Lineinea nigra

rzeka jest teraz wyżej i ona jest gotowa,
tam motyle wielkości pięści zmieniają niebo w kościół,
kiedy fruną, kiedy fruną, a kiedy spadają, są jak ziemia
na nasze kości i mięso, i słowo, jego grób
jest drugi tydzień czerwca, nazywa się czerw,

więc ona, matka moja, zdejmuje sukienkę,
strzepuje z łóżka to coś, co jest czarne i teraz już zostanie,
taka czysta, taka czysta, nic innego nie wiem,
kiedy już nawet nie trzepoczę,
biała jak przebiśnieg pośród białych ścian,

nie urodziłam cię po to, żebyś płakała nad martwym morzem,
zapamiętaj sobie, nad martwym morzem nie po to cię urodziłam


Jak krew

więc powiedziałam mu panie doktorze,
bo zawsze lubiłam mówić do drzew i przedmiotów,
a mówiłam tak cicho jak orkiestra
grająca na dnie oceanu, jak krew, jak orzech
w twojej ciepłej dłoni, bo zawsze lubiłam
twoje dłonie: to jest, panie doktorze, pański palec,
co ustala granice wszechświata,
to jest wszechświat, który być może ma boga,
ale nie ma granic, z pewnością nie ma granic
to jest moje nic, które mnie boli


Przystanek, na którym wysiada rozum

Każą im iść,
więc idą na dno, podwodny hufiec,
nowi,
zgromadzeni wokół blatu.
W sali obok
kobieta-ryba fastrygowana czarną nicią
– zaszyli dokładnie, nawet powieki.
Pod cienką skórą
cierpliwe morze w błękitnej konstrukcji,
a oni nie potrafią odróżnić: to słoje mózgów czy meduz.
Myślą, że są darem.
Ich stopy depczą jadeitowe czaszki,
ale ich oczy jeszcze tego nie widzą.

Podłużne cięcie i oto wydobywają zimny księżyc
jak pulsujący, czerwony diament.


Żeby w to wierzyć

mówię ci, mam dosyć,
kiedy już ze mną skończysz, przyjdą chłopcy
z kostnicy i będą wyglądać na zlot pszczelarzy,
och, mój ty skarbie, czemu nie jesteś jak pin-up dziewczyny,
patrząc, jak lato odchodzi, dźwigają swoje babe
w ślicznych, złotych ramkach

ta rozmowa nie jest karą wymierzoną samej sobie,

żeby tylko w to wierzyć, słuchaj, śmierci, daj spokój,
każdego miesiąca rodzę moją córkę
i jest przy tym dużo krwi, jest przy tym dużo krwi
i nie można jej schować z powrotem


A ten dźwięk, to jest hymn, a ten błysk to nóż

Nie pozwolili mi nieść trumny,
bo jestem kobietą
i zrozumiałam, że jest tyle dzikich ptaków,
o których nie wiem ani dokąd lecą,
ani gdzie umrą i o mnie też nic.
A te ptaki rozpinają hen, wysoko, niebo,
żebym miała w co uwierzyć. Wierzę,
że nie zmartwychwstaniesz, moje drogie ciało,
mocno w to wierzę, aż chce mi się krzyczeć:

tak, tak, świat się kręci.

I jeśli czytam wam ten wiersz, to znak,
że doniesienia o mojej śmierci były przedwczesne.
Ale, najmilsi, nie traćcie nadziei.

Izabela Kawczyńska – Pięć wierszy
QR kod: Izabela Kawczyńska – Pięć wierszy