Człowieku! Jesteś tytanem pracy. Wytrwale i konsekwentnie robisz swoje. Skąd w tobie taka siła?

Powodów jest kilka. Jestem zodiakalnym baranem, a barany jak już się na czymś zafiksują, to umarł w butach. (śmiech) Poza tym mam jakąś taką parę w środku. Nie usiedzę w miejscu. Wiem skąd się ona bierze, ale jest to zbyt osobiste, więc ci nie powiem.

W takim razie zapytam inaczej: od kilku lat pracujesz nad monumentalnym projektem muzycznym. Niebawem finalizujesz sprawę. Co dalej?

To prawda. Pracuję nad takim monumentalnym projektem muzycznym (śmiech) – jak to powiedziałeś – ale sorry i tutaj też ci nic nie powiem, bo to jest dla mnie jeszcze bardziej osobiste. Masz ci babo placek! Ależ sobie rozmówcę, psiakrewka, znalazłeś! (śmiech) Nic, tylko ci się wykręca, że to za bardzo osobiste.

Właśnie to „osobiste” interesuje mnie najbardziej.

Powiem ci, Śliwa, tak zupełnie poważnie, myślę, że warto zwracać uwagę na to coś osobistego. Na to coś, co odwraca uwagę od przeświadczenia, że bycie w przestrzeni portalu społecznościowego, blogu czy innej formy publicznej obecności daje poczucie spełnienia czy też usprawiedliwienia własnego życia. Odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy coraz częściej potrafimy żyć tylko dzięki temu, że ktoś na nas patrzy, i że możemy być czyjąś projekcją.
Wiesz taką projekcją na poziomie mikro i makro. Na poziomie mikro, to zainteresowanie nami w najbliższej okolicy. Na poziomie makro, to projekcje społeczno-edukacyjno-polityczno-religijne, które mówią jak należy żyć w szerszym kontekście. Że należy skończyć szkoły różne, by nie być osłem. By głosować na „tych”, bo jak nie, to „ci” inni zrobią nam kipisz, (śmiech) by dysponować taką, a nie inną etyką. Jak się słyszy takie szepcące ciągle we łbie superego, to pomija się kwestie, które są po prostu osobiste. Takie, które stanowią tylko o tobie. A jak się je widzi, to się czasem robi coś… tylko dla siebie, nie mówiąc o tym nikomu.
Nie mówię tutaj o pisaniu do szuflady, choć to jest naprawdę chyba najczystszą formą aktywności takiej czy innej. Bo można wychodzić do ludzi z tym, co się robi, ale tylko spijanie pianki przyjemności płynącej z publicznego zainteresowania, chyba bardziej przeszkadza, niż pomaga w robieniu czegokolwiek. Bo to rozprasza uwagę po prostu.

Zapewne jednym przeszkadza, innym pomaga. Nie da się jednak ukryć, że zalewa nas tani lans. Twórcy szukają różnych sposobów na dotarcie do odbiorcy. Czy z tego powodu, stając w opozycji do tych tanich, marketingowych chwytów chcesz, aby twoja płyta była totalnie anonimowa?

Wiesz co? Ja nie specjalnie staję w opozycji do tanich, marketingowych chwytów, o których mówisz i o tym tanim lansie. Tak po prawdzie, w ogóle mnie to nie interesuje. Ja po prostu w pewnym momencie poczułem, że muszę to zrobić, nagrać takie, a nie inne piosenki i zacząłem to robić mozolnie rzeźbiąc krok po kroku. Całość, koniec końców, okazała się być tak osobistą wycieczką do środka, tak krętą i wyboistą drogą, na której spotykałem fajnych ludzi, którzy pomagali mi instrumentalnie ogarnąć wszelkie pomysły aranżacyjne, ale też drogą, na której wielokrotnie obtłukiwałem sobie kolana i czoło, (śmiech), drogą, na której tyle razy musiałem się rozprawiać z własną miernotą, że nie było po prostu innego wyjścia. Płyta będzie totalnie anonimowa. Wyjdzie pewnie za parę lat, wtedy nikt nie skojarzy jej z tą rozmową i wszystko będzie się zgadzać. Anonimowość w tym sensie nie jest żadną opozycją. Jest po prostu jedynym możliwym wyjściem, aby taka wycieczka do środka była uczciwa.

