Kiedy idę ulicą i widzę leżący guzik, podnoszę go. Guziki wydają mi się przyjazne i pożyteczne. I nie są już takie tanie. Wszystko jedno, co to za guzik, podnoszę. Wątpię, żeby mężczyzna pochylił się i zabrał zgubiony guzik. Widziałam mężczyzn podnoszących gwoździe, śrubki, ale nie guziki.
Wczoraj zauważyłam duży, zielony leżący na chodniku przed teatrem. Popołudnie, tłum z baletowego spektaklu wylał się na ulicę i, muszę przyznać, byłam zbyt skrępowana, żeby ocalić zielony guzik. Można na nie trafić w przymierzalni. Kiedyś znalazłam duży, czarny guzik od płaszcza w bibliotece publicznej. Guziki można znaleźć wszędzie. Plastikowe, z macicy perłowej, drewniane, metalowe, białe, beżowe, fioletowe. Dawniej wytwarzano je z kości lub szkła. Teraz już się takich nie robi, a jeżeli nawet, są kosztowne.
Siostra zrobiła mi zdjęcie z wyciągniętą ręką, na której prezentuję znalezione guziki. Na tym zdjęciu spoglądam w dół na dłoń i guziki na dłoni. Stwierdziła, że takie pozowane zdjęcie to świetna zabawa, chociaż z drugiej strony była śmiertelnie poważna. Robiła dużo zdjęć w tym okresie, który był początkiem końca. Miała małego Olympusa, dostała go od męża, Larry’ego. Według mnie gromadziła swego rodzaju archiwum. Żeby się zrewanżować, sfotografowałam ją na podwórku bliźniaka, w którym wtedy mieszkałam. Było to na ulicy Surrey Crescent. Głowę ma nieco odchyloną do tyłu. Wydaje się zamyślona i posępna.
Ojciec urodził się w Casino w Nowej Południowej Walii. Już jako nastolatek opuścił to prowincjonalne miasteczko, zrywając wszelkie więzi ze swoim miejscem urodzenia. Miał liczne rodzeństwo. Jego brat, stryjek, którego najbardziej lubiłam, był jedyną osobą z rodziny, która czasem nas odwiedzała. Nie mam pojęcia, dlaczego wszyscy nazywali go Whitey. Siostra twierdziła, że od nazwy rośliny whitethorn[1]. W dzieciństwie nie wiedziałyśmy, że Whitey spędzał większość czasu w drodze. Łapał okazje i wędrował z jednej wsi do drugiej, gdzie pracował sezonowo, po czym na zimę wracał do miasta i przez kilka tygodni mieszkał u nas. Mama nie zgadzała się, żeby zostawał na dłużej.
Zawsze, gdy pojawiał się w progu naszego domu, wiadomo było, że ma dla wszystkich prezenty. Mamie kupował dwie kopy wiejskich jajek. Po jego wyjeździe narzekała, że to nic osobistego, że to bezosobowy prezent. Moja siostra Caro i ja płakałyśmy ze śmiechu, nie rozumiejąc, o co jej chodzi, tak bardzo nam się podobał sam dźwięk słowa bezosobowy. Lubiłyśmy sposób, w jaki mama mówiła.
Na rodzinnej fotografii siedzimy przy stole, widać plecy i lewą rękę Whitey’a. Mama stoi obok niego z boku, zajęta podawaniem zapiekanych warzyw. Ciotka po drugiej stronie stołu ma na sobie luźną, niebieską sukienkę. Siedzę obok niej, trzymam łyżkę i pochylam głowę nad talerzem. Mam jakieś sześć lat na tym zdjęciu. Whitey ma półotwarte usta – był wspaniałym mówcą. Caro, moje jedyne rodzeństwo, odeszła od stołu, zostawiając opuszczone krzesło, pusty talerz i niedopitą szklankę mleka obok talerza.
Ojciec jest po tej samej stronie stołu co ciotka. Kroi mięso. Nie wiem, kto zrobił to zdjęcie. Whitey wygląda szarmancko. Uroczy. Z pewnością nie był ofiarą losu i nawet potrafił zjednać sobie mamę. Gdy opuszczał nasz dom, pomieszkiwał u innych ciotek i wujków, co roku spędzając w ten sposób zimę. Nigdy się nie ożenił i nie miał własnych dzieci.
Kiedy dorosłam, zrozumiałam, że Whitey był alkoholikiem. Nie mówiono o tym przy dzieciach. Był to powód, dla którego mama nie pozwalała mu zostawać na dłużej. Nie znosiła tego, że pił. Zmarł na raka, ale nie wiem, gdzie umierał. Przestał do nas przyjeżdżać, może znalazł partnerkę. Rodzina wolała o nim nie mówić, uchodził za kompletnego nieudacznika. I alkoholika. Ojciec go lubił, ale był osobą, która nienawidzi problemów. Sam ich nie stwarzał i nie życzył ich sobie w swoim otoczeniu. Mama stała przed ojcem niezłomnie jak bufor, biorąc na siebie skutki wszystkich niefortunnych wydarzeń.
