V
Wczesna wiosna. Pole.

Wczesnowiosenny, ale już ciepły dzień.
Zamiatacz i jego brat Rolnik stoją na skraju pola. Właściwie nie tyle na skraju, co na środku, bo wszędzie wokół jest pole – z przodu, z tyłu, po prawej ręce i po lewej ręce.
Stoją na skraju swojego zagonu. Stoją na szerokiej miedzy w wysokiej, gęstej trawie i patrzą na czarno – zielony zagon przed nimi.
Inne zagony są bardziej zielone : jasno zielony, seledynowo zielony, soczyście zielony, ciemno zielony, zgniło zielony, a ten jeden wciąż pokazuje ciemną, wilgotną, czarno – brązową, gładko zabronowaną ziemię.

Powietrze, jeszcze mroźne po zimie, ale już lekko złamane pierwszymi promieniami słońca. Nie jest to jeszcze upał, ale kiedy odwróci się twarz na południowy wschód, wtedy delikatne ciepło muska, otula i głaszcze skórę miękkimi promieniami.

Po czarno – zielonym zagonie chodzi Agronom. Agronom chodzi po czerni ziemi wzdłuż zieleni sadzonek, co jakiś czas przystaje, przykuca i podnosi się, spaceruje, biega, znowu przystaje, pochyla się, patrzy ze słońcem i pod słońce, wciąga powietrze z wiatrem i pod wiatr, ostrożnie ujmuje w dłonie listki i urywa je, rozciera, smakuje, ogląda i wącha, milczy i myśli.

Podobnie było jesienią półtorej roku temu.
Wtedy też było bardzo podobne, tyle, że nie wczesnowiosenne, a późnojesienne poranne słońce. Podobnie jak dziś – nie zbyt wysoko, ale i nie nisko nad horyzontem, nie gorące, nie upalne, ale wciąż ciepłe, przyjemne, miłe. Może mniej jaskrawe niż na wiosnę, bardziej zmęczone mijającym latem i zamglone przez parujące z wilgotnej ziemi mgły.

Jesienią półtorej roku temu Zamiatacz ze swoim bratem Rolnikiem kucali nad tym samym, nad którym dziś stoją, polem. Za ich plecami – szeroka miedza z wyżłobionymi, zapadniętymi w dół bruzdami. Brzeg miedzy podniesiony wyżej – nad bruzdy i nad pole. Wzdłuż skraju miedzy równo odcięte, zaorane i zabronowane pole – szerokie na czterdzieści kroków, długie na sto ? sto pięćdziesiąt ? a może nawet dwieście ? Perspektywa jest myląca, skraca w oczach, wydłuża w myślach, z jednej strony zdaje się, że koniec pola jest blisko, tuż – tuż, na wyciągnięcie ręki, ale z drugiej strony wybujałe nad łąkę na końcu pola chwasty wydają się być tak malutkie i dalekie.

Czasem jest tak, że sami nie wiemy czy coś jest daleko, czy blisko. Chciałoby się, żeby było tak, ale rozum podpowiada, że jest inaczej, nadzieja daje wiarę, że mamy coś na wyciągnięcie ręki, a strach mówi, że to nieosiągalne. Komu, czemu wierzyć, jak odróżnić nadzieję od wiary, a jak możliwości od chęci. Czasem to, czemu poświęcimy niewiele albo i nic, jest do zdobycia, a to, czemu poświęcamy dużo lub wszystko – jest zbyt daleko. Od niechcenia dostaniemy wszystko lub oddamy życie i nie zyskamy nic.
Chociaż … Zazwyczaj pozorne nic, też ma swoją wartość.

***

Dzisiaj, we wczesnowiosenny, chłodny, ciepły dzień Zamiatacz i jego brat Rolnik stoją na skraju miedzy i patrzą na pole. I na Agronoma biegającego po polu. Nie wiadomo, czy się martwią, czy są zadowoleni. Szczęśliwi czy smutni ? A może jest im obojętnie ?

***

Podobnie było wtedy, w późnojesienny dzień. Zamiatacz i jego brat Rolnik kucali na skraju miedzy. Patrzyli.
Dla kogoś, kto by ich wtedy zobaczył, nie byłoby wiadomo, czy kucają tak i patrzą już długo, czy krótko, czy się martwią, czy są zadowoleni.
Wtedy, w późnojesienny dzień Zamiatacz i jego brat Rolnik długo kucali, kucali, na koniec wstali i weszli na pole.

Pole.
Miesiąc wcześniej niż dzień sadzenia, pod koniec lata, pole zostało zaorane.
Porządnym, starym pługiem, jeszcze z tych wielkich, których dziś już nie ma, takim, co nie rozdrabnia ziemi, nie grabi jej, nie głaszcze, lecz wbija się głęboko i odwraca wielkie skiby. Błyszczące, stalowe ostrze kroi ziemię jak masło, lekko przecina delikatny czarny humus, przerzyna brązowy xxxxxxx i wbija się głęboko, głęboko na prawie pół metra w popielaty ił, żółtą glinę i szare kamienie. Wyciąga je z głębi, wydziera na wierzch, potem jedzie dalej, a szarość, popiel i żółć lecą z powrotem w dół, w bruzdę otwartą jak rana.
A wilgoć wydarta z wnętrza na wierzch schnie osuszana ostatnimi promieniami lata i pierwszymi wichrami jesieni.
Przeorana ziemia.