Zatem czym różni się ta produkcja od płyt, które nagrywasz bardziej „jawnie”? Chodzi mi przede wszystkim o nagrania dostępne za friko na stronie Fanfare: www.fanfarefanfare.com

Hm… musisz wiedzieć, że na Fanfare raczej nie ma płyt. No, może z jednym wyjątkiem, jeżeli chodzi o płytę Zawady z Eskimosami. Filip myślał o płycie, nagrywał płytę i wydał płytę. Reszta to raczej notatki w takim swoistym pamiętniku. Wszystkie nagrania mają taki właśnie charakter. Są zapisem chwili bardziej niż przemyślaną interwencją, która skutkuje płytą. Nawet jeżeli pojawiają się tam okładki, tytuły, itp., to jest to nic innego, jak tylko próba uporządkowania treści. Taka potraktowana bardzo poważnie. Nawet jeżeli część rzeczy to zwykłe notatki, to sposób ich prezentacji traktujemy bardzo uważnie i poważnie. Stąd też okładki, tytuły, itp. Ale nie są to płyty jako takie, są to raczej dźwiękowe wpisy. Zresztą sam podtytuł strony to blog z muzyką improwizowaną. Wiesz, tego bloga założyłem wspólnie z Filipem Zawadą. Abyś miał pełniejszy obraz musiałbyś jego jeszcze podpytać. Musiał byś też podpytać i inne osoby, które brały udział w tych improwizowanych sesjach. Znasz moje zdanie. Oni mogą widzieć to wszystko z zupełnie innej perspektywy. Ale jedno drugiego nie wyklucza.

Takie działanie idealnie wpisuje się w filozofię Ośrodka Postaw Twórczych, którym od lat dowodzisz. Regularnie odbywają się tam koncerty muzyki improwizowanej, że wspomnę chociażby o Robie Mazurku i jego ekipie.

Taak. Z jednej strony idealnie się wpisuje, z drugiej jednak nie chciałbym w żaden sposób łączyć przedsięwzięcia pod tytułem Fanfare z koncertami muzyki improwizowanej i całym tym zamaszystym cyklem warsztatów muzyki improwizowanej. Improwizowane koncerty, które mają miejsce w OPT, to są jakieś naprawdę bardzo poważne strzały na najwyższym poziomie. Nam z zawartością Fanfare lata świetlne do tego poziomu. Ale o coś innego tutaj chodzi. Dzięki tym koncertom, dzięki spotkaniom z tą całą plejadą gwiazd muzyki improwizowanej, we mnie przynajmniej, uruchomiło się coś naprawdę ważnego. Poczułem, że wreszcie stanąłem przed możliwością materializowania muzyki w sposób wyjątkowo osobisty. Przestałem chcieć osiągać jakieś wymyślone cele. Cele, które były niczym innym, jak tylko sumą zewnętrznych, wchłoniętych, takich czy innych nacisków, ale i też sumą moich własnych lęków. Zacząłem stawać przed perspektywą całkowitej niewiadomej. Ta niewiadoma, pozornie deprymująca, zaczęła być czymś naprawdę ożywczym. Wiesz, co? Od dzieciństwa wkładali nam wszyscy do głowy, że błąd jest be. Że należy unikać błędów, a podążać ku prawidłowym rozwiązaniom. Ale skąd, do cholery, mamy wiedzieć, co jest OK., a co nie? Skąd zawsze, zanim coś nastąpi, mamy wiedzieć, jakie rozwiązanie jest tym oczekiwanym? To tak jakbyś przed rozwiązaniem zadania miał wiedzieć, jaki będzie wynik. A to jest po prostu niemożliwe. Każdy pomysł na rozwiązanie czegoś, co widzimy po raz pierwszy w życiu powoduje, że z góry zamykamy się na wszystko to, co jest najistotniejsze. Nie da się robić czegoś naprawdę uczciwie, jeżeli nie zaakceptuje się faktu, że zanim nie nastąpi finał, to cały czas nie będziemy wiedzieć jak on tak naprawdę wygląda. Cel będzie widoczny dopiero wtedy, gdy go osiągniemy. Wcześniej będzie tylko i wyłącznie naszą projekcją. Wizja celu przed rozpoczęciem działania to halucynacja. Kiedyś ciągle się bałem popełniać błędy. Każdy błąd na maksa mnie stresował. Teraz nie powiem bym przestał się całkiem stresować błędami, ale przestały one mnie tresować. Tresować. Taaak, tresować. Błędy są naprawdę ważne dla mnie teraz. Zacząłem je naprawdę lubić. (śmiech)

Uczenie na własnych błędach i samodzielne myślenie zawsze było dla Systemu zagrożeniem. A przecież interpretowanie doświadczeń z przeszłości, wyciąganie z nich odpowiednich wniosków stanowi budulec jednostek świadomych i inteligentnych, jak twierdzi Ivan Illich w książce „Odszkolnić społeczeństwo”.

