Poranny prom z Visby obrócił się, chciałoby się powiedzieć – na pięcie. Zostawił w szkierze wir spienionej wody, wyrzucił z siebie w szybkim tempie ludzi, samochody, naczepy, zbędną załogę, w tym ciebie do przeszklonego, parterowego budynku przystani promowej w Nynashamn. Pakistańczyk po przelocie pierwszej fali wyokrętowanych odczekał jak zwykle swoje piętnaście minut po czym bez wieszania zbędnych informacji zamknął bufet i kiosk do następnego czasu następnego promu z Visby. Sam na przystani był bez szans. Wprawdzie równolegle cumował polski prom, ten sam, który cię przywiódł przez noc kilka tygodni temu, z nieodspawanym herbem Visby na dziobie i portem macierzystym Nassau na rufie, ale ludzie wysiadający z tego promu nawet nie spoglądali w stronę miejsca pracy Pakistańczyka. Szybko mijali kolejne bramki, barierki, drzwi, wsiadali do czekających już najczęściej na nich lekko podrdzewiałych busów, używanych volkswagenów, skod i mercedesów obsadzonych przez rodaków, którzy byli tu przed nimi i odjeżdżali w nieznanym kierunku wykonywać znaną pracę za znane pieniądze. To się nazywa słuszna realizacja praw naszych ze wszech miar uzasadnionych, zupełnie inaczej niż gdy jakiś brudas próbuje na stałe zamieszkać w Polsce, co się nazywa hybrydową inwazją, atakiem islamu, najazdem bydła. Bo co innego, gdy my naszym, a co innego kiedy inni nam, zaprawdę. Jak zatem powiedziałem – przystań opustoszała, tylko na wysokości kas stał niewątpliwy rodak w wytartym, lekko poplamionym potem podkoszulku z emblematem jakiegoś amerykańskiego uniwersytetu, być może Georgetown, może Yale, trudno orzec. Pokaźny brzuch wystawał dołem spod podkoszulka, lekko połyskujący od tego samego od czego uwidaczniały się plamy w okolicy pach na podkoszulku, chociaż wcale nie było jakoś bardzo ciepło. Na ramiona rodak narzucił kurtkę dżinsową, dekatyzowaną i takież same spodnie dżinsowe ciasno podpięte paskiem pod krzywizną brzucha wszakże, bo wyżej raz, że by się nie dało, dwa, że cholernie niezdrowo, bo blokowałoby to trawienie i przyczyniłoby jeszcze większych potów. Za sobą, słabo je kryjąc, mimo sporej kubatury ciała trzymał zawinięte w papier gerbery. Gerbery jak wiadomo są tradycyjnie kwiatami pogrzebowymi, zatem patrzyłeś na niego urzeczony i oczekiwałeś, że z promu, który właśnie przypłynął z Polski wyjedzie na kółkach jakaś trumna, urna z prochami, waza z wyciętym sercem, portret trumienny. Przeczuwałeś że ten rodak jest jedynym świadomym swych obowiązków patriotą, pełnej-krwi bratem biało-czerwonym, który doczesne szczątki, lub też część tych szczątków zechce stosownie powitać na szwedzkiej. Czekałeś na rozwiązanie tej niezwykłej sytuacji, a jednak korytarz prowadzący w stronę terminala, przy którym cumował prom z Polski długo pozostawał pusty i ciemny. Rodak coraz bardziej nerwowo miął owe gerbery w papier opakowane i przestępował z nogi na nogę jakby mu się chciało, iżby przed spotkaniem ważnym nie oddał zawczasu honorowo moczu, a nie przewidział długiego oczekiwania i zaraz z nadchodzących radosnych chwil