Jest takie zdjęcie, na którym mama z siostrą spacerują nad rzeką. Nie wiem, co to za rzeka. Zdjęcie znalazłam w mieszkaniu Caro, gdy pakowałam jej rzeczy. Mama, z włosami do ramion, ubrana w białe, obcisłe spodnie i czarny trykot, podobny do tych baletowych, z głębokim dekoltem. Obejmuje ramieniem Caro, która ma różowe spodnie do kolan i krótko obcięte włosy, nazywało się to wtedy strzyżeniem na kokosa. Oddalają się, mama wskazuje na pas lądu wynurzający się z wody. Na jej ramieniu czarna, płócienna torba. Pamiętam ją doskonale, miała parciane paski. Mama trzymała w niej swoje lekarstwa. Zabierała ją wszędzie, na wypadek gdyby ich potrzebowała. Miało to miejsce po jej pierwszym, jak mówiła ciotka, niewielkim załamaniu nerwowym. Zanim trafiła do szpitala. Whitey już wtedy do nas nie przyjeżdżał.
Nikt sobie nie zdawał sprawy, że to początek jej schizofrenii. Dali mamie mnóstwo leków i zaleceń, jak je zażywać, a potem odesłali do domu. Po powrocie była otumaniona, wciąż nafaszerowana silnymi lekami, ale przytomna i świadoma, że powinna się o nas troszczyć i prowadzić dom. Zawsze to do niej należało, teraz stało się obowiązkiem moim i siostry.
Był to powolny proces, stopniowo coraz bardziej się od nas oddalała. Zaczęło się od tego, że stała się nieobecna i reagowała na wszystko paranoicznie. Oskarżała nas z powodu różnych drobiazgów, miała paranoję na punkcie tego, że przestawiamy przedmioty czy dziwnie na nią patrzymy, potem płakała w samochodzie i odjeżdżała. Nie wiedzieliśmy, gdzie jeździła. Wracając kupowała nieprzydatne produktami i zaczynała gotować dziwaczne dania, takie jak puree buraczane z parówkami.
Ojciec był zawsze chroniony przed katastrofami takimi jak ta. Chroniony przez mamę. Teraz role się odwróciły. Nie wiedział, jak się zachować, więc jadł te dziwne posiłki, które gotowała. W końcu siostry ojca wzięły mamę w karby. Po trzydniowym maratonie, kiedy to zamiast spać, wałęsała się nocami po domu i przyrządzała w kuchni tajemnicze mikstury.
Ciotki przejęły jej obowiązki i przyszły ojcu z pomocą. Dwie z nich eskortowały mamę na oddział psychiatryczny, a trzecia, ciotka Marise, zajęła się prowadzeniem domu. Jej dzieci były już dorosłe i, jak stwierdziła, nie miała nic do roboty. Były to czasy, gdy żony pozostawały w domach, stojąc na ich straży i odkażając z wszelkich zarazków.
Każdy miał mamę w domu. Znałam tylko jedną dziewczynę w szkole, Faye Cassamento, której mama pracowała na pełny etat. W przerwie na lunch jadła herbatniki ze sklepu i kanapki z szynką z baru, zawinięte w woskowany papier w kolorach tęczy. Zanim mama zachorowała, była stołówkową mamą i podawała, jako wolontariuszka, jedzenie w stołówce szkolnej w czasie lunchu. Była też panią z biblioteki i naprawiała w szkolnej bibliotece książki. Ćwiczyła z dziećmi, które miały problemy z czytaniem, przyrządzała pomarańczową lemoniadę dla szkolnej drużyny netballa, gdy odbywały się mecze, podwoziła nas samochodem i uczyła rękodzielnictwa na spotkaniach miejscowego klubu dla dziewcząt. Pokazywała im, jak wyplatać koszyki z papieru, a potem lakierować, tym samym zamieniając je w coś przydatnego i trwałego.
Dwa z nich stały na niskiej, szklanej szafce w naszym salonie. Oba przykryte papierowymi serwetkami o koronkowym wzorze. W jednym koszyku były drobne na mleko, w drugim mama trzymała kluczyki do samochodu. Wszyscy wiedzieliśmy, że kocha ten samochód, chociaż nigdy o tym nie mówiła.
Był to stary, rdzawoczerwony jaguar, którego ojciec kupił z drugiej ręki. Miał siedzenia ze sztucznej skóry w kolorze jasnego pluszowego misia i deskę rozdzielczą barwy orzech włoski. Oczywiście, nie było to drewno z prawdziwego orzecha włoskiego, ale wyglądała równie dobrze jak autentyk. Środek kierownicy ozdabiała niewielka, złota kamea z wytłoczonym logo. Zawsze ją lubiłam. Z boku kierownicy była ukryta kieszeń i szary dywanik z kreciej skórki. Schowek na rękawiczki otwierał się po przekręceniu gałki. Było w nim mnóstwo rupieci i okulary przeciwsłoneczne mamy.
