Gąszcz urwał się nagle. Obrazy skakały mi przed oczyma. Biegłem. Ciągle widziałem twarz kobiety odbitą na chuście, moją twarz. Byłem pewien, mimo wszelkich komplikacji, które przyszły z zewnątrz. Wmieszałem się w tłum i znów byłem sam. Kiedy przeszli do następnej kapliczki, zostawiłem tych ludzi, którzy wierzyli w niedzielne zbawienie i zbiegłem po stoku.

***

On był kimś. Drobne ręce nerwowo dzieliły ciasto. Szeroka, szczera twarz pochylona nade mną. Zakonnik pustelnik. Usnąłem, spokojny jak nigdy, zmęczony po poprzednich nocach spędzonych na modlitwie wśród pielgrzymkowych babć, śpiących w pustych konfesjonałach.
On się zdecydował. Zimne noce w namiocie wojskowym zrobiły swoje. Gdy otworzył szafę, zobaczyłem brązowy habit, który czekał. Niezmięty, bez żadnych załamań.
– Ależ nie trzeba, nie trzeba. To było tylko dla ciebie.
Odruch dawania. A ja nie chciałem mieć żadnych długów. Pieniądze zostały w mojej kieszeni.
Tamten mundur też czekał. Inny, przedwojenny. Zżerały go mole, lecz babka pielęgnowała go ciągle. Nikomu nie dała tknąć. Zaglądałem czasami do szafy i przy okazji oglądałem w lustrze w drzwiach moją gębę. Nie było się czego wstydzić. Mundur był za duży i tylko raz chciałem go przymierzyć. Dostało mi się za to od babki.
Kiedyś wygnano mnie z raju i od tej pory muszę nieustannie przyjeżdżać i wyjeżdżać, rozstawać się…
Skończmy już z tym. Wytarłem się chustką, na której zostało trochę śliny.

***

Rano najwyżsi kapłani wraz ze starszymi uczonymi w piśmie i całym trybunałem związawszy go, prowadzili i wydali Piłatowi. Ten go zapytał.
– Czy ty jesteś ty?
On odpowiedział mu.
– Jest tak, jak mówisz.
– Ja żadnej winy w Nim nie znajduję. Jest wszakże u was w zwyczaju, żebym jednego wypuścił w święto. Chcecie więc, to go wypuszczę.
Widząc, że nic nie osiągnie, a zamieszanie staje się większe, obmył wodą ręce.
– Nie jestem winny jego krwi. Wasza to rzecz.

Ja też krzyczałem, nie zastanawiając się dlaczego. Nagle wydał mi się bliski, bardzo bliski ten człowiek w purpurze, który obmył ręce, wytarł w czerwoną szatę, która miała być płaszczem dostojnika. Chciałem to już mieć za sobą. Opróżnić gardło.

***

Nareszcie jesteś, platfusie!
Gruby chodził za mną zawsze i wszędzie. Nic nie pomagała butelczyna, którą odpalałem mu co niedziela. Przyczepił się i już. Widocznie był mu potrzebny taki cichy adorator jak ja. Bezceremonialnie wchodził do mojego pokoju, grzebał w moich rzeczach. Szczególne upodobanie znajdował w mierzeniu munduru mojej babki. Przeglądał się przy tym w lustrze, które tkwiło w drzwiach szafy i dumny wyprężał pierś. Bawił się moimi starymi zabawkami. Najwyraźniej kpił ze mnie. Najśmieszniejszy był sposób, w jaki zmuszał mnie do hołdów.
– Ty stary, chuderlawy ośle. Co ty byś zrobił beze mnie?!
Trochę prawdy w tym było. Gruby podtrzymywał moją wiarę w siebie. Na zasadzie dowodu nie wprost dowodził, że istnieję.
I tam wśród tego tłumu wydawało mi się, ze widzę jego twarz i co dziwniejsze, gdy Piłat na chwilę obrócił się w moją stronę wiedziałem, że tę właśnie twarz widziałem codziennie i że to ona straszyła w moich snach.
Teraz czekał na mnie przy torach kolejowych i odezwał się do mnie w momencie, który uznałem za najmniej stosowny. Zagłębiałem się właśnie w problem winy niezawinionej. W pociągu usadowił się tak, że gdy chciałem zobaczyć swoje odbicie w szybie, widziałem tylko jego gębę.
– No i co, mój mały, dał ci ten obrzęd, wyczyściłeś już jelita?
Myślałem, ze dam mu w gębę, ale nie dałem. Miałem plan. Wytarłem spoconą twarz papierową chusteczką, którą wyrzuciłem za okno, gdy pociąg ruszał z kolejnej stacji.

***

Kiedyś wygnano mnie z raju i od tej pory muszę wędrować, wyjeżdżać, przyjeżdżać, rozstawać się.
Gdybym teraz schował się do szafy, może niczego by nie było. Czułem jednak imperatyw kategoryczny i nic nie mogłem poradzić. Umyłem gębę, wytarłem chustką, dla pewności spojrzałem w lustro. Moja gęba wyrażała nieugiętość i zdecydowanie. I po co było to wszystko? Zawsze wiedziałem, ze jestem zdolny. Gdy zadzwonił trzeci dzwonek, podbiegłem do drzwi i chamskim ruchem chwyciłem grubego za gardło. Dosłownie wlokłem go przez pokój. Z całą swoją energią wypchnąłem go na balkon. Zatrzasnąłem drzwi. Już więcej zrobić nie mogłem. Nie ja będę winny jego krwi, wasza to rzecz. Chciałem zabić Piłata w sobie. I na cóż mi to było. Czym byłbym bez niego. Nie mogłem odnaleźć w sobie innej siły nad tę, która pozwoliła mi w ostatniej chwili schować się do szafy.
Na balkonie panowała cisza.

Małgorzata Kulisiewicz – Piłat
QR kod: Małgorzata Kulisiewicz – Piłat