jakoby nie chciał też nic uronić. I zrazu cicho, a potem coraz głośniej i głośniej słychać było terkot kółek walizki, jedno jej kółko ewidentnie turkotało nieco inaczej niż to pierwsze i dźwięk co jakiś czas się urywał, gdy torba na kółkach zapewne przewracała się na bok w wyniku nierównomiernego turkotania wynikającego zapewne pośpiechu w jakim była ciągniona i niewspółmierności oporu stawianego przez oba kółka. Z akwariowego pomroku przeszklonych korytarzy pomału wyłaniała się postać korpulentna aczkolwiek niewątpliwie płci żeńskiej o czym świadczyły luźne i dosyć długie strąkowate, przetłuszczone włosy, czerwona szminka nałożona na bladoróżową, szeroką twarz w okolicach ust oraz zarysowujące się pod ubraniem pokaźnych rozmiarów zniekształcenia z przodu klatki piersiowej. Spod podkoszulka znaczonego spranymi znakami jednej z drużyn NBA wystawał figlarny, acz pokaźnych rozmiarów wałeczek sadła, twarz szeroka powyżej, jasnoróżowa, gdzieniegdzie tylko upstrzona trądzikowymi pąklami lekko lśniła od potu w bocznym dziennym świetle wpadającym przez okna. Coś trzymała w prawej dłoni, chowając za plecami, tak jak ten tutaj samczyk rasy polskiej trzymał kurczowo z tyłu gerbery, pomimo tego, że wystawały mu raz z jednej raz drugiej strony w wyniku nerwowego przestępowania z nogi na nogę. To przestępowanie teraz już na pewno występowało w wyniku wzmożonego napływu moczu do pęcherza, co przecież ulegało spotęgowaniu w wyniku rosnącego napięcia emocjonalnego wynikającego ze spotkania, które już zaraz, jeszcze cztery, trzy pary rozsuwanych elektrycznie drzwi. Tak, trzymała coś w prawej dłoni, a lewą dłonią szarpała wyraźnie nierówno toczącą się torbę na kółkach, która co chwilę przewracała się na bok. Na ramiona narzuciła dżinsową katankę, taka samą jak spodnie opinające niczym baleron jej dolną część zdobioną u samych stóp białymi adidasami, bliźniaczo podobnymi do tych, które na nogach miał ten, tutaj, ściskający gerbery. I nagle stało się. A stało się szybciej niż mogłeś się spodziewać. Otworzyły się ostatnie szklane drzwi dzielące tych dwoje zmierzających ku sobie, uśmiechniętych i w uśmiechu wystawiających obopólnie kompletne, chociaż nierówne jak polski płot uzębienie. Ich zetknięcie było jak zderzenie hadronów, gdy w tej samej sekundzie on wystawił przed siebie bukiet nagrobnych gerberów w papier zawiniętych, a ona ku niemu wystrzeliła prawą rękę z czetropakiem „Tyskiego” w puszce. Przejęcie darów nastąpiło szybko i bez słowa, podobnie jak bez plaśnięcia, chociaż prosiłoby się o nie, przylgnęli do siebie na jedną śliską, spoconą chwilę. Przyciągnęli się lewymi rękami, bowiem w prawych tkwiły przejęte w locie niemal dary. Wyglądali jak para ogrów, czy może raczej włochatych postaci widywanych w książkach o łowiecko-zbierackich początkach ludzkości, gdzie panowały dość proste i fundamentalne formy wymiany, w której samiec ofiarowywał samicy w zamian za seks i możliwość podtrzymania swojego genotypu mięso mamuta. Im więcej miał tego mięsa do ofiarowania tym większe miał szanse. Dokonało się.
