Podróż do Londynu była zawsze jego marzeniem, a teraz już koniecznością ekonomiczną. Autobusowa eskapada do Victoria Station była nużąca. Przez Niemcy, Francję, promem w towarzystwie podobnych do Artura, szukających pracy ludzi. Z tym, że on ściskał w dłoni kartkę z adresem i telefonem pracodawcy, które dostał w Polsce od firmy pośredniczącej. Nie była to praca jego marzeń, ale po szkole teatralnej nic w Polsce nie mógł znaleźć. Od czasu do czasu wpadało mu tylko statystowanie lub małe rólki, a z tego nie dało się przeżyć. W Internecie Artur znalazł firmę, której zapłacił za to, że znalazła mu pracę w niewielkim sklepie z ptakami. W autobusie do Anglii zaprzyjaźnił się z siedzącym obok Polakiem, który jechał pracować na czarno. Sławek przestrzegał go przed pośrednictwami. I oto teraz triumfował. Gdy Artur zadzwonił z budki obok Victoria Station, telefon odebrała zdziwiona Angielka, a adres wskazywał jej prywatne mieszkanie. Oszuści musieli wziąć go z książki telefonicznej.
– Sorry, stary, ale ja ci nie pomogę! Sam pracuję na czarno, mieszkam na razie w wynajętej norze w kupie ludzi, a chcę jeszcze jak najszybciej ściągnąć dziewczynę z dzieckiem.
– Został pan wystrychnięty na dudka i będzie potrzebował papugi (prawnika), o ile pan ma pieniądze! – dodał przysłuchujący się rozmowie Polak. Pasażerowie autobusu rozpierzchli się, każdy w swoją stronę i zostawili oszołomionego Artura samego. Nikogo nie obchodził jego los.
Chłopak nie miał pieniędzy na powrót. Zostało mu zaledwie kilka drobnych na posiłek. Musiał natychmiast coś zrobić, ale napięcie z niego uszło. Poczuł się nie u siebie. Jakże tu było inaczej niż w Polsce. Tabun ludzi z City pędził po pracy do podmiejskich pociągów jadących do zadbanych przedmieść. Każdy zajęty sobą, a w najlepszym razie rozmówcą. Gdyby tłum miał charakter, to ten był przedsiębiorczy i skoncentrowany na zadaniu i tylko na sobie. Nic innego nie widział. Lawina wsiadła, lawina wysiadła. Artur zaczął płakać. Wyszedł przed budynek Victoria Station. Osunął się na chodnik i szlochał.
– Co się panu stało?! – prawie niezrozumiałym cocneyem zagadał zamiatający ulicę Londyńczyk.
– Mogę panu jakoś pomóc? – Artur nie dowierzał jego dobroci, ale opowiedział mu o swoich kłopotach.
– Mój brat jest kucharzem w całkiem dobrej restauracji. Może potrzebują pomocnika? – wymyślił na poczekaniu zamiatacz i zaraz sięgnął po komórkę.
– Idź tam od razu – i zamiatacz podał Arturowi adres restauracji. – Potem sobie coś wynajmiesz, tylko najlepiej u Londyńczyków, bo kolorowi podnajmują często mieszkania komunalne i możesz się wpakować w kłopoty.
Zaopatrzony w taką wiedzę i na powrót wierzący w ludzką dobroć Artur pojechał do restauracji. Właścicielem był zamożny Hindus nieludzko ćwiczący swój personel. Klienteli było dużo i tempo pracy ogromne, nieraz Arturowi pot ściekał po twarzy. Został podkuchennym i sprzątaczem, najcięższa praca na początku. Od ostrych orientalnych przypraw stawały mu łzy w oczach. Gdy właściciel zobaczył go takiego, tylko go jeszcze sklął, na szczęście po hindusku.
Polak zamieszkał w małej kanciapie za kuchnią, której okna wychodziły na wewnętrzne podwórze. Jedynymi jego towarzyszami były gołębie, którym przynosił resztki jedzenia. Zawsze chętnie do niego przylatywały i lubiły go. Ludzie z kamienicy przeganiali je, żeby nie robiły kup na podwórku i pomstowali na Artura. Chłopakowi było ciężko, często wspominał beztroskie lata szkoły teatralnej, pełne przyjaciół, którzy rozeszli się potem każdy w swoją stronę. Opary sztuki i ambitne cele. Człowiek wtedy wzlatywał. A teraz co? Ciężka praca fizyczna i samotność, bo kucharze nie zawsze mieli nawet czas pogadać. Ciułał na bilet do porządnego teatru, żeby zasiąść tam chociaż jako widz.
Dlatego gdy los się uśmiechnął, Artur się nawet nie zastanawiał. A przeznaczenie tym razem znalazło się w śmietniku. Pewnego razu przy opróżnianiu kubła z resztkami warzyw chłopak zobaczył coś niezwykle kolorowego, z błyszczącymi cekinami i naszytymi prawdziwymi piórami. Strój egzotycznego ptaka. Wielka głowa z otworami na oczy i nakładany osobno kombinezon z szerokimi jak skrzydła rękawami. Artur zaraz pobiegł przymierzyć strój i zachwycony postanowił wypróbować go w najbliższą niedzielę, którą akurat miał wolną.
Na tacce postawionej przed występującym ptakiem pojawiło się dużo monet. Ludziom podobała się uliczna pantomina. Tekstu nie było i Artur nie musiał zdradzać swojego cudzoziemskiego akcentu. Za to dzieci uwielbiały egzotycznego ptaka z londyńskiej ulicy. Z czasem Artur zaczął zarabiać już tylko jako ptak i odszedł z restauracji. Szef Hindus pozwolił mu zachować mizerny pokoik w kanciapie. Artur biegał w słońcu, w deszczu i śniegu. Marzył, że barwnego ptaka zobaczy pewnego razu ktoś ważny, kto doceni jego pląsy. Może przyjdzie obejrzeć z dzieckiem.
Dni mijały i wszystko było po staremu. Arturowi ledwo udawało się przetrwać. Trzeba być gotowym i wymyślić jakiś ekstra-numer. Chłopak zadarł głowę i obserwował koronę pobliskiego, mocnego drzewa. – Może skok z tego drzewa, udający latanie, a na dole jakaś mała trampolina? I Artur wspiął się po gałęziach na najwyższą gałąź. Rozpostarł skrzydła… A właściwie, dlaczego nie? Pofrunął w słońce, a ludzie na dole obserwowali coraz mniejszą i mniejszą sylwetkę na nieboskłonie. – Tato, ten pan lata? – Tak synku, on uwierzył w swoje marzenia.

Małgorzata Kulisiewicz – Ptak
QR kod: Małgorzata Kulisiewicz – Ptak