Któryś numer

owinął się w tą tamtą
skórę, powiedzieli mu, że prawdziwy
przyjaciel to nie wspólne
myśli, ale czas,
rozerwał ją na strzępy,
nie będę
nosił czegoś, co obrasta samymi
słowami, wierzył

pamiętała jak na taśmach
produkcyjnych
języków wymieniali się kostkami
lodu, pocałunek z przesłaniem, ostatni
drink
w starych szmatach przemoczonych
neuropeptydów, krzyczałam,
powroty nie
mające końca, igła
w budyniu, lubiła

stałem tam z nią
i wymienialiśmy się ubraniami,
dwa metry dalej
padał deszcz,
żywej duszy, ale i tak mówiliśmy
szyfrem,
chciałem czapkę, ale ona mówi, że ci
nie przebaczy,
chciałam
kurtkę, ale on powiedział, że już jej nie
znosi,
mówię kaptur, a ona rozkłada nogi,
szepczę
szalik, a on mi wyznaje miłość,
spluwam krwią przez ramię
i zaczepiam duszę,
ona wkłada rękę i stoi autobus


Wahadłowce

to tak niewydajne krzyczeć ustami, tłumaczę,
więc tłumaczę to rękami,
boli, poza bólem jednak co nieco dociera, myślę,
myślę porami skóry, rysuję włosami,
boli jak cholera,
ile się trzeba napocić żeby chlapnąć farbą
we właściwą nutę, ile,
żeby wydrzeć się szeptem,
puścić krew pędzlem,
nie trafić na cmentarz skrótem

chwilowa ulga tak potężna, że nie mam już
głowy tam, gdzie zawsze:
tułów wpycham w prawe ramię, karkiem przeciskam się
przez łokieć, kulę
czaszką i bebeszę wnętrze przedramienia, i gdzieś już
w nadgarstku dłoni,
rozpruwając
opuszki
palców – albo może międzypalcza, te
przejśca między palcami, nie wiem jeszcze –
ale rozpruwając, wystrzelam tam parą
niby-rąk,
takich czy to ramion, miniatur
uniesionych zaraz wysoko ponad główką
dłoni, ponad mózgiem
ręki, i poza
granicami ciała,
poza,
ciała wreszcie poza granicami, górują
nad rozbitą pięścią
nosa,
nad zszarpanymi
rzęsami
kłykci, stawami policzek,
błyszczą
w słońcu, bo słońce czekało nagle
po drugiej stronie skóry,
jakby trik taki,
że niby niebo to tam – a tutaj, pod wybitymi zębami
niebieskich palcy, gdzie już prawie
chwytam cięty moment śmierci, sól na wargach
papilarnych – mam wrażenie, że płonąc
w tym słońcu nowej świadomości chwytają się
tam czegoś,
czuję: ja wciąż tam żyję,
i coś tam robią, czego wciąż nie widzę,
bo wciąż na ślepo, choć coraz mocniej, walę
tą martwą głową w mur zmartwychwstających
dłoni


Lotki, glany, ogryzki

Znowu wstałem za wcześnie, na widelec umyty w kuchennym zlewie
nawijam kolejne zwoje nerwów, makaron al dente w plastikowym
pojemniku marzeń strzela w mikrofalówce
jak stara kiełbasa. Nie lubię tej piosenki, trzeba przykręcić gaz,
bo wybuchnie mi głowa,
za dużo naraz, pomimo tego, że nie ma niczego.
Ekstrakty
kaca pasteryzowane w puszkach snów, wciąż pamiętam etykiety; nie chce mi się
czyścić grilla. Trochę jakby za późno
na miłość z patyka, myślę, przykręcając ten cholerny kurek – może taki przeciąg
z ciszy opóźni trochę ten codzienny spacer noży, kolorowy
szaszłyk braku
w kole ratunkowym nadziewanym
pikantną modlitwą z tytoniem.
No jak, jak tu się
nie wkurwić, skoro nawet tępym, nawet się straconym,
nawet zgodnie z chwilą nazwać się nie można, bo od razu parująca
micha z wonnym użalaniem na kościach bulionu, z pajdą chrupiącego wrzutu, że z lampką wytrawnego poczucia winy do plasterka topionego sarkazmu przy świecach.
Wychodzę, wracam,
po drodze udaję, że jestem kimś,
kto przeżywa. To żaden paradoks, mistrz strategii samoutrudniania uważnie patrzy pod nogi, nigdy
nie zapomina o prysznicu, całusie na pożegnanie,
czy o podlewaniu roślin, autystycznych pędów inteligentnej nadziei,
pijanych kwiatków w równiutkich
doniczkach myśli segregowanych na kuchennych parapetach za szybami wiecznie
zaparowanymi zapachem
gotującej się wiary w podniecającą śmierć, bulgoczącej marchewką tęsknoty do
królewskiego zgonu w czasie kolejnego nudnego seksu. Nie czytam ich gazet,
stały się zbyt
ciekawe jak dla mnie; muszę znaleźć ostrzałkę bo nie ukroję tego. Albo razem
z woreczkiem na wenę wrzucę z powrotem do lodówki, tam w kąt
obok całego zestawu mrożonych
uczuć łownych, tej resztki energetycznej półtuszy,
pięknej sztuki seledynowego ścierwa z nieprawdopodobnego okazu ubitego kiedyś tą
tłustą kroplą
przelotnego oddania przez jedną z mych
przypadkowych w astralnych szklarniach rui, w cudownie chłodnych,
wilgotnych,
płodnych ogrodach,
strefach bezcłowych obecnie wrogich mi państw mózgu. Dobra,
kawa gotowa, ale otwieram to okno już trzeci raz dzisiaj,
ile białych
ażurowych flag musi jeszcze spaść z karnisza, żebym skończył wreszcie
z tą propagandą
wolności, z afiszami strupów krwi impregnowanych mapami
pokojowych
szwów, i pogodził się, jeszcze za gorąca, pogodził z przerażeniem
ocalałego kolejną wojnę domową
serca, wciąż uzależnionego od truskawkowych tortur.
Za gorąca, ale dobrze gorzka.