Polska. Mieszkasz w Polsce, mieszkasz w Po-po-po-po-po-polsce. Przemknęło ci przez myśl i zamknąłeś oczy, aby tych dwoje zatrzymać w biegu, utrwalić dla przyszłych pokoleń. Znak, że pieśni powrotu to czas. Pleśni powrotu to czas. Z tego nie da się wyjść, trzasnąć drzwiami, bo sam poczułeś jak twardnieje skóra, pąklowieją kończyny, jak wyłazi z ciebie ukryty przez kilka tygodni waran, albo inny jaszczur, jak stajesz się tym jaszczurem jak, och otworzyły się oczy niebieskie, widzisz siebie, marynarza w Azji a zarazem trzyletniego, pięcioletniego chłopca na warszawskim podwórku, nie możesz tego objąć szlifowanym w jaszczurze rozumem. Zatem dlaczego wraca, pytają się cienie, miraże na ścianach pieczary, czy tam wszystko będzie bardziej rzeczywiste, bardziej kamienne niż plaża na północnym cyplu wyspy Bergmanna?. Decyzja jest dramatyczna, pożałujesz jej gorzko, wiesz o tym i niczemu się nie dziwisz obracając pod zamkniętymi powiekami, na dnie zmęczonych niedospanych oczu hologram dwóch stopionych w jedno spocone ciało polskich ogrów. W zasadzie już wróciłeś w tamtej chwili, gruda, ciężka klucha zawisła w gardle i w jednej chwili już byłeś na miejscu. Oto budynek biblioteki gminnej w Długołęce koło Wrocławia o urodzie lepianki z przedmieść Teheranu. Siedziałeś w czytelni i wertowałeś podręcznik „Obsługa konsumenta gastronomicznego”, ostatnie wypożyczenie – lipiec, osiem lat temu. Za plecami słyszysz jak bibliotekarka jedna do drugiej mówi, że trzeba jeszcze kwiaty kupić bo na śmierć zapomniała, że dzisiaj urodziny Pani Wójt i że zapomniała jakie Pani Wójt lubi najbardziej kwiaty, że zadzwoni do dyrektora Gminnego Ośrodka Kultury, to on będzie wiedział. Tymczasem spojrzenie pada na stronę 83 podręcznika, gdzie ku pokrzepieniu serc obok typów bufetów wszelkich, w tym najbardziej znanego w całym świecie bufetu szwedzkiego wymienione są systemy bufetowe francuski, czeski, mieszany i jako oryginalny wkład nasz, polski w kulturę i rozwój cywilizacji europejskiej pojawia się jeszcze jeden system obsługi konsumenta gastronomicznego – system okienkowy, w nawiasie – polski. I czytasz iż: „konsument po wejściu do baru zapoznaje się z jadłospisem i podanymi tam cenami, dokonuje wyboru, a następnie podchodzi do kasy, gdzie nabywa bon odpowiedniej wartości, w zamian za który otrzymuje potrawy”. Wielka szkoda, że brakło przy opisie stosownej ilustracji, najlepiej dźwiękowej, zapachowej i wizualnej, pod postacią materiału multimedialnego z baru „Górnik” w Krakowie, tego obok kliniki onkologicznej, znanego także wśród studentów pod magiczną nazwą „pinioncenajpirw”, gdyż żwawa bufetowa, miała w zwyczaju chwytać klienta za talerz z zupą i trzymać mocno, aby nie odszedł od kasy nie zapłaciwszy sycząc mu przez zaciśnięte zęby teatralnym, gromkim szeptem:
– A dzie, a dzie, a dzie idzie?! Piniondze najpirw!
Tymczasem za plecami słyszysz, że już ustalono, że dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury kupił dużą wiązankę i idzie razem z dyrektorką szkoły, to dyrektorka biblioteki może się podłączyć, nie będzie obciachu jak wejdą na sesję rady gminy, nawet ładnie się skomponuje, facet z kwiatami i dwie panie dyrektorki po bokach.