Dwa tygodnie przed dniem sadzenia pole zostało zabronowane.
Wielka, ciężka kratownica z grubych, żelaznych drągów zbitych na krzyże przygniotła pierwsze skiby przy miedzy, zrównała je samym ciężarem, a potem pojechała przez pole. Czarne, przyrdzewiałe brązem brony, niewidoczne na czarno – brązowej ziemi szurały po polu, nie było widać ich, ale było widać gdzie są – przed nimi piętrzyły się wielkie fale i doły skib, za nimi zostawała równa jak stół płaszczyzna. Zmielone, skruszone grudki ziemi idealnie zasypywały każdą nierówność.
Zbronowane pole.

Na dzień przed sadzeniem pole zostało wytyczone.
Najpierw Zamiatacz i jego brat Rolnik wbili dwa kołki na granicy pola i miedzy, jeden kołek z jednej strony szerokości pola, drugi z drugiej. Potem mniejsze kołki pomiędzy tymi skrajnymi, każdy od każdego odmierzony i oddalony o dwa metry. Potem do pierwszego kołka przywiązali sznurek, jeden koniec sznurka zawiązany na wbitym w ziemię kołku, reszta sznurka nawinięta na mały patyk. Zamiatacz został przy wbitym kołku, jego brat Rolnik poszedł w pole, a w miarę, jak szedł, rozwijał sznurek z patyka. Niósł przy tym pod pachą długi kołek i młotek. Kiedy doszedł na koniec pola, naciągnął sznurek i wolny koniec przywiązał do przyniesionego kołka. Chodził z kołkiem i przymierzał go w różnych miejscach, ale nie wbijał. Przykucał, mrużył oko i patrzył wzdłuż rozciągniętego sznurka na kołek, przy którym został Zamiatacz. Zamiatacz dłonią pokazywał mu, żeby lekko przesunął się w lewo lub w prawo. Kiedy obaj zgodzili się z tym, gdzie powinien być wbity kołek Rolnika, Rolnik przyklęknął, naciągał sznurek i wbił kołek młotkiem.
Tak zawisł pierwszy sznurek rozciągnięty od miedzy do końca pola.
Potem drugi, trzeci i tak przez dwie godziny rozmierzyli i rozciągnęli dwadzieścia jeden sznurków.

A na koniec – wczesnym rankiem tego późno jesiennego dnia półtorej roku temu – przyszli na pole niosąc na plecach wielkie wory. Pochyleni pod ciężarem, grubo ubrani w dwie pary spodni, flanelowe koszule, swetry, kufajki, w gumowcach na nogach i czapach na głowach dosapali do miedzy na skraju pola, przykucnęli i zsunęli powoli ciężkie wory z pleców na trawę.
Siedli obok worów, ciężko oddychali i patrzyli na czarno brązowy zagon ziemi. Para szła im z ust i mieszała się z mgłą parującą z wilgotnej ziemi po nocy. Mgła była biała, gęsta i mokra, tym zimniejsza, że nie dopuszczała jeszcze blado żółtych promieni ledwo co wyzierającego znad horyzontu słońca.
Siedzieli tak jakiś czas, odpoczywali, oddechy stawały się coraz wolniejsze.
Zdjęli czapki, przetarli twarze, wstali.
Pochylili się nad pierwszym worem, rozwiązali go i z jego wnętrza ostrożnie wyciągnęli wiązkę sadzonek.

Pakowane po dziesięć ? dwadzieścia ? sztuk sadzonki to ani krótkie, ani długie twarde patyki, każdy z wiązką cieniutkich, delikatnych, splątanych korzeni u dołu i dwoma, trzema różkami zielonych, zgrubiałych szczepek na górze. Szaro żółta firanka korzonków, szaro czarna wiązka palików i szaro zielone ułomki przyszłych gałązek. Zaledwie zapowiedź – nie wiadomo jeszcze czego. Niskich, kolorowych kwiatów, przysadziście rozkrzaczonych krzewów, czy wysokich drzew ? Drzew smukłych jak topole, cyprysy czy rozłożystych jak dęby, graby, jesiony ? A może drzewek owocowych, karłowatych, niskich, o gałęziach rosnących zaledwie nad głowami, nie w górę, nie w dół, ale w bok, jak parasol, baldachim, altana ?
I wszystko jeszcze możliwe i wszystko już przesądzone.

Niby wszystko może jeszcze z sadzonki wyrosnąć, a tak naprawdę już nie ma wyboru. Bo to, że ja nie wiem, czego sadzonkę widzę, nie znaczy, że może z niej wyrosnąć i szarotka i baobab.
Czasem miło, bezpiecznie i z nadzieją jest myśleć, że może mnie jeszcze spotkać to, czy tamto, pojadę tam, albo tam, będę tym, albo tym, albo jeszcze kimś innym, spotkam blondynkę lub brunetkę, wysoką lub niską, ładną lub piękną, miło myśleć, że to wszystko być może jeszcze przede mną, ale czy nie jest to już zapisane ? Czy z tego patyka, tak zaszczepionego, przyniesionego w tym worku na to pole może wyrosnąć coś innego, niż to, co jedynie może wyrosnąć ? Czyż nie jest już wszystko przesądzone ?