Ojciec chciał kupić pokrowce na siedzenia, jednak nigdy nie doszło to do skutku. Jeździł do pracy pociągiem i zostawiał samochód mamie. Codziennie rano podrzucała go na stację, a wieczorem odbierała z pociągu o 17.48.
Była piękną kobietą. Miała brązowe oczy o niezwykłym, migdałowym kształcie. Płytkie powieki i gładkie czoło sprawiały, że jej długi, orli nos wyglądał szlachetnie. Często upinała lśniące, brązowe włosy szylkretowym grzebieniem, odsłaniając uszy, które przypominały muszelki. Jedynie usta były nieudanym elementem jej twarzy – wąskie wargi osłaniały niemalże końskie zęby. Ale to jej oczy drażniły ludzi.
Kiedy zachorowała, zaczęła wyglądać starzej, dużo paliła i jej skóra przybrała ziemistą bladość, za to oczy pozostały piękne. W niebieskim było jej najbardziej do twarzy. Lubiła go nosić. Wyglądała zachwycająco w jasnobłękitnym czy lazurowo-pawim. Kolory te będą mi zawsze przypominały mamę.
Mam problemy ze snem, szczególnie z zasypianiem i, aby usnąć, stosuję różne sposoby. Kupiłam specjalną trójwarstwową poduszkę i co kilka dni zmieniam pościel, żeby była świeża. Używam bawełnianych poszew na kołdrę i moherowego koca w kremowym kolorze. Zawsze zakładam do spania piżamę ze stu procentowej bawełny. Wydałam dużo na zakup modnego, naturalnego, wypełnionego wełną, materaca.
Zażywam krople homeopatyczne, żeby zmniejszyć napięcie nerwowe i bezsenność. Biorę je przed obiadem i ponownie w nocy. Krople te zawierają passiflorę i walerianę. Nie uzależniają, a pomagają się odprężyć. Zostawiam na noc zapalone światło i otwarte okno. Łóżko odsuwam od okna, bo jak mówiła mama, śpiąc przy otwartym oknie, najłatwiej się przeziębić. Leżę na lewym boku, plecami do drzwi szafy. Kiedy nie mogę spać ani na lewym, ani na prawym boku, śpię na plecach. Wtedy czuję jak przestrzeń wokół mnie oddycha, unosi mnie swoją ogromną ręką, a potem moje łóżko i ja jesteśmy uwięzieni w jej zamkniętej dłoni. Gdy to wszystko nie działa, biorę trzy tabletki relanium.
Na starym czarno-białym zdjęciu w jednym z albumów ciotki Marise sześć osób wystrojonych w odświętne ubrania stoi obok zbiornika z wodą. Nieco dalej za zbiornikiem widać drzewo eukaliptusowe, więc przypuszczam, że to Casino, gdzie tata się urodził i spędził dzieciństwo.
Kobieta w dużym kapeluszu, długiej spódnicy i obcisłym żakiecie trzyma na rękach dziecko. Obok niej stoi młoda dziewczyna w bieli, ma na głowie welon, a włosy poskręcane w długie pukle. Dziewczyna wydaje się za młoda do małżeństwa. Zapytałam o nią ciotkę Marise.
-To ja, odpowiedziała. –A to nasza mama – wskazała na kobietę w kostiumie –Mam na sobie sukienkę do bierzmowania. Tam dalej stoi Christiance, a to Whitey, niech Bóg ma go w swojej opiece.
Whitey to cienka, prawie niewidoczna smuga. Obok niego młoda kobieta ubrana na biało, w białych rękawiczkach, trzyma niewielką biblię w prawej dłoni.
-To twoja ciotka Flavia. Umarła w wieku dwudziestu lat na zatrucie pokarmowe. Zjadła nieświeże lody.
Nigdy o niej nie słyszałam.
-Pan chciał ją mieć przy siebie, powiedziała Marise.
-Dlaczego nikt mi o niej nie powiedział?
-Twój ojciec był bardzo smutny, gdy Flawia umarła. Nie mów mu, że o niej wspominałam.
Ostatnia osoba, młody chłopak w trzewikach, długich skarpetach, w dziwnej, wyglądającej na damską, marynarce z szerokim kołnierzem i kapeluszem w dłoni, to oczywiście mój tata. Na chrzcie dali mu na imię Gottlieb, ale wszyscy w rodzinie wołali na niego Lenny. Na zdjęciu nie uśmiecha się, ma posępną minę, najwyraźniej jest w złym humorze. Flavia stoi na tyle blisko, że dotyka jego dłoni, szeroka, srebrna bransoleta osłania jej nadgarstek. Nie była tak ładna jak Marise, ale wydawała się bardziej przebojowa.
