Niestety uszło powietrze z maluszka biwakującego przez trzy dekady
pod duszną panterką, łupem z demobilu, pod którą przeżyło się swoje
inicjacje, niepodważalnie stercząc na apelach, za którymi nie nadążały
rocznice, niemniej warto było oddawać hołd własnemu zblazowaniu,
gdy w grę wchodziło cyniczne decorum spółdzielczego interesu, w kiosku
nabyłem prenumeratę zarzewia konfliktu, resztę opowiedział mi szaman
ze zjednoczenia, ale zdaje się nie widziałem perspektyw, nie sądziłem,
że potrzebne będzie wielkie halo i całkiem spora, entuzjastyczna rzesza,
która później niby się zawiodła, zamiast spokojnie posiedzieć w archiwum
elementarza, popytać kogo bądź, poczytać nagrobki, jak mopsik w jusze
sapie godzinami o rewolucji, opłakuje nieswoje ofiary, siedzi
na spazmatycznej grzędzie i podziwia dzisiejsze podlotki, wydrążone
jak ulizany popers na dyskotece, która się nie odbyła, po co tyle hałasu,
pora nawozić nieużytek, oddać pola mądrości przegranych,
którzy nie wzięli udziału w grze, w ich imieniu warto bujać
w obłokach, wydzielić pasmo firmamentu, po jakim pofrunie
awionetka z wstęgą oznajmiającą radosne życzenia tylko dla ciebie,
dokładnie w momencie, kiedy nie bierze się już pod uwagę swojego ja,
w całości zaangażowanego po stronie altruistycznej presji,
jaką wywieramy na innych, w pełnym poczuciu wyższości, artykułując
wyrazy współczucia, składane pod swoim adresem, i to jest całkowicie ok,
nie jest to rzecz najgorsza pod gasnącym słońcem plazmy,
za zamkniętymi drzwiami świetlicy, gdzie czeka przydział chloru na głowę,
w jakim skąpie się brudna woda, gdy już z niej wyjdzie sam drugi brzeg.

Wymowne preparaty zjednują zwaśnione ulice, promocyjny pochód lezie
pod sztandarem marki, mężczyźni ponoć regresują się do stadium drewna,
kobiety ponoć zajęły miejsca w loży wodza, panuje spokój roztworu,
maź wygnała deszcze znad zaognionych terytoriów, zwierzęta domowe
obsługują broszurę Amway, potem idą legnąć się pod frezarki jak fetysze
niemego kina, ale nie ma już miasta, jakie znałem z siatek konstruktywistów,
chociaż logika wzięła najlepsze miejsca, w pierwszym rzędzie nauczyciele
zajęli się jak lico po ujęciu orgii, pili potem przez resztę seansu, Umór i Timur
drzemali w sraczu, rozeszliśmy się do domów, choć nikt nie prosił, nikt nie przeczuwał,
że wirtualność wniesie mało, zostaniemy ze starymi kłopotami na święta,
powieje nowinkami z innowacyjnego chlewu, przez okienko życia
wpadnie tabernakulum, i takie wycinki z gazet widać w zbiorach państwowych,
do których zagląda ów szczur, karne żabki pod górkę, dynda na akapicie lufa,
sto razy pisałem nie ma głosu ladaco, te schody wcale nie są takie wielkie jak widać,
po wielokroć, mawiało gruzowisko, dbaj o przyszłość, będziesz tam szczęśliwy,
ogarku ustawiony pod komórką nicponi, którzy postanowili zakończyć męki
matek, a potem należało omijać miejsce w drodze do skupu butelek,
bo nigdy nie wiadomo, co z niego wyjdzie, po zbiórce ciał.