Bardzo szanuję Illicha za to jak popękał nasze myślenie o rzeczywistości w kontekście szkoły i ogólnie nauczania. W popkulturze refleksję tę solidnie zgłębili Pink Floyd w „The Wall”, ale teraz chyba nikt już specjalnie nie rozumie, o co chodziło z tym: We don’t need no education. We don’t need no thought control. Cóż… myślę, że niestety pojęcie: samodzielnego myślenia jako takiego, jest z definicji błędne. Chyba nie istnieje coś takiego jak samodzielne myślenie w ogóle. Myślę, (śmiech), że myślimy za pomocą wypracowanych i utrwalonych matryc będących wynikiem splotów różnych zjawisk. Nasze myślenie to wypadkowa kondycji biochemicznej naszego mózgu, wszystkiego tego, czego się nauczyliśmy, wypadkowa nacisków społecznych, jakim podlegamy i naszej konstrukcji emocjonalnej, też tak bardzo zależnej od otoczenia, w jakim żyjemy. Jak zatem można mówić o samodzielnym myśleniu? Samodzielne myślenie to chyba tylko mit, nigdy niezaspokojona potrzeba myślenia o sobie jako o sterniku na statku, a nie skorupce rzucanej bez składu i ładu na falach. I prawdopodobnie tutaj jest piesek pogrzebany. System, o którym mówisz, sprytnie wykorzystuje te fakty przemycając do naszego świata wewnętrznego pojęcia, którymi potem manipuluje. Żyjemy w świecie pojęć, których nie weryfikujemy osobistym doświadczeniem. Wiele z nich przybiera często formę naszego zdania, nie będąc niczym innym, jak tylko ekspresją nieświadomie wchłoniętej opinii kogoś innego. W ten sposób System wpuszcza nam wirusy pojęć, potrzeb, zagadnień, treści życia, a my potem jak owieczki pokornie całe życie rozkminiamy te zagadki myśląc, że medytujemy. Podczas gdy prawdopodobnie wodzimy się za nos, kręcąc w kółko. Bądź odkrywamy Amerykę tam, gdzie jest ciśnienie, by ją odkryć. Illich bezkompromisowo rozbroił te gierki umysłowe i opisał je na przykładzie systemu edukacji. Już po kilkunastu akapitach jego książki „Odszkolnić społeczeństwo” czytelnik może jasno zobaczyć, w jakie maliny prowadzi nas bezmyślne zaufanie do sprawdzonych systemów porządkujących rzeczywistość. Ciekawi mnie, czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie sens własnego życia w oderwaniu od pracy, jaką wykonuje? Ktoś nakazał nam zredukować nasze życie do reguły animal laborans sprowadzając wszystko do jednego tylko mianownika. Żyję by pracować i by dzięki temu zabezpieczać swoje podstawowe potrzeby… fizjologiczne. A czy życie może mieć sens bez patrzenia na nie przez pryzmat pracy, tylko i wyłącznie? Illich to precyzyjnie opisał. Odkrył, że współczesna zmonopolizowana edukacja służy tylko do produkcji sformatowanych konsumentów. Kurczę…pamiętasz tę scenę w „The Wall” gdzie uczniowie wpadają do takiej wielkiej maszynki do mięsa? Nawet jeżeli samodzielne myślenie, jako takie, nie jest możliwe, to świadomość tych pęknięć rzeczywistości, które opisał Illich, ale i Heidegger trochę wcześniej (śmiech) pozwala wzmagać czujność. A jak się już jest czujnym jak pies podwójny, jak to mawia mój znajomy Tomasz K. (śmiech), to trudniej pozwalać sobie na to, by ktoś robił ci wodę z mózgu. Wtedy też otwierają się możliwości robienia czegoś, co wykoleja się z utartego rytmu poprawności. Wtedy można zobaczyć, że naprawdę można się uczyć… na własnych błędach. I że błędy mogą stanowić treść, a nie tylko niechciany odpad. Ale się nagadałem. (śmiech) Teraz ty dużo mówisz, pytasz, a ja tylko zrobię jakąś puentę (śmiech); odpowiem jednowyrazowo.

Hmmm… Nie wiem dlaczego, ale teraz powinniśmy wysłuchać piosenki Ryśka Rynkowskiego „Wypijmy za błędy”. Już pierwsze dwa wersy uderzają filozoficzną głębią: Czego może chcieć od życia taki gość jak ja / Nikt już z tego co ktoś zbił nie wymyśli szkła. Tak sobie myślę o tym „szkle”… Wolisz z gwinta czy tradycyjnie?

Ten drugi wers zasysa mi myśli jak czarna dziura. Co próbuję pomyśleć tymi słowy, to mi ciemnieje przed oczami i zwiesza się system. Sorki, ale to dla mnie za trudne.
Kurczę miałem jednowyrazowo! Z gwinta, oczywiście, wolę! (śmiech)

No to gites. Dzięki za rozmowę.

Luty 2014

Błędy przestały mnie tresować – rozmowa z Jarkiem Jachimowiczem
QR kod: Błędy przestały mnie tresować – rozmowa z Jarkiem Jachimowiczem