Anatomia światła

To jest piękne, pomyślałem.
Jakby nie było to sformułowanie
jakże złośliwie celne:
Jakby nie było niczego.
Jakby nie mogło być inaczej.
Jakby coś się wydarzyło.
Jakby można było.
Jakby wywoływać wilka z lasu.
Jakby mnożyć, dzielić, odejmować
i dodawać w głowie.
Jakby obrazy, krajobrazy,
ludzie, pasterskie widoczki.
Jakby śnieg topniejący za
oknem, jak odleżyny.
Jakby protezy poglądów
i jakby przekonania.
Jakby to życie mogło
być wspaniałe, gdyby
nie było tak jakby,
podobne do jakby,
życia, które umyka nam.
Jakby zgromadzonym
na brzegu tego, oto jakby
otwartego na przestrzał

jakby niczego.

i odejmując, wkraczamy
w stan istnienia negatywny.

II

Jakby świat był kliszą.
Wywoływaną po drugiej
stronie światła w najgłębszej
ciemności.
W której legną się z kurzu:
odrobiny kurzu i sadzy,
jakby, kiedyś w to wierzono.
Otóż, że życie jest samorodkiem.
Wylęga się z niczego.
Samo z siebie powstaje.
Jakby, na błyszczącej
celuloidowej taśmie.
Mknąca piłeczka ping-pongowa.
Odbijająca się z lekkością
światła od matowej
powierzchni wszechświata.

Od Durera i Rembrandta.
Od Matissa i Picassa.
Od puszki Campbella niejakiego
Andy Warhola.
Od obrazów rzezi.
Od obrazów narodzin.
Od początku do końca.
Od rozchylonych ud do
zawartych kolan.

Jakby, życie było bramą.
Przez, którą raz tylko
się przechodzi.

23/03/2016


Puch

(1966)

śnieg pada śnieg pada
śnieg wypada zewsząd
wypada z miasta wypada

z kieszeni wypada znikąd
to, co nie wypada.
Staje się, czymś zagubionym,
kłopotliwym, nieobecnym.
Wtedy to, się podnosi i otrząsa
ogląda dokładnie pod światło.

Zanosi się, do miejsc
oddalonych od centrum.
Wywozi na wieś.
Tam, się kołysze do snu.
Układa.
Mamrocze kołysanki.
W kołysce, w trumience,
rozwija pęki ziół.
Okadza
we wnętrzu.
Okłada się, wypala,
odkłada na miejsce, nigdzie,
na etażerkę.
Zwykłą z brązowej
okleiny, drewnopodobnej:
udającej drewno.

Albo.
Zabiera się na brzeg.
Rzuca się łabędziom.
One płyną.

One płyną.
Powoli z godnością.
Jakby, od niechcenia.
Jak roztargnieni turyści.
Jak, ktoś kto zgubił
nagle cały zapał do zwiedzania.

Gdy tymczasem.
Wyciąga się z kieszeni
więcej i więcej.
Ręce lekko drżą,
nieznacznie, nieomal
niedostrzegalnie.
Wydobywa się, wciąż.

Bilety, papiery, papierosy
prezerwatywy, dokumenty,
zmięte listy zakupów.
Notatki.
Odnosi się na miejsce.
Opróżnia się kieszenie,
szuflady, myśli.
Odwiesza się.
Ostrożnie płaszcz
na wieszak.
Umieszcza się to w środku.
Albo na zewnątrz.
Pustego pokoju.
Biura.
Sarkofagu.

Krąży się wokół tego,
ale niezbyt blisko, ponieważ
to, przynosi pecha.
.
Ponieważ gdzieś wciąż
odbywa się jakieś
przesłuchanie, może narada,
albo wykład, prelekcja, jakaś
prowadzona szeptem spowiedź.
Jakaś dziwaczna i
splątana, zasupłana opowieść.

II

Na brzegu łabędzie.
patrzą jak to łabędzie,
na brzeg.
Ich spojrzenie skrupulatnie
omija ludzi.
Dlatego, jest
tak dobrotliwe, że nie skupia
się na niczym konkretnym.
Dlatego, tak pobłażliwe.
Ale, rzeka jest zimna.
Teraz zwłaszcza zimą.
A kiedy są rozdrażnione
syczą, i ich królewskie piękno.
uchodzi jak powietrze
z przebitej opony.
I nagle dostrzegasz, że
mają zimne oczy i płetwy
które tak niezgrabnie pokonują
ląd stały, kiedy wychodzą
na brzeg za chlebem.

Widząc
tylko to, co płynie, jak kra.
Co, się unosi i dryfuje.
Jak, wszystko co się oddala
od brzegu, jak rzeka co się odsuwa
sama od siebie, przecięta w połowie,
łachą, która się wynurza tylko

latem, kiedy opadają wody rzeki.
Niczym blizna, niewinny uśmiech.
Jej dłoń i nogi wynurzające się
spod letniej sukienki.

Opalona, smukła, zdrowa
nieco piegowata ale, to tylko
złudzenie, nigdy nie miałam
piegów. Właśnie wróciła z sanatorium.
Zapobieganie gruźlicy.
Ma 16 lat.
Tego, kto pisze te słowa
bynajmniej nie ma jeszcze na świecie.
Ona patrzy wciąż z brzegu na rzekę.

III

I można już przejść suchą nogą
przez zarośla i śmieci, poprzez śmierć:
i rzeczy których nie widać

na pierwszy rzut oka, ale to
nie znaczy, że ich tam nie ma.
Są tylko trochę niewidoczne
na pierwszy rzut oka.

O, z tego z wolna wyrastają miesiące
i tygodnie, nieskończenie długiego lata.
Bez końca jak to w czasie dorastania.
Nie mających końca letnich wieczorów.

Pochmurnych popołudni, kiedy deszcze
zawisają w powietrzu jak przesilenie,
I na wszystko się wciąż czeka i nuda
trwa nieskończona. Oczekiwania na życie,
wciąż czekania.

03.02.2017

Marek Schainer – Dwa wiersze
QR kod: Marek Schainer – Dwa wiersze