Nie mogę więc wierzyć, że może wyrosnąć i trawa i las ?
To smutne, ale nie mogę.
Ale mam prawo tego nie wiedzieć.
I mam prawo wierzyć, że wyrośnie albo trawa albo las.

Zamiatacz wyciągnął jeszcze z worka żelazny świder. Żelazny i wielki, kiedyś pomalowany, teraz czarny z resztkami zielonej farby i wyślizganymi na srebrno poprzecznymi uchwytami do rąk. Rolnik wyciągnął jeszcze z worka dwie pary wielkich, twardych, grubych, rękawic i zawiązał na powrót worek. Wzięli rękawice, świder, wiązkę sadzonek i weszli na pole. Dwa oparte o siebie wory zostały na miedzy.

Brązowo czarna ziemia, miękka, wilgotna, lepka. Zapada się pod ciężarem, oblepia gumowce. Paruje, oddycha.
Jest rano, mglisto i zimno.
Zielono – brązowo – czarno.

***

Rolnik odmierzył wzdłuż sznurka dwa kroki od miedzy. Zamiatacz stanął w rozkroku, podniósł świder, lekko zamachnął się i wbił ostrze w ziemię. Zbytek siły, ostrze wpadło w lekki, lepki, brązowo czarny humus i znikło pod grudkami. Zamiatacz lekko zakręcił świdrem, potem kilka obrotów i wyciągnął go. Otrzepał świder obok dołka a lekko naruszona ziemia z powrotem zasypała płytki dołek. I drugi i trzeci raz. Pozornie psu na buty robota, za każdym razem na miejsce wyciągniętej ślimakiem świdra ziemi z powrotem grudki wpadają do dołka i zasypują zagłębienie. Ale po czterech, pięciu razach luźnych grudek w zagłębieniu zabraknie i w miejscu wiercenia zostaje płytki, bo płytki, ale dołek.

I znów wbite ostrze, potem kilka obrotów poprzecznym pałąkiem i w ziemię wgryza się ślimak świdra; najpierw w ziemię wchodzą małe kółka wiertła, potem coraz większe i większe, aż ostatni, największy krąg gwintu zniknie pod powierzchnią; wtedy szarpnięcie, pionowo w górę, z ziemi wychodzi spirala ślimaka oblepiona ziemią, świder idzie na bok, strząśnięcie i grudki spadają tworząc mały kopczyk. Dołek większy zaledwie o dwa, trzy centymetry.
I znów lekki zamach, wkręcenie, poderwanie i otrzepanie.

Pierwsze pięć, dziesięć centymetrów to drobne grudki ziemi, bardzo ciemne, miękkie, teraz, mokrym rankiem, wilgotne, klejące się, a w słońcu miałkie i sypkie. Można by je wybierać ręką, nie stawiały by oporu, wręcz przeciwnie, byłyby w dotyku miłe i delikatne.

Pod nimi kilkanaście centymetrów tej samej ziemi, lecz bardziej ubitej i twardej. W nią świder także wbija się łatwo, wkręca równo i szybko, czuje się, jakby ziemia sama wciągała wiertło, podobnie jak miękkie drewno wciąga w siebie spaxa, a wyciągnięty z takiej ziemi ślimak za każdym razem powiększa dołek o dobrych pięć, sześć centymetrów.
Ta ziemia równie szybko jak poprzednia się kończy.

Pod nią jest piach, stare korzenie dawno a niedokładnie wykarczowanych drzew i pierwsze kamienie. Ostrze trzeba kilka razy wbijać, aby ominąć miejsce, gdzie dźwięczy o kamień. Żelazo chrzęści, trzeba uważać, aby nie złamać końcówki wiertła. Jeszcze dość łatwo wkręcane, lecz już dość trudne do wyciągnięcia. Kamienie wchodzą między gwint, cienkie korzenie oplatają, łapią i wiążą, a grube klinują, klinczują i więzią wiertło, nie pozwalając ani pójść dalej, ani wycofać się. Zamiast walczyć, trzeba się poddać i odkręcać świder w odwrotną stronę, potem lekko przechylić go i popróbować jeszcze raz minimalnie obok. Albo wkręcać po trochu, potem rozkołysać w lewo i w prawo, delikatnie podważyć każdy kamień oddzielnie i każdy korzeń oddzielnie, by tak je pokonać, przesunąć, złamać, urwać. I znów tylko dwa, trzy obroty w głąb, jeden w tył, kołysanie, aż przez żelazo przebiegnie ledwo wyczuwalne odprężenie po urwanym korzeniu lub odbicie po kamieniu, który ustąpił. I znów dwa koła w głąb i jedno z powrotem, dwa w głąb i jedno z powrotem.
Na wierzch, pomiędzy zębami świdra, wydzierany jest piach, kamienie i kawałki zbutwiałych korzeni.