-Miała coś w sobie, powiedziała ciotka, która w kolejności narodzin była starsza od ojca, a młodsza od Whitey’a.
-To dom w Casino, dodała. Widać część domu i duże, otwarte, czteroczęściowe okno, podparte składanym, metalowym uchwytem. –Piekielna nora. Za mały dla nas wszystkich. Twój dziadek zrobił z niego piekło.
-Czy dlatego ojciec wyjechał z Casino?
-Tak, odpowiedziała Marise. –Wszyscy go nienawidzili, starego łajdaka. Tylko Flavia stawiała mu czoła.
Zapadło milczenie. Myślałam, że opowie więcej. Zamiast tego westchnęła i wyszła z pokoju. Jeszcze raz popatrzyłam na zdjęcie i stwierdziłam, że z wyglądu Flavia była bardzo podobna do mamy.
W tamtym okresie, gdy oglądałyśmy zdjęcie i rozmawiałyśmy o Flavii, mieszkałam z Marise i jej mężem na ulicy Bellini. Było to przed Surrey Crescent. Na Bellini mieszkałam w kawalerce, którą ciotka i wujek wydzielili na parterze w ich położonym na wzgórzu domu.
Doskonale pamiętam tę kawalerkę z korkową podłogą. Ciotka sama położyła korek, zawsze była dobra w majsterkowaniu. Niewielkie przeszklone drzwi wychodziły na zewnątrz do ogrodu z pergolą, drewnianym stołem na fantazyjnie wywiniętych nogach oraz krzesłami z drewnianych listewek do kompletu. Jaśmin i róże zarastały płot, a szkarłatna bugenwilla pięła się po pergoli. Marise była też świetną ogrodniczką.
Naprzeciwko kawalerki znajdowały się drzwi do pralni, której chlubą była pokaźna szafka, na tyle duża, że mogła pomieścić zwłoki. Czasami żartowałam na temat tej szafki, na co Marise protestowała:
-Daj spokój, jakie zwłoki, o czym ty mówisz?
-Przecież żartuję, odpowiadałam.
– Wcale mnie to nie śmieszy, mówiła.
To był mój standardowy czarny dowcip. Wszyscy w rodzinie wiedzieli, że w wieku dwunastu lat Marise zastrzeliła mężczyznę, który włamał się do domu w Casino. Była wtedy sama, pogrążona we śnie, obudziła się i usłyszała mężczyznę plądrującego sypialnię rodziców. Zapewne szukał pieniędzy. Dziadek zawsze powtarzał, że w takich sytuacjach należy bez skrupułów użyć broni. Strzeliła, myślała, że go tylko zrani, zamiast tego zabiła.
-Paw, paw, prosto w serce, wołał ojciec, odgrywając dwunastoletnią Marise, i podkradał się chyłkiem do napastnika. Przesiedziała ze zwłokami do następnego dnia, dopóki rodzina nie wróciła do domu późnym popołudniem.
W sądzie mówiono, że to działanie w samoobronie. Miała zaledwie dwanaście lat, mogli wysłać ją do zakładu dla młodocianych przestępców. Wywinęła się, bo włamywacz był już wcześniej karany za gwałt, więc sąd uznał, że Marise działała w obronie własnej.
Ojciec twierdził, że Marise była dobrym strzelcem, zawsze trafiała do celu i uwielbiała polować. Wciąż jeździ na polowania z wujkiem. Nigdy nie rozmawiałam z nią o strzelaniu. Ale ostatecznie to ona wygłosiła oryginalny komentarz na temat ilości ciał, które mogłaby pomieścić szafka na brudną bieliznę. Zastrzelenie włamywacza to chlubny, lub raczej niechlubny, incydent w historii rodziny ojca, a Marise uznawana jest za swego rodzaju bohaterkę.
Caro wierzyła, że mama wciąż tam jest, wciąż istnieje pod okrywającym ją całunem schizofrenii. Wierzyła, że znajdzie się lekarstwo, które ją uwolni i schizofrenia z niej opadnie jak ręce opadające wzdłuż tułowia. A mama, cała i zdrowa, wyjdzie z tego wzniesionego przez siebie grobowca ubrana w błękit i jej piękne, brązowe oczy popatrzą na nas z uśmiechem.
Ale tak się nie stało. Gdy umarła, znalazłyśmy z siostrą zwitek kilkunastu wierszy na samym dnie schowka na rękawiczki w samochodzie. Napisane przez mamę, mówiły o tym, jak czuła się w czasie choroby. Wiersze zasmuciły siostrę. Nie wiedziałyśmy, że pisała. Nigdy nie zauważyłam, żeby zajmowała się jakimś pisaniem. Pomyślałam wtedy, że już wiem, co robiła, gdy po każdej kłótni odjeżdżała samochodem, a po wielu godzinach wracała do domu z siatkami niepotrzebnych zakupów. Widziałam oczami wyobraźni, jak parkuje samochód i siedzi w nim, pisząc wiersze. Wiedziałam, że często płakała w samochodzie. Teraz wiem, że także pisała. Nie czytam poezji, nie rozpoznałam więc, czy wiersze były dobre.
