Ciepłe buty

-1-
Matka jest spokojna, chociaż
nie śpi. Dym z papierosów
ojca miesza się w jej płucach.
Drugie urodzi się z miłości.
Światła im nie trzeba. Tylko
w piecu rozpalić, bo nie można
już się schować.

-2-
Dzień, w którym się urodziłem
był pełen noworodków. Szpitale
stawały na głowie. Zimny luty

śnił się ojcu od miesięcy i noc
go przerastała. Spod ziemi warczał
jak pies i klął zaciekle, chociaż

jest rybą. Już wtedy pamiętał
każdą datę i melodyjnie puszczał
dym z popularnego powtarzając

nic nie znaczące: dzień, miesiąc,
rok. Nie pytałem, czy się cieszył,
kiedy urodziła mu drugiego syna?


Uzupełnienie

Zdarzają się pudła, skrzynie, okienka,
noce, które kołyszą całymi miasteczkami.
Oszczędza światło, gaz i wodę.
Czeka na nerkę, wino, ogień.

To ta procesja, która za nim chodzi,
to ta litania, której się nie spieszy.
Środa na Śląsku, wielka to środa
musiała być, albo jakiś przerzut:

w kotłowni starego domu znalazł liście
odbite w kamieniu jak na dłoni.
Lasy chorują, chowają się pod ziemią,

a tam całe zaplecze obcej krainy, gdzie
szmer zapycha dziury. Dużo się modli,
gdy nic innego nie może włożyć do ust.


Pół godziny na poniemieckim dworcu

Perony wypełnione zniekształconym
głosem. Dworzec od środka jak wyschnięte
akwarium. Żadnej mgły, żadnej metafizyki.

Gołębie srają na wszystko i najlepiej
na tym wychodzą. Szczury łażą pod dachem
na zardzewiałej konstrukcji – Bóg i czas,

to ta sama cierpliwość. Cały miesiąc
pokazywała mi obrazy z wiatrem, a teraz
płacze, chociaż nie uciekam. Płacze

jak kobieta na zewnątrz deszczu i nie będę
jej okłamywał, chociaż potrafię. Z obłędu
wyrywa gwizdek. Podstawili go i popsuł mi

cały wiersz – spłoszył gołębie, szczury
i latającą rybę, którą wreszcie
zobaczyłem nad jej głową.


(Głupi przypadek)

Na samym początku połamię ci język, reszta złamie się
sama i zacznie mówić jak świadek koronny, już trup.
Pamięć nie rysuje portretu pamięciowego. Wbija się
pod paznokieć. Delikatnie, chociaż to tylko poszlaki.

Jeżeli pójdziemy po własnych śladach, to go znajdziemy.
Lodołamacze ruszają w górę rzeki. Tramwaje i auta
rozpływają się bez mgły. Pół miasta śpi udając niewinność,
a my w zgliszczach, jak po najgorszej wojnie.

Ile nas jeszcze czeka przeprowadzek? Patrzy przez okno,
jakby chciał znaleźć odpowiedź, albo drogę ucieczki.
Wytyka niebu każdą niedoskonałość. Morderca

jest leworęczny, chociaż to tylko poszlaki. Z krwi
i kości są ofiary, chociaż to też tylko poszlaki.
Im piękniejsze trupy, tym lepsza śmierć.


Tresura dzikich zwierząt

Wieczór kwaśnieje od spalin. Neony ślepo patrzą
za siebie, ale gwiazdy nie dają za wygraną.
Dzwon milczy na wieży jak serce zakopanego.
Głuche to miejsce jak po bombardowaniu.

Takiej ciszy nie nauczyła mnie żadna.
Im bardziej trzeźwy, tym większy strach.
W jakim jestem mieście i jak mogłem się zgubić?
Zasypiam w tramwajach, budzę się w autobusach.

Nieprecyzyjne cięcie, więc krwotok coraz większy.
Patrzydła manekinów utkwione w punkty,
których nie mogę połączyć żadną kreską.

Więcej na głowie, niż na sumieniu? Pocieszam się
tym, że zegarek stoi w miejscu. Kiedyś zostanę
seryjnym mordercą, jestem pierwszy na liście.

Mirosław Marcol – Pięć wierszy
QR kod: Mirosław Marcol – Pięć wierszy