Czas[ownikowy]

zakopywałem ojca, by go nie znalazła
nadciągająca jesień. gdzieś w stygnących gniazdach
wiatr czujnie przeczesywał resztki zbędnych puchów
– pamiątki po odlotach, a złudzenie ruchu
potęgowało drżenie pomarszczonych liści,
przedwcześnie postarzałych w czasie rzeczywistym.

zakopywałem ojca. jeszcze się wyrywał,
jeszcze szarpał w pamięci, więc pamięć jak blizna
szpeciła resztki lata. nie chciał się zapomnieć,
zagoić w mojej głowie, a tam nieprzytomnie
w stosach zabaw, zabawek, kapslowych kolarzy
wyciekało mi życie za horyzont zdarzeń.

zakopywałem ojca, jak miasto pompeje,
jak naiwny lejtmotyw z przebrzmiałych piosenek,
fundament, co nie uniósł najlżejszej z budowli
– życia pełnego blasku z przedjesiennych ognisk,
oddechu, w którym nagle słyszysz pożegnanie
odchodzącego rakiem w stygnącą niepamięć.


To [ballada po grudzie]

wspinać się po szufladach płonącej żyrafy,
by schłodzić się w ogniu, zanim brzask oślepnie,
z sierpem księżyca wbitym tuż pod lewe żebro
bez winy i bez zmazy w stwardniałym powietrzu.

to rok krwawego słońca, więc księżyc jest ostrzem
– oddziela nas brutalnie od lat względnie tłustych,
kiedy rzucając chleb sczerstwiały na wody płynące,
marzyliśmy o nigdzie nieskończonym niczym.

to zimna perspektywa zbłękitniałych okien,
nibyrybiego oka zasnutego bielmem
lepszych dni, czułych słówek, ciał łączonych cudnie
w korowody taneczne bez chęci ucieczki.

to czas jest zły, okrutny, choć ucichły dworce
opuszczone przez stada przerażonych ludzi
szukających nadziei na przyjaznej ziemi,
lecz wciąż nie wiemy wcale dokąd zmierza pocisk.

ich jest gaz, czyjaś nafta, ich stwardniała gruda,
zaciśnięta bezradnie w jeszcze ciepłej pięści,
sierp księżyca wciśnięty, gdzieś pod lewym żebrem,
i powietrze stwardniałe aż do samej śmierci.

żyrafa jeszcze płonie, choć nikt się nie wspina
na osypiska pięter pełne rannych mebli,
lecz na dropiastej ścianie wciąż zegar z kukułką
oczekuje powrotu lepszych, czułych godzin.


Man in the box

jestem człowiekiem schroedingera
pudełkiem zatrzaśniętym w sobie
nie ma mnie nawet kiedy jestem
i nawet wtedy jestem obok

obok już nie przynosi ulgi
twój dotyk też nie koi bycia
w środku siebie jestem niczym
więc nie zaglądam gdzie nie ważę

nie ważę nawet nie rozważam
ważności której co dzień tracę
łut albo kwartał w rogu pudła
jak kot uśpiony złotym strzałem

strzałem nie można przecież trafić
czegoś co samo siebie nie chce
i tylko mami w celowniku
życie skazane na podczerwień


Eschaton

to martwa ryba – gwóźdź wbijany w trumnę rzeki
i smród, jak całun unoszony wiatrem ponad twarz wdowy,
przy rybie kaleki, kupcy, kłamcy, złodzieje czekający zbawcy,
który miał nadejść, gdzieś w granicach wtorku,
z jasnym, czystym przesłaniem: strzeżcie się niosących
sieci, oni z was ulepią szklistowonne golemy
na obraz i podobieństwo tego, co się buja
w lepkich od potu skończonych przestworzach,
a tam już tylko dzwon i wielka kraksa
bez szans na odwrót.

to żywe srebro – cierń wyjęty ze stopy żebraka
i kłamstwo, niby lufa przystawiona do głowy dziecka,
w relacji na żywo z cienkiej linii frontu
– w tle martwe koty zwisające z drzew
wiadomości dobrego, lepszego i wypasionej łaski,
a za tłem tli się cyrk całkiem szalony,
wije i parska żarem, oczekując słowa,
które nam zmarszczy brew w niemym zdziwieniu,
a potem tylko dzwon i wielka kraksa,
bez szans na odwrót.

to odwrót – druga strona do przenicowania,
więc gwóźdź rdzewieje, tuli się do ręki.
jeśli najczulej przebije nadgarstek,
to znak, że wzięliśmy szaleństwo za miłość
i w tym złudzeniu już pozostaniemy.


Lekcja anatomii

Otwieraliśmy wnętrze ziemi, jak brzuch tej kobiety
na stole sekcyjnym Tulpa, choć ciut brakowało
szpadlom ciętej precyzji niechybnych skalpeli,
a spod powłoki darni na świat wypełzały
oślizgłe kłącza chwastów, larwy i pędraki,
by potem stopnieć w ogniu wraz z kopami liści,
dusić wstęgami dymu wrześniowy poranek.

I ten banał krwawego słońca – ono z każdym świtem
coraz słabiej drążyło warstwy mgieł na polach,
gdzie wilgoć wygrywała bitwy szarżując zgnilizną
aż do granic absurdu wytyczonych drutem
kolczastym niby kasztan, rdzawym niby głogi,
za którym ktoś umierał – obcy w obcej ziemi,
odrzucony przez siewców trędowatych sumień.

Tak, przestaliśmy pytać, dokąd wiedzie droga,
kiedy stało się jasne, że łatwiej otworzyć
brzuch na stole sekcyjnym sprawną ręką Tulpa,
lecz znacznie trudniej zamknąć, jeśli na świat wyjdą
nasze własne, wstydliwie tuczone potwory.


Pandemon

Tamta bezradna zima, kiedy prawie umarłaś
w szpitalu odciętym kwarantanną od całego świata,
wyżłobiła w moim mózgu kilka bruzd głębokich,
których nie zasypie nigdy żadna dawka
inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny.

Chemia to tylko dodatek do stanów ulotnych
pomiędzy nagłą śmiercią, a chwilą nad ranem,
kiedy strach puka w okna i kwiaty na szybach
mróz w pośpiechu wyciera słonecznym rękawem,
a nieodebrany telefon ciąży niczym wyrok.

Bałem się, że odejdziesz i nawet nie zdążę
powiedzieć ci, jak bardzo bez ciebie mnie nie ma,
choć to przeckliwy banał, przesłodzona miazga,
na którą zbił mnie wirus w grudniowy poranek
na śliskich schodach domu, tuż pod twoim progiem.

A dzisiaj tylko milczę i nie wiem dlaczego.
Może zostałem w tamtym, cholernym szpitalu,
przykuty do poręczy bezpańskiego łóżka
za karę i teraz moje sny w obrożach
duszą mnie bladym świtem
swoim wsobnym krzykiem.

Przecież to właśnie skowyt kończy każdy świat.

Paweł Podlipniak – Sześć wierszy
QR kod: Paweł Podlipniak – Sześć wierszy