Blady, zwietrzały, sypki piach, popielate, obłe lub szorstkie otoczaki i czarne, przegniłe korzenie, często tylko jeden koniec, bo drugi wciąż tkwi w ziemi.

Zamiatacz wyciąga świder ostrożnie, dokładnie pionowo w górę, aby nie uronić łatwo wypadających spomiędzy żelaznego gwintu piachu i kamieni, a potem uderza końcem świdra obok kopczyka czarnej ziemi, by nie mieszać z żyzną ziemią tej menażerii, która ma wrócić tam, skąd przyszła, głęboko na dół.

Najgorsze jednak przychodzi na koniec. Sprasowany ił. Zanim się go zobaczy, dobrze da w kość. Świder wbijany raz i drugi nie wbił się ani na centymetr. Potrzebny jest zamach, taki prawdziwy, z wysoka i silny. Potem nacisk dłoni i kilka ruchów w lewo i w prawo, aby ostrze złapało grunt. Wtedy całym ciężarem ciała trzeba zawisnąć na poprzecznym drążku, ręce chwytają drążek szeroko a nogi ruszają w koło świdra. Same dłonie i świder nie wystarczą, trzeba wwiercać się całym ciałem, całym ciężarem i wszystkimi mięśniami. Powoli, bardzo powoli, za to z całej swojej siły, ani na chwilę nie wolno zmniejszać nacisku. Można przerwać wiercenie, odpocząć, ale nie wolno kręcić bez wytężania, bo to na nic, ostrze nie pójdzie ani o milimetr, a szkoda siły i czasu. Chwila odpoczynku i znów ręce szeroko, pierś na drążku, kręgosłup napięty, nogi idą dookoła świdra. Dwa, trzy obroty, maksymalne napięcie i odpoczynek. Dwa trzy obroty i odpoczynek. Tak kilka razy. Wystarczy.
Świder lekko kołysany w lewo, w prawo, ręce szeroko, tym razem chwytają drążek pod spodem, ciało w przysiadzie, nogi lekko ugięte, i próba wydarcia świdra w górę.
Ani drgnie.
Kilka wdechów, znów przysiad, kręgosłup napięty i próba wstania.
Nie da się.
Trzeba trochę odpuścić, odkręcić, to co już wkręcone, oddać kilka ciężko wwierconych obrotów, pokołysać i znowu spróbować do góry.
Lekko drgnęło. Poszło.
Odpoczynek.
Kilka centymetrów w górę.
Odpoczynek.
Kilka centymetrów w górę.
Odpoczynek.
Na koniec świder wyjeżdża z rurą sprasowanej ziemi. Sprasowanej jak beton, ciemno burej, bardzo gładkiej i spłowiałej na bokach jak wypalona polewa na glinianej doniczce.
Ziemia nie chce schodzić ze świdra, trzeba ją uderzyć o buta lub butem kopnąć w wiertło. Wtedy dopiero spadnie, dużymi kawałkami, uformowanymi przez gwint.
Dziwne formy leżą na brązowo czarnej ziemi przypominając skorupy wyciągnięte przez archeologów, gotowe eksponaty. Kopnięte, rozpadają się na tysiące kawałeczków, cieniutkich igiełek, niby miniaturowych szarych patyczków. Część patyczków wróci na dno, do siebie, część już na zawsze zostanie między brązowymi grudkami ziemi na powierzchni.
Tak kilka razy. Za każdym razem ił coraz bardziej płowy, coraz twardszy, coraz bardziej sprasowany.
Tak kilka razy, aż rączka wkręconego świdra zejdzie na wysokość kolan.
Wtedy można wyciągnąć wiertło ostatni raz, najwolniej, najostrożniej, aby jak najmniej ziemi ze ścianek otworu wpadło na dół.

Zamiatacz stoi przy pierwszym dołku, odchyla kręgosłup do tyłu, rozprostowuje palce.
Odchylona głowa patrzy w niebo, ale zamglone oczy nie widzą chmur.
Bierze kilka długich wdechów.
Rolnik odmierza dwa kroki od pierwszego dołka i pokazuje miejsce na drugi.
Zamiatacz idzie za nim. Staje w rozkroku.

Rolnik wraca do pierwszego dołka. Klęka przy dołku, zdejmuje rękawice, bierze wiązkę sadzonek, rozwiązuje ją, z wiązki ostrożnie wyplątuje jedną sadzonkę. Ze szczególną delikatnością wyciąga cieniutkie i długie jak nitki korzonki obsypane szarymi resztkami suchej ziemi.
Rolnik jedną ręką trzyma sadzonkę za zdrewniały patyk, palcami drugiej ręki delikatnie rozplątuje i prostuje korzenie. Kładzie rozciągniętą sadzonką na ziemi, a sam się nachyla i wkłada rękę do dziury, głęboko, aż po pachę. Z dziury wyciąga garstkę ziemi, która spadła ze ścianek otworu na dno i rzuca ją na kopczyk. Potem wyciąga jeszcze drugą, mniejszą garstkę i trzecią już całkiem malutką. Ubiera na prawą rękę wielką rękawicę, przez rękawicę niezdarnie, ale delikatnie chwyta sadzonkę w połowie, podnosi ją, a lewą dłonią bez rękawicy ujmuje końcówki korzeni, wkłada je do dziury, głęboko, głębiej i głębiej. Wyciąga lewą rękę z otworu, a prawą potrząsa sadzonką tak, aby korzenie swobodnie zwisły w dziurze.