Kiedy ciotki wzięły sprawy w swoje ręce, oddały mamę do szpitala. Na oddziale psychiatrycznym podali jej leki uspokajające. Nigdy już nie była taka jak dawniej. Odwiedzaliśmy ją raz w tygodniu w niedzielę, przywożąc afgańskie ciasteczka, czyste ubrania i świąteczne wydanie gazety. Najczęściej pytała o samochód: jak jeździ, czy trzeba go umyć, czy tata zrobił coś, żeby biegi nie zgrzytały.
Na oddziale wyczuwało się zapach metalu. Stalową woń, podobną do zapachu, jaki pojawia się przy szorowaniu zlewu ze stali nierdzewnej. Bałyśmy się z Caro tych wizyt, jednak, gdy nadchodził weekend, wiedziałyśmy, że trzeba jechać. Podróż tam była smutna, odwiedziny u mamy jeszcze smutniejsze, ale najgorszy był powrót do domu.
W szpitalu mama wydawała się słaba i eteryczna. Niewiele mówiła i, co dziwne, zaczęła się jąkać. Jej smutek nas przytłaczał. W drodze do domu ojciec w milczeniu prowadził samochód starą drogą przez sosnowy las, za każdym razem żałowałam, że nie wybrał innej. Czułam jak te ociężałe drzewa przechylają gęste, kosmate konary w moją stronę. Były jak tłumiki. Pod uschniętymi, brązowymi igłami sosen, które opadły na poszycie lasu, nic nie rosło. Ziemia pokryta igliwiem pochłania dźwięki, tłumiła i wyciszała wszelkie odgłosy.
Ostatecznie nasze niedzielne odwiedziny w szpitalu i długa powrotna droga do domu przez sosnowy las dobiegły końca. Jak to zwykle bywa, prędzej czy później następuje zmiana. W naszym przypadku, odesłali mamę do domu, gdzie przez pewien czas jakoś funkcjonowała. Zanim wyszła za tatę, mieszkała krótko w Europie. I teraz, przed powrotem na oddział psychiatryczny, zdołała spędzić tam samotnie wakacje.
Po ulicy Beliini nadeszły czasy Surrey Crescent. Skończyłam drugi rok studiów licencjackich i zapragnęłam wyprowadzić się z domu ciotki Marise i pomieszkać sama. Była zbyt ekspansywną osobą. Cieszyła się uznaniem oraz silną pozycją w rodzinie, ojciec ją podziwiał.
W dziewięcioosobowej rodzinie ze strony ojca pierwszym dzieckiem była Christiance. Bardzo młodo wyszła za mąż za faceta o imieniu Duvall. Urodziła mu czworo dzieci, ale Duvall od niej odszedł i zostawił wychowywanie całej czwórki na jej głowie. Wiecznie krzątająca się i zrzędliwa, gdy się z nią rozmawiało, najczęściej udzielała rad, jak oszczędzać pieniądze.
Następna była Flavia, ulubienica ojca. Potem wujek Whitey, zaraz po nim Marise, dalej Mamie, którą tak naprawdę ochrzcili Adelajda, a wreszcie ciocia Za, zdrobnienie od Elizabeth. Tata urodził się dwa lata po Za, a po nim jeszcze najmłodsze dziecko, chłopczyk ochrzczony Phineas, które żyło zaledwie trzy dni.
-Kochaliśmy go, powiedziała Marise. -Jednak Bóg kochał go bardziej.
Co do śmierci, ciotka Za miała wiktoriańskie przekonania. W każdą niedzielę chodziła do kościoła i zapraszała pastora na herbatę. Raczyła go bakaliowymi babeczkami i wciągała w rozmowę o życiu pozagrobowym. O przebiegu tych rozmów opowiadała potem mamie i tacie.
Skonstruowała misterny, szczegółowy obraz życia pozagrobowego, które przebiegało w pełnej słońca dolinie ze starannie wypielęgnowaną trawą, klombami i drzewami. Gdzieniegdzie nad wijącym się strumieniem lub kamieniami w roześmianym potoku znajdowały się malownicze kładki. Był też gaj pomarańczowy, kępa wysokich topoli i zaciszny brzozowy las rozciągający się nad jeziorem. Można było wybrać się na przejażdżkę łódką. Zawsze słonecznie, wszyscy dla siebie mili, a nad tym wszystkim panował dobry Bóg.