– Jeszcze nie zapomnijcie babsztyla pod kolana ująć jak suwerena, gdyż ona jest dla was kurwa suwerenem, a jeno jej lennikami psimi jesteście – odwarkujesz znad książki, chociaż najwyraźniej nikt cię nie słyszy, nie ma ciebie tam tak bardzo jak myślałeś, bo to tylko maligna zmęczonego umysłu, brak snu tej ostatniej nocy, poranny zjazd do przystani promu, rześkie powietrze, drętwe chłodem, który się już nie cofnie wycisnęło z ciebie resztki samokontroli i samoświadomości. Ciebie nie ma tam, a zarazem jesteś wszędzie i widzisz też samego siebie nad plikiem papierów wszytych do teczki obcokrajowca, Iwana Kremenczuka, obok oczywiście wniosek o wydalenie, opis zdarzenia, interwencji, szkic sytuacyjny, gdzie to Iwana zatrzymano, ale także odręczne pismo pracodawcy Iwana z Wiszni Małej pod Wrocławiem, gdzie wyjaśnia on, że nie wiedział, nie orientował się, ale proszę, dopełnił wszelkich formalnych wymogów zatrudnienia obcokrajowca w dniu interwencji patrolu Straży Granicznej na dowód, czego przedstawia umowę i oświadczenie o zamiarze powierzenia pracy. Przyglądasz się dokumentowi, który wygląda jak wyblakły rękopis z Qumran, a w tle słyszysz jak pani dyrektor wydziału biurewnika, mówi, że trzeba by złożyć panu kierownikowi zamieszania życzenia urodzinowe, tylko czy ktoś pamięta jakie on lubi kwiaty, bo ona nie pamięta, a jakaś koleżanka, która wie wszystko, poza tym gdzie leży województwo podlaskie, mówi, że on lubi róże, ale bez kolców. No kto się złoży, kto dołoży. A ty wysilasz wzrok, żeby dostrzec, co na kopii z kopii, niepotwierdzonej oryginałem widać i wreszcie widzisz, że to umowa o dzieło. Boże nasz, Polaku-katoliku Najwyższy w Niebiesiech, umowa o dzieło, ale jakie to dzieło!
Dla Iwana Kremenczuka mieszkaniec Wiszni Małej wytworzył umowę o dzieło na zbiór ogórka gruntowego. Oto wybłysło, co ma być wkładem naszym w zjednoczoną Europę, lekiem na wzrost agresywnej ekspansji Rosji, na Brexit, Grexit, Czechout, na kryzys zaufania do Euro. Jaka idea strzelista ma wzmóc tę wspólnotę, zadziwić ją i postawić w stan osłupienia nad wykwitami polskiego przecież ducha! Umowa o dzieło na zbiór ogórka gruntowego, autentyczna, spisana w dniu kontroli powziętej najprawdopodobniej przez Straż Graniczną na podstawie donosu, któregoś z sąsiadów pracodawcy, także mieszkańca gminy Wisznia Mała. Gdyż widział sąsiad, iż bliźni jego zatrudnia dwóch uchodźców z Ukrainy i zdjęła go zawiść okrutna i niepowstrzymana. Ale ten, obwiniony przez niego dokonał cudu i oto dzieło powstanie wielkie, i będzie nominowane do wszelkich międzynarodowych laurów, a jest ono tak wielkie, owo dzieło, z definicji swojej niepowtarzalne, niewymienialne na nic innego, że nie ma też kategorii w jakiej można by je było w świecie nagrodzić. Nie dla niego Oscar za najlepszy film roku, nie dla niego literacki, ekonomiczny czy pokojowy laur Alfreda Nobla, nie dla niego Booker, ani Pulitzer, ani Grammy, ani Emmy ani MTV Awards czy konkurs pieśni i tańca Eurowizji. Nawet nagroda Gouncourtów tylko fonetycznie się z owym dziełem kojarzy a zupełnie niesłusznie, bowiem dzieło Iwana Kremenczuka, na zlecenie jego mecenasa z Wiszni Małej, ów zebrany ogórek gruntowy – pręży się, lśni i błyszczy w słońcu, które