Odzew

Stoki lodowca porosłe są perzem. Ruchome, ludzkie punkciki wiszą pod
Spłowiałą szarfą tęczy, zaplątane w te pędy wijące się z puszek ich głowy,
Z widokiem na poryte doliny i skłębienie najbliższych dni. Przynieś mi
Proso sypiące się z przęsła, pod którym rozwierał się w nas gwóźdź.
Zmieszaj cement z płatkami rdzy, zastaw polanami każdy korytarz, u wlotu
Komina mieszka chichot skurczu mięśni tego stanu. Spłukuje mnie

Lodowaty kurz, gram jodu do woli wnika we mnie, by przeistoczyć się w
Łój. Jeść pękniętą w pół podeszwą, wilgotnieć od spodu, poprzez zaczyn
Nowych rojeń wychodzić na krótko ze starego pnia, i kancerując biegle,
W bagnie znaleźć wyciąg, ów szew wystający z igliwia mar. Przeładuj się
I płyń bez odzewu w źródło łomotu, bezbrzeżnie zatkany jak wywietrznik
Pełen stęchłych kłaków. Trójniak to jeno sypka garść. Ropa spod ust musuje

W kącikach oka. Topniejemy jak miotła wzięta z mrozu do domu. Pług
Powiększa pole, na spłachetce którego ktoś wznosi ambonę, bezstronne
Jest więc wszystko, czego nie dotknie szpadel, wolne w swej arytmii
Zmian, skrepowane od potknięć, sfatygowane niczym wypadłe spod
Prasy krzesło. Bądź aż do ostatka, nie przewidzisz następnych szturchnięć,
Trwa jeszcze ten karnawał widm, zabierający nam grząską gładź. Do niczego

Jeszcze nie doszło, same sprawy są tylko byle jak porozrzucanymi palikami
Na moście, mieścimy się cali w okrężnicy zapowiedzi, czyści jak jelita, i
Dalej niczego nie słychać na tej skali, gdzie wyławiano ongiś komunikowalne
Trzaski, by uzręcznić przekaz, i sprawić komuś niespodziankę, w tej niemrawej
Aurze kilku dni, które pozostały do zmiany kalendarza nowego sezonu,
Jesteśmy więc nadal na tym cyplu trosk nieco osowiali, nie wiedząc dokąd

Zmierzać może to pęto zarzucanych nam na karki kolczastych świateł, skoro
Raz po raz wykwitający pat jest tylko brzegiem jakiejś akcji, rozpędzonym
Kozłem ofiarnym tych drobnych, acz łechcących podniebienie smutku
Podniet. Nurkuj więc w tym rozgwieżdżonym szlamie jesiennego powietrza.
Kaprys przepoczwarza się w przeznaczenie. Rupieć jest nadal zamkniętą
Skrytką, amplitudą rażących drgań. Wciąż zmniejszam marginesy, skracam

Wierzchołki przelotów, wzmagając w sobie skuwki potrzeby zmiany nasłuchu
Najcichszych dróg, tuż obok spływających w narożnik promienistych zejść
W przypadkowe zaświaty, by mogło w nas charczeć jak najwięcej spiętrzonych
Chceń, iskrzeń pochodzących z cykających dat, tak długo rozwłóczanych
Naparstkami nowiu, w tym zacieku świtu, podziemnym dreszczu, w którym
Znaleźliśmy się na skutek trafnych wyborów i poniechanych zamiarów, koczując

Za zatoką sadzy, w regionie wiecznomżystym, bez niżów i wyżów, naprzeciw
Ślepego cyklonu lat, ażeby już do końca marnować ten przyrost strat, wnęk
Nieodnawialnych, i mieć w sobie jeszcze tę nieschyloną połać, na której zrośnie
Się z nami dryfująca po tym odmęcie skała i skamienieje pożywka wdychanego
Pyłu. Przeciążenie w każdym zaczepie. Odholowany plan. Zgrzyta przestawiona
W żyle zwrotnica. Każdy z torów biegnie osobno. W gaźniku mielą się trociny.