Gołą, lewą ręką bierze sadzonkę z prawej ręki i przytrzymuje ją na takiej wysokości, aby zielone różki zaszczepionych gałązek ledwo, ledwo wystawały nad powierzchnię ziemi. Wtedy wielką rękawicą prawej ręki rozgrzebuje kopczyk ziemi usypany z wierzchniej, żyznej warstwy pola, ze spodu tego kopczyka bierze garść najżyźniejszego humusu i rzuca go w głąb otworu wzdłuż patyka i wzdłuż korzeni sadzonki. Potem na dno dziury wrzuca na przemian trochę iłu, trochę piachu, trochę kamieni i trochę żyznej ziemi.

Potem nagarnia w dół po kolei – resztę iłu na dno, potem wyżej piach, kamienie, a kiedy już sadzonka stoi w ziemi o własnych siłach, ubiera drugą rękawicę, wstaje z kolan, butem nagarnia na dołek resztę z kopczyka brązowo czarnej ziemi i nogami ubija ziemię wokół sadzonki.
Wraca na kolana, rękawicami nagarnia na sadzonkę ziemię z okolic dołka, brązowo czarną ziemią przykrywa zielone gałązki robiąc nad nimi niewielki kopczyk, a jego ścianki delikatnie ubija szerokimi rękawicami.

Klęcząc, patrzy przez chwilę na brązowo czarny kopczyk, który skrył w sobie ciemno zielone szczepki. Podnosi głowę, patrzy na mglisto mleczne, szaro błękitne niebo. Potem bierze leżącą przy kopczyku wiązkę sadzonek, wstaje z kolan, idzie do drugiej dziury, klęka.
Tymczasem Zamiatacz bierze pierwszy zamach świdra nad kolejnym, jeszcze nieistniejącym dołkiem.

***

Tak kilkanaście razy. Zamiatacz wierci, Rolnik sadzi. Co jeden wykopie, to drugi zasypie.
Zamiatacz i Rolnik odeszli od miedzy kilkadziesiąt metrów, za plecami zostawili na polu kilkanaście niewyraźnie widocznych kopczyków. Brązowo czarne kopczyki rzucają niewidoczne czarne cienie na brązowo czarną ziemię. Ciemne, szare tłumoki niewielkich sylwetek dwóch ludzi na czarnym polu. Brązowo czarne pole rzucone na krzywą szachownicę jasnych i ciemnych zieleni, seledynów, szarości, burości i czerni pól aż po horyzont. Na horyzoncie pole łączy się z popielato żółtawo niebieskawym niebem.

Słońce tymczasem wstało na tyle wysoko, że patrzy w twarz. Nie świeci już zza wysokich traw, zza drzew, zza mgieł ni to leżących ni to wiszących tuż nad mokrymi, parującymi polami. Osuszyło mgły, choć jeszcze nie ogrzewa. Nie jest już zimno, nie jest jeszcze ciepło.
Jest jasno, czysto i cicho.

***

Coraz wolniej, coraz wolniej, coraz wolniej. Coraz dokładniej.
Coraz wolniej te ruchy, które sprawiają ból, coraz dokładniej te ruchy, które są łatwe i lekkie.
Coraz wolniej robiony zamach, coraz słabszy nacisk na wiertło, coraz dłużej odwlekane poderwanie w górę, coraz dłuższy wdech przed napięciem kręgosłupa. Coraz dokładniej rozprostowywane korzenie i głaskane najdrobniejsze korzonki, coraz dokładniej wybierana z dna dołka ziemia, coraz delikatniej uklepywane ścianki kopczyka.
Coraz ciężej. Za każdym razem bardziej boli zgięte i rozgięte kolano, napięty i puszczony mięsień, zdyszane zimnym powietrzem płuca.

A słońce wyżej i wyżej i wyżej.
Jaśniej, żółciej i cieplej.
Dookoła coraz żywsze zielenie, błękitniejszy niebieski i cieplejszy żółty. Tylko czerń pól i drzew – podsuszona z wilgoci – zmatowiała, zszarzała.
Słońce jest już tam, gdzie być powinno – wysoko, daleko. Świeci, grzeje, panuje. W ten późnojesienny dzień ma tylko chwilkę, by znów być sobą, i robi to z zachłannością, szybko i intensywnie.