Caro zapytała ciotkę Za, jak dobry Bóg wygląda, na co Za odpowiedziała, że jest przystojnym, inteligentnym blondynem i wspaniałym tancerzem. Stwierdziliśmy, że przypomina Theo Emmanuela, szkolnego kolegę ciotki, w którym się zakochała. Niestety, Theo był Żydem, więc nasz prezbiteriański dziadek uznał go za nieodpowiedni materiał na zięcia. Ale Marise i Mamie i tak dokuczały Za z powodu Theo Emmanuela.
-Był Żydem, mówiła Marise. –Wyobrażasz sobie. Gdyby za niego wyszła, pewnie mieszkałaby teraz w pałacu.
Jednakże ciotka Za nigdy nie wyszła za mąż. Wolała poświęcić się służbie kościołowi, spędzała wiele godzin pielęgnując kwiaty, naprawiając okładki kościelnych śpiewników i wyszywając poduszki na klęczeniki. Była nieoficjalną i niepobierającą wynagrodzenia sekretarką pastora. Czasami, podczas dni ulicy Bellini, przepisywała na maszynie moje wypracowania.
Znalazłam dom na Surrey Crescent. Parterową, ciasną połówkę bliźniaka. Rudera, dlatego czynsz wychodził tanio. Latem było tam gorąco, zimą jak w kostnicy. Zgniłe deski podłogowe w kuchni pozapadały się w kilku miejscach i na pewno było coś nie tak ze ścianami w łazience, bo kiedy zamykałam okno, czułam stęchliznę.
Poprzedni lokatorzy pomalowali salon i kuchnię na jaskrawożółto, a sypialnię na kolor szkarłatnoczerwony. Zastanawiam się, kim są ludzie, którzy malują ściany na szkarłatnoczerwony lub jasnoniebieski, a potem wyjeżdżają i zaczynają mieszkać gdzie indziej. Nazywam ich w myśli Pierwotni i chciałabym żyć ich życiem pierwotnych rozwiązań. Nie jestem jedną z nich, więc zamalowuję te pierwotne kolory ścian na biało.
Kiedy zadomowiłam się na Surrey Crescent, moja siostra Caro często wpadała z wizytą w drodze ze szpitala do domu. Mieszkała z mężem Larrym, od zawsze chcieli mieć dzieci. Po transfuzji krwi podwozili ją na Surrey Crescent, odpoczywała leżąc na dużej, zajmującej całą ścianę, różowej sofie w kuchni. Jadłyśmy obiad, a potem robiłam kawę w zaparzaczu, którego do tej pory używam. Czasami zasypiała tuż po jedzeniu, a ja okrywałam ją kocem. Gdy się budziła, odwoziłam ją do domu.
Była wycieńczona białaczką. W powieściach wiktoriańskich opisywano ludzi, którzy powracali do zdrowia po długiej chorobie. Bohaterowie ci spędzali dużo czasu w łóżku, a potem, żeby pokrzepić się morskim powietrzem, podróżowali nad morze. Dawniej powrót do zdrowia trwał znacznie dłużej i był jedną z ulubionych form spędzania czasu. Teraz jest inaczej. Wracamy do pracy tak szybko, jak to tylko możliwe. Nikt sobie nie pozwala na długą rekonwalescencję. Uważa się, że to zbytek.
Siostra wierzyła, że szybko powróci do pracy za biurkiem w Ministerstwie Rozwoju Ekonomicznego, gdzie miała pod sobą ośmiu pracowników. Nie wiedziałam, czym się tam zajmuje. Czasami spotykałam ją w holu i jadłyśmy razem lunch. Do tej pory nie wiem, na czym polegała jej praca, chociaż teraz bardziej mnie to ciekawi, niż kiedy żyła. Nie chcę zapomnieć. Staram się pamiętać każdy szczegół. Żeby nic nie pozostało niewidoczne, zawoalowane. Pragnę zrozumieć, dlaczego jej tu nie ma i dlaczego ona, także, została mi odebrana.
Na Surrej Crescent najczęściej chodziłam na skróty, wybierając tajne uliczne przejścia. Żeby dojść do kiosku, przecinałam długą, boczną uliczkę i wychodziłam z boku kiosku na tyłach budynku. Znałam wiele alternatywnych dróg i wolałam je od tych uczęszczanych.
Nad rzeką widniały Domy Marzeń. Były piętrowe i dumne ze swoich wielkich garaży i basenów, palm w doniczkach oraz balkonów z malowniczym widokiem do śniadania. Lubiłam tam spacerować i zastanawiać się, w którym bym zamieszkała.
Wracałam przez namorzynowe bagno, które w ciągu lat się skurczyło i zbudowano nad nim kryty, drewniany pomost. Ciągnął się on nad bagnem i ciemną taflą wody w kanale, która ostatecznie wpływała do morza.
W pobliżu bagna upał był zawsze większy, bardziej skondensowany. Wysokie brzegi torfiastego błota, usiane roślinnością przypominającą obłędne, zielone czupryny, wznosiły się po obu stronach kanału. Emanował stamtąd okropny smród i czasami cierpka woń solanki.