Gont

Między dwoma blokami, śmietnikiem, rozdzielnią prądu a starym,
Przykurzonym ulicą młynem przecinają mnie strony tego świata, rwąc
Na nierówne kawałki, i bez amortyzacji pamięci, każą uważać na
Dalsze przejawy rozproszenia w tym korcu. Bez skutków, bez przyczyn,
Ot, tak sobie, zawsze byliśmy jak przypadkowi turyści, którzy błądząc,
Dotarli na koniec przystani. Szarolistny wieczór jest rozrytym polem.
Żarówka pod rdzewiejącym kloszem lekko się huśta. Siedzisz na gondoli,

Machasz ziemi nogami, i pałąk, którym jesteś zatarasowany, wstrzymuje
Ci w zaciśniętych na nim pięściach dech. Odskocznia jawi się jedynym
Celem. Arszenik księżyca rozpyla się na łyżeczce trzymanej przed okiem.
Doskakuj więc do każdej szansy, chowaj się po jej kieszeniach, i manewruj
Przybojem przyszłych strat na tyle ryzykownie, by nie posiać już niczego,
Zostawiając każdą rzecz taką, jaka jest w poszyciu tego krępego bezliku,
Magnetyzując niejedną stronę igłą wyciągniętą ze sterty rupieci, ognistych

Zjaw i chudych szczap. Rój w leju. Rozjuszona ludzka martwa natura – masa
Upadłościowa. Drażniona obniżkami cen, dławiąca się od nieskończonych
Chceń, łakoma tych szklistych zwodów, przynoszących jeszcze pełniejszy,
Niż ostatnio, koszyk spiętrzonych towarów. Wymiana szarpnięć. W leju
Rój, nowymi potrzebami rozskrzydlony – całodobowy przesył i wychył.
Pozorowany wybór zmyty przez przybór marnych mar, zakodowanych w
Kreskach. Gonty takich to zjaw chronią tylko na krótko, w ekwipunku

Żadnym nie ma pojemniejszych wrzaw od tych, którymi mamroczemy przez
Sen, na styku ostrza i grdyki pełga tego blask odbity z kopuł i dołów, gdzie
Żyje się na pełnych obrotach, w zaciekach każdej zębatki, owej przekładni,
Która repetuje pobór pustki. Cień w rozbitym lustrze. Musimy mieć spławniejszy
Ostęp i rozszczelnioną busolę trosk, by w odkopanym nowiu znaleźć spiralny
Zręb, który pozwoli wejść do pozostałych wnęk. Czynności wypiętrzają bezmiar
Płaskich i krótkich wyjść. Wyparcie, jak gest zaproszenia, przenosi cię na trap.


Odcięcia

Nocny nasłuch szerszy niż łuna opadającego zamachu, dłubane
Cykaniem minuty to nasiona pozbawione już wywaru, gęsto
Rozsiane na ściankach kubka, cień zagnanego dnia wprowadzony
Za próg ust. Leży się w poprzek jak na schodach, chodzi torami
Pełnymi wnęk. Odkąd tu trzesz, bieleje z każdej strony tarka,
Lina to kabel bez izolacji, blaszana skrzynka z okrągłą szybką
Na drzwiczkach skrywa pomiar ślepych wron światła, wykrztuśna
Łuska pod biegunem fotela przesuwa jego płozę o kolejny stęk.
Mieszka tu grań. Rozszczepia się iglica próśb, rozchód nieustannie

Ścina kanty i poprzez zakos prze. Nie uzbieramy tędy pęczka tych drgań,
Elektrolit jak resztka skaz, wzeszły tego mur. Mamy tylko rynny
Biegnące wzdłuż załomów i tarcz, otworów w sufitach i piwnicach,
Zaspy nieliczne jak kry, które cembrują ścieżki rozsypane niczym
Błotne pęcherze na młace osiadłej we mgle. Rozstań się z tą wachtą
Przesyłu chceń. Przeskaluj gest na poziom kroku. Mieścisz się tylko
W odcięciach, jak w dźwigni podnoszącej boję odważnik piorunujących
Strat. Mróz w gardle silniejszy niż przeciąg w pionowym rzucie

Przechylającym ambonę agresywnej kontroli. Puszcza wszak raca
Huczną skargę w nawiane gradem niebo, splątane jak posztormowa sieć.
Nie będzie cię przy nagłym rozstaniu z zawiasem szumu, jaki pozostanie
Na końcu tej ościstej drogi, prostopadłego szeregu skrętów w pochyłą
Plazmę odwidzenia, gdzie zaholowany przeczekasz aż do wychynięcia
Pierwszej rdzy, zatopiwszy to oddzielenie w formalinie rosnącego słoju
Zysków, bez przechodzenia przez ognisko wymiany, bez odrabiania haseł
Nawołujących do wzrostu wysiłku na pozostałe sto lat. Opuść ten krąg.