W późnojesienny dzień wystarczy jedna minuta : było zimno – jest ciepło. Jedna chwila i człowiek dziwi się : po co rano wziąłem kurtkę, po co mi czapka i ciepłe buty ? Jest tak ciepło, a w tym ubraniu gorąco, trzeba szybko coś zdjąć, ale co ? Przecież nie zdejmę butów ani spodni. Może sweter ? Ale pod spodem mam taką brzydką koszulę, flanelową, starą, grubą, zresztą też ciepłą. Zdejmuje więc czapkę, rozpina kurtkę i kołnierz pod szyją. Przez chwilę czuje się głupio, jak ktoś, kto w środku lata wyszedł na plażę w kożuchu i nie ma jak go zdjąć, bo pod spodem jest nagi. Jak we śnie.
Jest cicho, jasno i ciepło. Bardzo ciepło.

Rolnik i Zamiatacz przerywają pracę. Mrużąc oczy patrzą na słońce. Ocierają pot z twarzy. Zdejmują kurtki-kufajki, czapki i rękawice. Rzucają je na bok, na ziemię, jak coś niepotrzebnego, wstrętnego, coś co przeszkadza i nie wiadomo po co mieli na sobie.
Wracają do pracy, ale wyraźnie im nie idzie. Pot zalewa oczy, ręce bez rękawic bardziej bolą, czerwone bąble na dłoniach i opuszkach palców szczypią. To odwracają się do słońca, aby osuszyć twarz, to odwracają od niego, by się nie pocić. Ani tak, ani tak nie dobrze.

***

Rolnik i Zamiatacz przerywają pracę, wiertło rzucone obok kurtek, sadzonki wzięte pod pachę. Idą w stronę miedzy.
Siadają na trawie przy worach. Wiązkę sadzonek chowają do cienia między worami, z jednego z worków wyciągają foliowe woreczki z jedzeniem, szklane butelki z piciem i plastikowy bukłak z wodą .
Kładą je obok, na trawie. Sami wyciągają się w trawie na plecach, ręce rozrzucone do tyłu za głowę, twarz zwrócona do słońca, oczy zamknięte.

Tak. Tak można polubić późnojesienne słońce. Ciepłe ubranie pozwala, by położyć się z w zimnej trawie, a ciepłe, lecz nie upalne słońce ogrzewa przyjemnie, delikatnie, w sam raz.
Tak. Tak można zamknąć oczy, poddać się ciepłu, zmęczeniu i ciszy, oddychać równo, bez wysiłku, przed zamkniętymi oczami wciąż mieć złamane szarością i rozświetlone słońcem zielenie, brązy, błękity i czernie. A na tych szarościach, zieleniach, błękitach można wyobrazić sobie wszystko, co się chce. Można się też zdrzemnąć. Drzemać, zapadać się i budzić, myśleć i nie myśleć. Ale najlepiej spać. Krótko, bo krótko, ale spać.
Odpłynąć lekko, delikatnie, daleko. Na początku czuć, że się odpływa, poddawać temu, potem tracić świadomość i czuć tylko ciepło i ciszę, na koniec nie czuć nic. Spać.
Spać. Spać.
Słońce muska ciepłem, wiatr głaszcze, miękka trawa kołysze.
Złoto, błękit, zieleń.
Cicho, ciepło, ciemno.

Potem, potem, powoli, powoli znowu czuć ciepło i ciszę. Czuć chłodny wiaterek i miękkość trawy. Powoli, powoli zgadywać, przypominać sobie gdzie się jest, że nade mną jest niebo, pode mną trawa, przede mną pole. Potem widzieć pod zamkniętymi oczami szarą czerń, jasną i ciemną zieleń, seledyn, burość, popiel i błękit. Na koniec otworzyć oczy i zobaczyć to wszystko.

Potem wstać, usiąść, przetrzeć oczy, ziewnąć, wziąć głęboki oddech, wdech, wydech. Przemyć wodą dłonie i twarz, i osuszyć w słońcu, rozpakować jedzenie, odkręcić butelki, jeść i pić.

Gęsta trawa. Szerokie, grube, twarde źdźbła, sto razy zżarte przez bydło i sto razy odrośnięte. Źdźbła poszarzałe na dole, tuż nad ziemią, ciemno zielone pośrodku, jasno zielone u góry, jesiennie pożółkłe na końcach.
Ciemno zielona butelka z grubego szkła w ciemno zielonej, gęstej trawie o grubych źdźbłach.
Ciemno szary chleb z grubych ziaren i kremowo biały ser o gładkich, miękkich, wilgotnych bokach. Szary, miękki bób, złoto czerwona papryka, oraz pomidor – różowo czerwony na zewnątrz i srebrno czerwony w środku.
Ciemno czerwone, prawie czarne wino z ciemno zielonej butelki i jasno, świetliście żółte, prawie złote wino z drugiej ciemnej zielonej butelki.

Czasem jest tak, że wszystko widzi się bardziej kolorowe, intensywne, wyraźne, a przy tym lepsze, piękniejsze, spokojniejsze. Zieleń, czerwień, błękit i złoto nie żółć, srebro nie szarość, biel nie czerń. Dobre kolory. To, co było, było w porządku, a co będzie, będzie możliwe. Przykrości mniejsze, radości większe. Czas nie uciekł, lecz odszedł, a ten jeszcze nieznany – nie ucieknie, poczeka. Przeszłość żegnana z wdzięcznością, przyszłość witana z nadzieją.