Ptaki ukrywały się w trzcinie i na drzewach rodzących lśniące liście, których połysk sprawiał, że wyglądały jak polakierowane. Wijące pnącza różowych kwiatów w kształcie kielichów z zielonymi, pękatymi pręcikami wplatały się w trzcinę, a ich płatki mieniły się niczym tafta.
Na środku bagna żyła rodzina dzikich kaczek. Małe kaczątka spały na brzegu kanału w trawie, a dorosłe unosiły ogony i zanurzały dzioby pod wodę w poszukiwaniu pożywienia. Kaczka płynąca w górę strumienia pozostawiała na powierzchni wody zmarszczkę w kształcie litery V. Znacznie dalej i bliżej morza spotykałam ptaki wodne na chudych, żółtych nogach z długimi, zakrzywionymi dziobami. Poszukiwały robaków w śmierdzącym błocie, stawiały jedną nogę elegancko przed drugą, oceniając głębokość i wagę każdego kroku podczas brodzenia.
Pewnej wiosny para mew zbudowała niechlujne gniazdo na dachu miejscowego klubu wodniackiego. Kiedy wykluły się młode, ich rodzice walecznie strzegli terytorium, bombardując lotem nurkowym każdego, kto podszedł za blisko. Rano i późnym popołudniem brązowe, pokryte puchem pisklęta biegały po blaszanych fałdach dachu, zawsze razem, iskając sobie nawzajem drobne tułowia i dzioby. Potem ktoś z klubu uznał, że ptaki są zbyt uciążliwe. Wziął strzelbę i zastrzelili dorosłe mewy. Nie dowiedziałam się, jaki los spotkał pisklęta.
W sypialni na Surrey Crescent moje łóżko znajdowało się naprzeciwko drzwi, co jak twierdziła siostra, przynosi pecha, bo stopy są skierowane do wyjścia jak w trumnie, gdy ktoś umrze. Nie chciałam z nią o tym dyskutować.
Nie przestawiłam łóżka, wolałam, żeby zostało, jak jest. Gdybym je odwróciła, miałabym głowę pod oknem, więc pozostawiłam łóżko z zagłówkiem na wprost wyjścia. Z prawej strony było okno, a z lewej pusta ściana, gdzie zamierzałam powiesić jakiś obraz, jednak nigdy tego nie zrobiłam.
Po śmierci siostry wciąż mieszkałam na Surrey Crescent. I właśnie tam ostatni raz widziałam Caro, zanim trafiła do hospicjum. W czasie tej pamiętnej wizyty mówiła o mamie. Że codziennie modliła się o jej uzdrowienie, a kiedy mama umarła, przestała wierzyć kościołowi, poczuła zdradę.
Było upalnie. Przegryzałyśmy chrupki sojowe w kształcie zawijasów. Przyniosła je w plastikowym pojemniku. Caro wyznała, że wiersze mamy, które znalazłyśmy w schowku w samochodzie, są niemal genialne. Tylko czy mama chciała, żeby je ktoś przeczytał?
Odwiedziny w hospicjum w ciągu ostatnich trzech dni życia siostry były niezwykle smutne. Autobus zatrzymywał się przy czymś, co można nazwać nędznym pasażem handlowym – budowano takie w latach sześćdziesiątych, teraz są przestarzałe i walczą o uznanie. Ten żałosny, obskurny pasaż psuł atmosferę w całej okolicy.
Za pasażem przechodziło się przez ruchliwą ulicę pełną aut, ciężarówek i spalin, mijało pub obdarzony cudowną nazwą Jaja Szekspira. Na rogu w sklepie dla niepełnosprawnych sprzedawali wszystko, deski do kąpieli, balkoniki do rehabilitacji, sedesy pokojowe i stoliki na kółkach. Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, a nawet więcej. Gdy już minęło się to centrum zaspokajania potrzeb, trzeba było wspiąć się stromo nachylonym podjazdem wprost do stylowego, drewnianego budynku, którego piękno już nieco przygasło, gdzie mieściło się niewielkie hospicjum.
W hospicjum wszyscy się uśmiechali, co, jak sądzę, było lepsze, niż gdyby spoglądali z grobową miną, ale to bezustanne uśmiechanie sprawiało, że czułam się zrozpaczona.
Ostatnie zdjęcie zrobiłam Caro w ogródku za domem na Surrey Crescent. Ma przechyloną głowę, pije sok z granatów i unosi szklankę w moją stronę, a raczej aparatu, za którym stoję. Na talerzu kawałki kurczaka, groszek, cukinia gotowana na parze, pomidory i połówka pieczonego ziemniaka. Chciałyśmy ugotować na parze brokuły, ale zrobiłyśmy cukinię.