Ulica sprzed okna

ulica sprzed okna uwiera w dziąsło,
trzymam sztachetę oburącz,
trzeba
przedrapać szczelinę
w chodniku pod murem – szparę, gdzie liście,
ziemia i pety, resztki
pokarmu, chleb przesiąknięty
landrynką;
wypluwam
orbitkę, otwieram usta

no, jeszcze ten
ćmiący licznik gazowy na schodach przed
klatką – jakby przez mgłę pamiętam
obraz dentysty ze srebrnym łomem nad
moim fotelem,
trzask
żółtych drzwiczek z literą gie na płytach
języka, proszę wypluć, płukać, trzymać
otwarte;
teraz
gazomierz tak boli, że nie mogę
spać po nocach,
otwieram okno i rzucam w niego śniegiem
z parapetu
albo butami (tymi nieużywanymi, z grobu
w komodzie),
najwyższy czas coś z nim zrobić

najlepiej w nocy,
żeby
nie widzieli goście ze spółdzielni
albo sąsiedzi konfidenci,
albo kiedy wziąć, kiedy wezmę
młot i mu tam go tam, no nie wytrzymam

chyba nic z tego nie będzie
jednak:
pół
godziny; wciąż ze skrzekiem potu
na czole, z drzazgami w rękach,
ze smakiem drewna
w gardle;
ciekawe
czy ktoś z lokatorów
już
widział jak drapię wykałaczką
cement pod
oknem nie zważając na dylatację
fundamentów,
kratki korekcyjne aparatu
piwnic;
a kurwa,
niech zahaczę
o główny nerw,
to do końca życia bez znieczulenia
albo
mnie tu zatłuką
smyczami
do psów;
chyba, że deszcz
pomoże,
ciepły powinien, bez cukru,
z cytryną


139

teksty z kartki imprezowej z wielkiego piątku, chemikal, krzychu, michu,
lichu, litr łychy, ja i renichu: spoko, rurka
miała prąd, aby gra mogła się toczyć,
o to chodziło, oglądałeś, za trzysta tysięcy
dolarów możesz kupić wyspę, kojarzysz gościa,
taki chudy,
mały, jest instruktorem nurkowania,
zajebiście,
krzysiek, trzymasz jeszcze ten papier,
nie schodząc z tematu, jesteś nurkiem?
bez rypania,
są kozaki, jestem takim przypadkiem, rypanie pod wodą?
to idź z miśkiem do baru,
nie zapomnę pierwszego razu,
przepraszam cię, renia,
ale się z wami w chuj,
zaskarżę cię w chuja do sądu, utrata statusu
w społeczeństwie, ej, robimy dwie rzeczy,
teraz się odezwałeś?
tak jak w trumnach, ze szkłem można się
sturlikać niechcący, pod zlewem,
a ja pod żyrandolem,
posmak,
koniec kartki, a tu
dodatek z dzisiaj, po tym jak o drugiej w nocy
założyłem marynarę, zapaliłem świecę z wosku
pszczelego benediktusów i sie połamaliśmy
koszykiem wielkanocnym przy niedrogim winie, i sobie popatrzeliśmy
poważnie w oczy, i zeżarliśmy baranowi łeb z ciasta:
mam
zboczoną kobietę, nie pakuj mi
palca w dupę, ja nie chcę ci pakować, ja chcę
tylko ci
przejechać po rowie, spadaj, a ty spinasz
ten odbyt, jakbyś ściskał żetona

Jakub Wawrzyńczak – Pięć wierszy
QR kod: Jakub Wawrzyńczak – Pięć wierszy