Silniejszy podmuch wiatru. Słońce już niżej. Późnojesienne słońce bardzo krótko jest wysoko, piętnaście minut, najwyżej pół godziny jesiennego niby upału. Długo, mozolnie się wspina a potem szybko, gwałtownie spada. Zgania go późnojesienny, prawie zimowy wiatr, niecierpliwy, zazdrosny o to, kto rządzi nad pożółkłymi trawami, gołymi na buro drzewami, zaoranymi na czarno polami. Chwilowe lato pośrodku późnej jesieni ucieka, codziennie coraz szybciej i szybciej, aż w końcu przyjdzie taki dzień, że lato – nawet to chwilowe, kilkuminutowe – odejdzie w pamięć, niepamięć. Zostanie teraźniejszość, zimna i szara. I przyjdzie czekać na przyszłość – śmiertelną, białą zimę.

I wszystko wraca na swoje miejsce. A im mniejsza euforia, tym mniejszy smutek.

***

Rolnik i Zamiatacz wstają. Chowają do worka resztki jedzenia i picia, biorą dwie wiązki sadzonek – jedną z wora, drugą spod niego – i idą na pole. Szybko ubierają porzucone z pogardą kurtki, czapki i rękawice. Ruszają ramionami i rękami, może dla rozgrzania się, może dla rozprostowania przed dalszą pracą.
Wracają na pole.

Najbardziej boli to, co akurat boli.
Kiedy ręce obejmują poprzeczne uchwyty drążka i kręcą nim, wtedy boleśnie szczypią i pieką czerwone, nabrzmiałe cieczą bąble na opuszkach palców i wewnętrznych stronach dłoni. I wtedy wydaje się, że ten ból jest najgorszy. Ale to nieprawda, bo jeszcze gorsze jest, kiedy bąble pękają, wtedy dłonie naraz i pieką i bolą.
Kiedy dłonie ciągną wiertło do góry, z samego dołu, z głębokości sprasowanego na beton iłu, wtedy najbardziej bolą stawy między dłonią a ręką, wyrywane i wykręcane tak, że wydaje się, że tylko skóra je trzyma w całości. I wtedy najbardziej bolą stawy, i wszystko inne przy nich wydaje się do zniesienia.
Ale kiedy sprasowany ił puszcza, wiertło powoli, powoli, jak najwolniej potrafi, idzie w górę, wtedy najbardziej z całego dnia boli kręgosłup, zgięty, trzeszczący, naprężony jak łuk. Kręgosłup boli zginany i rozprostowywany, ale najbardziej boli napięty.
I bolą oczy, zalewane przez pot.
I czoło boli.
Dlaczego czoło ?!
Kiedy pot zalewa oczy, a ręka z twardą, szorstką rękawicą mimowolnie ociera pot z czoła, wtedy za dziesiątym, dwudziestym wytarciem skóra na czole jest podrażniona i czerwona, a za czterdziestym, pięćdziesiątym jest otarta, a za setnym – zdarta. Zdarta skóra zalewana przez pot piecze. A ręka w twardej, szorstkiej rękawicy znów odruchowo ociera zdarte czoło powiększając piekącą ranę.

Sadzenie też nie jest odpoczynkiem.
Kolana. Najbardziej bolą kolana. Nadwerężone przy wierceniu, teraz zgięte przy klęczeniu. Raz klęka się na wyprostowanych nogach i wtedy cały ciężar ciała uciska kolana i zwiotcza mięśnie, za chwilę, szukając ulgi, przysiada się na piętach i wtedy stawy i kostki wykręcają się, łamią, a nogi cierpną. Klękać i wstawać, klękać i wstawać, klękać i wstawać. A może by tak nie wstawać za każdym razem, ale od jednej sadzonki do drugiej, od kopczyka do dołka odbyć pielgrzymkę na klęczkach ? Ale wtedy kolana raz trafiają na miękką ziemię i zapadają się i żeby je wyciągnąć trzeba pomóc sobie rękami, a innym razem trafiają na twardą grudę lub ostry kamień i mimo grubych spodni ból przeszywa ciało, które instynktownie rzuca się na bok, przewraca. Lepiej już wstać, przejść te dwa kroki i znowu klęknąć przed dołkiem – przyszłym kopczykiem i przed patykiem – przyszłą rośliną.
I jeszcze płuca. Czym większy wysiłek, tym częściej otwarte usta i tym głębsze wdechy. Czym późniejszy dzień, tym chłodniej, zimniej, aż w końcu mroźniej. Na końcu może właśnie płuca bolą najbardziej. Kiedy ręce, kolana, kręgosłup, stawy już bardziej udają niż pracują, wtedy wciąż zziębnięte, obolałe płuca nadal muszą oddychać.

