I
im zimniej tym wolniej. puchną węzły i więzi – promieniują opuchlizny
po wewnętrznej stronie. mówią że śnieg jest końcem – obrazem który
łatwo przyswoić uformować by nikt nie zszedł niżej. metafora
na poziomie zero i tamten krajobraz: pierwsze zanurzanie w pasma
włosków. na równinach elektrycznej skóry fale gwałtownego ciepła.
cień mężczyzny opanowany przez hewel. ołtarz wypełniony
przesterowanym smutkiem.
noce nastawione na bielenie kości płoną jak domy. po obecnych
nie ma już śladu tylko kiełkujący głód wciąż przetacza się w żyłach.
to tutaj staliśmy nadzy. w dłoniach ta sama jakość skóry – bezpieczna
i pełna żalu. rozkwitanie wzroku gdy przychodzi żar bielszy niż śnieg.
może jeszcze lśni w oczach które otoczyła glina. pamiętam wstyd
połyskujący jak szkło w gardłach porzuconych kochanków twarz żony
pochylonej nad tobą cmentarz w ciszy. i to nagłe szarpnięcie zaciskanej
na ramieniu ręki.
krótkie. zaraźliwe.
II
od wczoraj trzydzieści osiem stopni. ogniska wstrząsu w komorach.
są noce gdy zaostrza się pamięć przywołuje biel. wybiega ze mnie
mały chłopiec z podciętymi żyłami. z książki wysuwa się list:
chciałbym żebyś miał ślad. korzystaj z tego.
korzystaj.
droga między wsią a miastem – przejście gdzie obce będzie oswojone.
powoli potężnieje lato: zanim obetnę swoje ucho – wiosną 1888 wyjadę
do arles. zwrócę twarz ku słońcu. na trzy noce ugrzęznę w barze
przy 30 place lamartine. opiszę co zastałem a widziałem mężczyzn
zamkniętych w ciałach ogołoconych przez głód nocy i kobiety
zaciśnięte nad kieliszkami absyntu. stół bilardowy
gazowe lampy – dzikie kadzidła
nasączane kontrastem.
miejsce gdzie można się zrujnować zwariować lub popełnić zbrodnię.
kelner ubrany w śnieg (ale śnieg ma tutaj posmak murarki) wyczekujący
by zerwać smycz poprowadzić coraz niżej i złożyć w embrion.
pozwolić skonać pośród ścian jak ropiejące rany.
niech się przyzwyczają – mówi patrząc w oczy – dlatego sufit
w zieleniach jak świeżo przesypywany piach. albo inaczej:
trafiłem przypadkiem w ten zakątek polskiego kraju między autostrady
trasy szybkiego ruchu i rozległe pastwiska. uskok w połowie drogi gdy traciliśmy
zasięg – krótka chwila na nieśmiertelność. pamiętam las pierwszy splot dłoni;
nazywano mnie vincent – chłopiec z burzy i pleśni. wystawiono walizki na mróz.
w nich: przewiązane gazetami mięso ołówki oraz niewyraźne szkice
kilka zdjęć które każą tęsknić. więc przyszedłem do ciebie nagle oswoiłem
ramiona i lęk zaczął się układać w ogień –
pierwszą w sobie ciszę.
III
dłonie które grzebały wszechświat w obcych ogrodach nie są już dłońmi
pastora. pielęgnuj ten moment – niech zalęgnie się w tobie jak modlitwy na ustach
w bezmięsne dni i noce. kiedy przychodzi nieoswojone – nic tylko ręce
w trójkąt i sztorm.
theodorusie nigdy nie opuścisz groot-zundert a każdy zapach
palonego światła przypomni ci zawiniątko złożone w ziemi. pomyśl:
30 marca 1852 przyniósł wilgoć i lód więc czyj był ten głos. w ciemności
wszyscy jesteśmy już trochę martwi. w czasie połogu anna cornelia
rozchyli zbolałe uda by przyjąć nowe. jak bezgłośnie wpada jego nasienie –
odliczy przygryzając wargi – jak bezgłośnie wpada
w pustkę. w czerń. twój syn dojrzeje w ciszy i przyjdzie
rok później. nadasz mu to samo imię przepiszesz w urzędzie papiery.
sądziłeś – to pomoże wypełnić luki osłonić prześwity więc
skąd w jego oczach coraz głośniejsze drapanie niczego?
IV
opuściłem dom pełen mgły i ruszyłem w podróż przez kolejne ramiona plecy między uda przeznaczone z natury
dla kogoś innego a jednak coś nie pozwalało przestać i powoli obrastałem igliwiem w którym pomieszkiwało robactwo z okolic żołądka za każdym razem kiedy wchodziłem w gorące ciała kiedy poddawałem się wstydliwej nagości i czerpałem
radość kiedy spełniony łapałem oddech i sznurowałem palce z obcymi palcami twoja głowa pojawiała się zawsze obok kamienna ale równie spełniona wybiegałem wtedy z rozgrzanej pościeli wprost na lodowaty deszcz by pozbyć się tej chorobliwej mgły
zapachu co uderza do głowy jak metal i przy każdym ruchu coraz głośniej i głośniej –
promieniuje jak księżyc zalewa oczy mlekiem matki wypełnia pokoje śniegiem
V
pod wieczór pustoszeją sale. nie zamykaj drzwi do swojego pokoju
gdzie trzymałeś mnie w ramionach jakbyś obejmował małe dziecko albo urnę
z prochami. był to pokój bez okien gdzie stały dwa fotele i biurko. nie pamiętam
łóżka choć wyłącznie o to mogło chodzić gdy przychodziłem i chciałem zostać.
przychodziłem i mogłem zostać gdyby nie malutki pokój w którym nie było
łóżka tylko ściany jak z płócien marka rothko – wchodziły we mnie powoli
i wstrzymywałem oddech bo zanurzały się w atramentowej głębinie
która we mnie ma swój początek. to co ślina przyniesie
dzielić jak narkotyk
gdy pod wieczór pustoszeją sale. ci którzy zostali piją na piętrze
najtańsze paliwo. a ty trzymałeś mnie wtedy w ramionach
w pokoju przy szkolnej kaplicy jakbyś chciał wyruszyć w nieznane
ale słowo nie stanie się ciałem. nie zamieszka między nami.
VI
wystarczy że sny podchodzą
do gardła niczym wygłodniałe dzikie zwierzęta. i wtedy ujrzałem
pęknięty ołtarz z mięsa i kości. oczy gotowe rodzić deszcz w huczne
święto ciała. nie stało się nic – mówili – a ich usta sznurowano
przykładano do rozgrzanych mięśni. i zapominali:
po co przyszli gdy ogarniał ich dźwięk. mężczyźni w dyskotekach
chłopcy w opustoszałych parkach. my czekaliśmy w milczeniu.
osobno. w głowie techno nadaje tempo pamięci. spójrz
kto wrócił kto wyłonił się z czarnych korytarzy zdolny zabrać
na podmokłe równiny i porzucić raz jeszcze byśmy zrozumieli:
jego krew i sperma – wciąż w nas pulsują.
gwałtownie i burzliwie.
to pozostawiły po nim dekady: krótkie szarpnięcia
bezdech marmurowych poranków kiedy ciało przypomina
zbiór nic nie wartych dalekich galaktyk; czarne tabernakulum
w którym mieszkał przed tobą. co stanie się z twoim
gdy zacznie oswajać następne? szerszenie i ogień.