Caro jest wychudzona. Tak dużo straciła na wadze, że wygląda jak własny cień. Nie uśmiecha się. Z powodu regularnych transfuzji krwi jej skóra jest blada, prawie przezroczysta. Gdy ktoś umiera, mówi się, że odchodzi do lepszego świata. Zastanawiam się, gdzie to jest. Mówią, że to piękne miejsce, ale jeśli tak nie jest? Jeżeli jest tam równie ciężko jak za życia?
Gdy wygasła umowa najmu na Surrey Crescent, postanowiłam się wyprowadzić. Drażnił mnie tam telefon. Dzwonił, a kiedy odbierałam, nikt nie odpowiadał. Słyszałam tylko jakieś zakłócenia, biały szum. Nikt się nie odzywał, a potem telefon się wyłączał.
Teraz mieszkam na ulicy Vedic. W jednym z osiemdziesięciu mieszkań, z balkonem, bez ogrodu, tylko krzewy przy podjeździe na podziemny parking. Moje mieszkanie to jeden pokój z wbudowaną szafą i czymś, co agent nazwał wnęką na łóżko. W dziennej części pokoju mam szarą wykładzinę dywanową, w kuchni wszelkie niezbędne urządzenia, a w łazience podgrzewany wieszak na ręczniki. Niewielki balkon wychodzi na ulicę Vedic. W tym miejscu ulica wznosi się aż do szczytu wzgórza, a następnie skręca ostro w lewo. Na mapie widać kształt dużej podkowy.
Raz w miesiącu, w niedzielę, jadam obiady z ojcem. To dzięki temu odkryłam, co robiła mama, gdy odjeżdżała samotnie autem. Wyznał, że zdecydował, że mi powie. Cały on. Nigdy nie opowiada wszystkiego od razu, a potem dawkuje według własnych zasad. W końcu zna się zaledwie połowę historii, a on uważa, że ma prawo zachować resztę dla siebie.
Dowiedział się o tym w pubie, gdzie popijał z przyjacielem i spotkał miejscowego policjanta. Tego, który uczył nas w szkole zasad ruchu drogowego. Podszedł do ojca i powiedział, że widział mamę. Wyjaśnił, że widział, co robiła. Nie było to niezgodne z prawem, ale kiedy ją obserwował, czuł, że coś było nie w porządku.
Parkowała samochód w pobliżu rezerwatu, potem szła w kierunku autostrady i łapała stopa. Policjant zauważył, że stała na poboczu drogi z wystawionym kciukiem.
-Dokąd ona, u diabła, tym stopem jeździła? Zapytał ojciec policjanta.
-Tego nie wiem, odpowiedział policjant. –Widziałem tylko, jak parkowała samochód i łapała okazję. Robiła to regularnie.
Próbowałam sobie wyobrazić mamę zostawiającą samochód. Wiem, jak bardzo kochała to auto. Nie powiedziałam ojcu o wierszach w schowku. W jednym z nich napisała:
Powiększając to, o czym myślisz
nigdy nie zdołasz odsłonić
czegoś, co dotyka niczego
ich brzegi są takie odległe.
Nie chcę opuszczać tego wszechświata
dla innego, gdzie będę stąpać po kruchym lodzie, nie chcę opuszczać
tego wszechświata, mój język
ma smak popiołu.
Mama trzymała guziki w dużej puszce. Dostała ją w prezencie. Było w niej bożonarodzeniowe ciasto z bakaliami. Na pokrywce widniały trzy podskakujące renifery, każdy z inną miną – pokorną, arogancką, a trzeci jakby artystyczną. Miały różowe i niebieskie siodła, a wokół szyi szerokie skórzane uzdy z dzwoneczkami. Był tam śnieg, czerwone niebo i duża, biała świecąca gwiazda.
W puszce były zamknięte osierocone guziki. Gdy nadchodził ich czas, przyszywano je z powrotem obok starych kumpli, w miejsce zgubionych, i zaczynały nowe życie. Lubiłam obrysowywać palcem kontury reniferów. Tak dobrze opiekowały się guzikami. Zapytałam kiedyś Caro, gdzie się ta puszka podziała. Wzruszyła ramionami, zrobiła zdziwioną minę i piskliwym głosem, jak Gilgotka z kreskówki, stwierdziła:
-Przecież to tylko stara puszka.
Pamiętam, jak na oddziale psychiatrycznym całujemy mamę na do widzenia. Najpierw ja, potem siostra. Ma lodowate policzki, jakby w naszych ramionach zdążyła już odbyć daleką podróż i przebywała w jakimś innym, jej własnym, świecie. Trzymamy się za ręce, dotykając koniuszkami palców. Pożegnalne przedstawienie jak dawniej, gdy byłam jeszcze mała. Tu, tam i tu. Przyłóż tam i tu. Potem została nam odebrana. Odeszła z naszego życia, żeby przekonać się, jak to jest stąpać po kruchym lodzie. A mój język miał smak popiołu.
przełożyła Wioletta Perzanowska
[1] Whitethorn – głóg jednoszyjkowy (przp. tłumacz)