Szpital to smolisty ul, masz rozwidlony w nim ciąg przejść, wchodząc
Na kolejne piętra i z kolejnych schodząc, odszukując pokoje przesłuchań
I pod nimi koczując, aż po brzask wywołania, wykresem jeno będąc
W pozycji odczytu, z suchych patyków budując skośny dach dla tego
Spadku, blisko spadochronowej wieży, skąd celuje w ciebie czujnik stałego
Poboru widma, ów wysięgnik odległości lotu, jaki zostanie ci wyliczony
W symulatorze pozostałych skoszeń. Przebita kolba wizji przez zapadlisko
Mroku ściany, zagęszczonego tuszem twojej przywartej do niej plamy.


Przekop

Nie reagujemy zbytnio, wielcy mali ludzie już stoją u drzwi, są jak opuszczona
Fala, pukają swoimi główkami maku w klamki, proszą o uwagę, w tym
Powidoku pełnym powideł klejącej się urazy, chętni na jeszcze jeden skok
W nieznane, już prawie u steru, choć wciąż na ulicy, w spylonym wyziewie,
Na koniec roku chcący nie tylko sobie sprawić niespodziankę. Kim się jeszcze
Nie było? Komu niczego się nie odebrało? W swoim rozhamowaniu nie
Korzystało coraz bardziej z przyzwolenia? Taki to lepik odnajduję na chropawej
Fakturze tych dni. Miałbyś o rok więcej w swoim ponadwieku. Nie masz

Już niczego po drugiej stronie wieka, przejęty przez korzenie i warstwy śliskiego
Piasku, w międzyczasie nadżerającym coraz płynniej płaty i gruczoły, jakby
Pod mikroskopem stałego powiększenia zaniku, kiedy musimy obcować już
Na stałe z tym kolczastym węzłem, który dławi przy każdym hauście, jak porcja
Sproszkowanego helu, w zamaszystej ciszy ściętych konarów drzew, kiedy
Odsłania się przed nami odarty z falowania pień widoku następnego bloku,
Tej ostatecznej przepustnicy w klatce piętrowego zamieszkania na przestrzał
Ciasnych kątów, sprężycie narzynających bezwład na przegubie kolejnej nocy,

Spędzanej w tej stróżówce jaźni, owej jamie wykutej w gruzie zaszłego słońca
Za szutrową, wygasłą hałdę, przysiadłą od kołowania nad nią stada śniętych
Kawek, pod którą znaleźliśmy szorstką przystań, w tym ubłoconym roku,
Przez który przeszliśmy szpitalnymi korytarzami, w pozaziemskim uroczysku,
Zatracie schodzenia w coraz niższy pion poziomego położenia względem
Układu coraz żywszych temp, narzucanych rozwarciem pięści i szram. Oto
Spakowana spowiedź. Odstawiona w coraz odleglejszy wymiar, na ostatnie
Półki, gdzie ochryple kwili doskwierająca pustka młodzieńczych lat. Już nie

Podmienisz niczemu żadnych dat. Każda sekwencja bez żadnej asekuracji
Trwa w znieruchomieniu. Ruch czy gest, grymas lub odwrót – kształty tego
Zastygłe jak plansze, a lawa owego poboru uzupełnia pamięć w skamieliny,
Rygiel zacina się w każdym spuście osinowego przebiegu, gdyż mamy już
Dawno powetowane straty, namierzane niczym dmuchawce, zawijasem
Obejmowane, by trwać wciąż w tym skrygowaniu, potrzask mając jak wykwit
Na czubku języka, opuściwszy mimowolnie przybytki, gdzie prym wiedzie
Dobra rada, zapowiedź efektywnej przebudowy. Ucho jest bez igły, lecz igła

Nigdy nie była bez ucha, dzięki czemu pilnie słucha podpowiedzi losu, głuchego
Na kląskania prośby o nie wkłuwanie jeszcze jednej serii, ludzi wszak nie ma
Poza wrzaskiem, jeno każdemu zwiduje się, że jest w pełni swego odbicia, poza
Dotykiem, w stacyjce jak przekręcony kluczyk. Zagęszczone pasma nadawania
W eter są, jak opuszczone gniazda na koronach trakcji, skwierczące powietrze
Pod drutami nie podnosi żadnej tamy napięcia, mamy ją niczym łebek szpilkę,
I wybici jak betonowy wykusz patrzymy już tylko w bok, reagując wszak stale,
W roztrwonieniu ciągłym jak przerwy, pełni łaski zbytku, zatrzymani w przekopie

Maciej Melecki – Cztery wiersze
QR kod: Maciej Melecki – Cztery wiersze