I tak rząd za rzędem.
Rząd skrajny, potem rząd drugi, rząd trzeci, rząd już bliższy środka niż skraja, rząd środkowy, rząd już za środkiem. Potem rzędy bliższe drugiego skraja.
Rzędy kopczyków i rożków. Rzędy zielonych plamek na świeżo jasno brązowych górkach, a jasno brązowe górki na ciemno brązowo czarnym zagonie.
Rzędy, rzędy, rzędy. Widziane wzdłuż – są rzędami. Widziane w poprzek – też są rzędami. Ale co najciekawsze – widziane z boku, po jakiejkolwiek przekątnej – również są rzędami. Cała precyzja polega na tym, aby były rzędami, skąd by się na nie nie spojrzało. Skąd by w przyszłości wiatr nie zawiał, a zawieje nie raz, zawsze napotka albo na pusty korytarz między rzędami – a wtedy wiej sobie przez niego ile chcesz – albo rząd roślin, jedna za drugą, druga za trzecią, kolejna za kolejną, a widoczna tylko pierwsza, z brzegu, a reszta schowana, jakby ich nie było, niewidoczne, niedostępne.
Rośliny dostępne tylko dla tych, co przychodzą z góry, dostępne tylko dla tych, co przynoszą życie – dostępne tylko dla słońca i deszczu. Posadzone na tyle daleko od siebie, by nie rzucały cienia, kiedy słońce jest jeszcze lub już zbyt nisko i by nie zabierały sobie wody, kiedy deszcz jest zbyt rzadki.

Słońce jest już nisko. Wolno wspinało się na górę, króciutko wisiało w swoim zenicie, szybko schodzi na dół. Stacza się jak kula śnieżna po stoku, coraz szybciej i szybciej, coraz większe i większe. Coraz większe i coraz czerwieńsze, jakby rozmiarem i płomieniem chciało nam zrekompensować swoje szybkie znikanie, albo wołać : jeszcze jestem, jeszcze świecę.
O tej porze dnia, przed późnojesiennym wieczorem, nikt już nie liczy na jego ciepło, ale na feerię barw – tak. Na jego dużą tarczę, na złoto, na czerwień, na purpurę, na płomień, który zapala chmury na niebie, drzewa na horyzoncie i naszą wyobraźnię. Co jest tam, gdzie jest teraz słońce ? Jak jest tam, gdzie jest tak czerwono ?

Jest chłodno, cicho i mroczno.
Niedawny szary, niebieski i czarny przemalowane na czerwień, purpurę i złoto.

Ostatni rząd sadzony jest jeszcze wolniej i jeszcze dokładniej. Najwolniej, najdłużej, najdokładniej.
Najwolniej wkręcane wiertło, najostrożniej wyciągane grudki ziemi, najlepiej rozplątane korzonki, najprościej ustawiona sadzonka, najbardziej wymieszana ziemia, najwyższy kopczyk i najrówniej uklepane jego ścianki. Najdokładniej odmierzona odległość od jednego kopczyka do drugiego kopczyka.
Potem.
Najciaśniej zwinięty pusty wór, do czysta wyjedzone okruszki, wysączone krople z butelki, a jeszcze butelka strzepnięta nad trawą.
I długo, bardzo długo oglądane poletko z doskonałą szachownicą kopczyków.
Zapadający zmrok idzie od horyzontu i zakrywa kolejne rzędy, najpierw najdalsze, potem coraz bliższe i bliższe, aż siada na trawie przy nogach, na miedzy.

Jest cicho, zimno i ciemno.
Szaro, granatowo, czarno.

Tak było wtedy, wieczorem tego późnojesiennego dnia.

***

Teraz, dzisiaj – we wczesnowiosenne południe – jest jasno i ciepło.
Jest wczesnowiosenny, ale już ciepły dzień.
Powietrze, jeszcze mroźne po zimie, ale już lekko złamane pierwszymi promieniami słońca. Nie jest to jeszcze upał, ale kiedy odwróci się twarz na południe – delikatne ciepło muska, otula i głaszcze skórę miękkimi promieniami.

Na czarno – zielonym zagonie klęczy Agronom. Agronom już nie chodzi po polu, nie biega i nie przystaje, ale nadal milczy i myśli.
Klęczy przy głębokim dołku zrobionym w ziemi. Kopczyk rozkopany jest tak, że ziemia wybrana jest z jednej strony sadzonki, głęboko, głęboko, aż do korzeni, ale z drugiej strony kopczyka ziemia jest nietknięta. Taka odkrywka.

Agronom ogląda roślinę od góry do dołu, od czubków malutkich, jasnozielonych listków i małych seledynowych pędów, przez popielate zgrubienie w miejscu szczepienia, szaro czarny patyk, ciemnoszare korzenie aż po prawie białe korzonki. A potem z dołu do góry, przez płowo szary, sprasowany ił, bladożółty piasek, biały żwir i popielate kamienie, brązową ziemię i czarny humus, aż po zielone pędy na tle rozgrzebanego brązowego kopczyka i bladozielone listki na tle jasno błękitnego nieba. I znów z dołu w górę i z góry na dół.
Milczy i myśli.

Z jednej i z drugiej strony Agronoma kucają Rolnik i Zamiatacz.
– I co ? – pyta z troską w głosie Rolnik.
– Zbyt duża staranność – odpowiada Agronom.
– Co to znaczy ?
– Zbyt duża dokładność sadzenia.

Krzysztof Brożek – Zamiatacz (5)
QR kod: Krzysztof Brożek – Zamiatacz (5)