nie zachodzi nad dobrą tą ziemią. Nic nie przysłoni więźby tej budowli ducha i zbiorowej psyche, trwalszej niż system feudalny, republikański, plemienny, demokratyczny czy autokratyczny. Bowiem postaci świata tego przeminą, przestawią się kołowroty historii, przebulgoczą wezbrane rzeki rewolucji, a świat wciąż nie wyjdzie z podziwu dla dzieła, które nie znajdzie sobie równych nigdy i nigdzie, nawet gdy wykonujący je na polskie polecenie Ukrainiec wyjdzie furgonetką Straży Granicznej na wschodnią stronę, aby zostać wydalonym i zostać obciążonymi kosztami wydalenia, mimo że tylko wykonywał przecież polecenia swojego polskiego pana, który nie zapłaci mu, ani za jego wydalenie, ani za nic, bo taki jest sprytny oraz szczwany. Zebrany ogórek gruntowy, chociażby był jeden, i maleńki był – on ci będzie jako ziarno gorczycy – on będzie niósł miasto po drogach wygnania, on będzie miasto, zarazem ogórkiem, dziełem gruntowym będąc przecież. Tkwiłbyś tak nad teczką z aktami, ale zza pleców ktoś wyraźnie ku tobie rzucał natrętne pytanie raz po raz:
– Niebieski, zrzucasz się czy nie?
– A pod kolana księcia pana nie trzeba ująć? – pytasz złośliwie odwracając wzrok od kartki i kierując go w okno, za którym nie wiadomo dlaczego noc ciemna i o nic oka zaczepić się nie da, a hen w dali nad zrębem planety pośród gwiezdnej tej nocy szereg alefów w nieszkończoność pełznie. Bowiem wielkie dzieła ten duch nasz wszystkim to w Europie uczynił, a na koniec obtarł swoje usta i stłumił ciche beknięcie. I powiedział wszystkim, a sami sobie radźcie z imigrantami, uchodźcami, obcymi, skoro my dla was obcy, niepomni na dywizjony 300, 301,302, 303, 304, 305, 3306, 307, 308, 309, 315, 316, 317, 318 i 663, na Enigmę oddaną za darmo, na akcję V-1, V-2, za to wszystko nam się teraz zasiłek na wyspach należy chyba do kurwy nędzy. Za Tobruk, Narvik, Monte Cassino, Arnhem, za wszystko to okupione krwawo, jak jam ran twych Jędruś niegodnam całować! To się teraz udław naszymi hydraulikami, ale gdy przyjmujemy ukraińskich uchodźców tylu, iż zbierają u nas ogórki, truskawki, wiśnie w sadach, ziemniaki w polach, tanio remontują, szybko naprawiają i czynią z tego Dzieło to wara ci od nas wściekła suko Europo, wara powiadam zaprawdę, bo psami poszczujem i portki swe podarte podciągać będziesz, hajdawery ofajdane pokasywać będziesz nierządnico babilońska. I tak będziesz pomykać, gdy nasze burki rozniosą resztki szaty twej zdobnej po naszym swojskim gumnie, w gnoju naszym je wytarzają, w obornik zmięte rzucą burki, kundle miśki i pikusie, co nie znają strachu, póki są w kupie.
– Jeszcze będziemy potęgą – słyszysz znajomy głos swojego wychowawcy z liceum zwanego Kmieciem, który zawsze twierdził, że był konserwatystą, prawicowcem i katolikiem co nie przeszkadzało mu czcić socjalisty, antyklerykała, ewangelika i rozwodnika Józefa Piłsudskiego.
– Że co? – odwracasz wzrok od okna i widzisz, że jak w każdym porządnym koszmarze znowu jesteś w liceum, spóźniony na maturę ustną z historii, a przed tobą uśmiechnięty Kmieciu, który nie ma w sobie grama złości.

Radosław Wiśniewski – Nynashamn, ostatnia niedziela, próba wyjścia.
QR kod: Radosław Wiśniewski – Nynashamn, ostatnia niedziela, próba wyjścia.