogo już tam nie ma i nikt nikogo nie czeka. I nagle tam, koło Argentyny, słyszę w słuchawce całkiem mocny głos mojej babci, jak z innego świata, a mimo to ze świata żywych. Radość odbiera mi dech, a matka mimo to próbuje ze mnie wydusić parę słów. Myślę o wyjeździe do Hiszpanii, ale ciągle brakuje mi euraków. Matka zarzuca na mnie niewidzialną sieć, wszystko jest ok., motocykl naprawiony, tylko wsiadać i jechać. Może do Hiszpanii. Zanęta, zacięcie, harnaś na haku. Ziarno zostało zasiane. I powoli kiełkuje w zakamarkach mojej mrocznej wyobraźni. AHOY PRZYGODO.

Porta Portese. Za pięćdziesiąt euro goście z busa, którzy co tydzień przyjeżdżają do Rzymu zgadzają się wziąć mnie do Polski. Krótkie, mocne pożegnanie z Julkiem i ze skurczem serca opuszczam miejsca, w których zdeptałem trzy pary butów. Autobus 850 nie jeździ do Gliwic, 850 zawsze jedzie na SAN GIOVANI.

Kolejne kilometry. Bus mruczy cicho. Wędruję w swoich snach. Budzę się i otwieram oczy. WŁAŚNIE MIJAMY NADLEŚNICTWO BARDO[1] ŚLĄSKIE.

[1] Bardo –stan między życiem a śmiercią; por.Bar-Do Thos-Grol (Tybetańska Księga Umarłych)

Grzegorz Domher – Nie za chlebem, ale za bułkami czyli rzymskie wakacje
QR kod: Grzegorz Domher – Nie za chlebem, ale za bułkami czyli rzymskie wakacje