Wszeteczna asceza pojawiła się w miejsce spontanicznych afektów
i blade ballady zawładnęły eterem, chadzaliśmy po śladach akcji
humanitarnych, biorąc co się da z desantu, znaczki wymieniałem
za podpis obecności u klechy, chłop lubił wpatrywać się w fototapety,
egzotykę rozumiał raczej opacznie, kolorystyka Orwo wyżarła powołanie,
zdusiła samoocenę, akurat kiedy przydałby się swoim owcom,
w tym jedynym momencie, kiedy są skłonne pójść za pastuchem,
w pełnym przekonaniu wybiec na łąki zielone, raz jeden zaznać wspólnoty
opartej o ubojny cel, upojny sens, jaki dziś znamy z katechizmu transgresji,
być może był w naszym zasięgu, niezaprogramowany późniejszą wiedzą jawił się
w horyzoncie osiedla, w szorstkiej fakturze betonu, obecny w woni przemocy
wydobywającej się z piwnic, gdzieś tam widziałbym gniazdo lęgu, lęku
nie powoduje wszak konieczność ofiary, jedynie próżność, gdy nic nie chce,
tym samym zrezygnowałem grzecznie z dziejowego kursu i utkwiłem
w niezgorszej pantomimie, od rana do wieczora ten sam program,
korzonki smakowałem jak gryzoń z przypowieści, zadowolony z tego,
co aktualnie żuje, zero refleksu, w monopolu sprzedałem Innsbruck,
rozdałem kolekcję wentyli, katanę zastawiłem w lombardzie, dalej poszło
jak po haśle, odzew usłyszałem ze swojej strony, nie mam nic do ocalenia,
rychło w czas, mój ci on, mamrotał Rubin, strawiłem sakrament, w gorączce
przyjąłem zegarek z melodyjką, obserwowałem sprzeczności pisma, koks
dymiący po zmierzchu, linię chmur, wspinający się po niej głaz
i ucztującego po pracy Syzyfa.

Składamy łaski w przeczyste ręce, ot pierwszy z brzegu gapa,
zasiedział się całe lata pod świątynią z niewiadomych powodów,
wcześniej lubił jedynie dobrze zjeść, znikł, wnoszę, że ma spokój,
właśnie z tego rodzaju tragedii bierze swój początek model podsumowań,
tabela aktywów i pasywów i trwoga, która wyściela kojce, ogniska domowe
pełne truchlenia, przybytki sadyzmu jak kruchty stoją na wokandzie, jeden
spuszcza bęcki drugiemu, a jeszcze niedawno wrzeli na porodówce, teraz obiekt
poszedł w odstawkę, liczy się skala upokorzenia potwierdzająca gotowość
nowego początku, w jakim już czeka galera, nowy ląd w ramionach
nowych ludzi, właśnie tam spotkają się ponownie, jak przykładni czekiści,
z braku wrogów, skasują samych siebie, chwaląc stereotyp nie zapomną
o buncie pociechy zduszonym w zarodku, podadzą pomocną dłoń,
będzie to gest solidarności z imperatorem, prawdopodobnie ostatni
wspólny shopping, nie żywią, nie bronią, toną na potęgę w promocji,
z którą przyjdzie umierać, w szopie czy pod choinką, porządni państwo,
wzięli się za bachora, wynaleźli procedury, chodzi jak po kablu, czyha
na maku, zasiał spolegliwe ziarenko, urazy trzymane pod kocykiem wyrżną lud,
na razie pada do nóg, ślini rzemienie, widzi swoje baty.

Uwikłanie i pamiętliwość nie skrzywdziły nawet myszy, projekcje
odrobinę nadgryzły emploi, dalej poszło lekko, bawidamek w manii
szedł ze stelażem przez las, do koleżanek z komanda nawet nie zagadał,
dumny pajacyk poprzestał na wyniosłej alkoholizie, sam w kącie gospody
jak teodolit porzucony przez błędnik, skuty uciekał krętymi drogami,
w litanii błagań o spełnienie, chrome dionizje z bałwankami, zaprawa
wokół schroniska, popisy blisko wyciągu talerzyków, głęboka wiara
w szybkie zmiany, jakie wychodziły tylko w prasie dowożonej ratrakami,
na przekór buntom natury, kapitulującej jak sopel w gorącym żurze,
doby mijały jak wizytówki w dziurawej aktówce, nic mnie nie obeszło,
jak pokutnik opisywałem szadź, nie dopisywałem do tego filozofii, wizerunek
zawsze jest uśmiechem jak ślad na kliszy, bezprzykładna smuga, rzecz jasna,
jest nie z tej ziemi niczym nazwy pierwiastków kute na potęgę przez podmioty
obozu, pomioty zagospodarowane w Tartarze, pochowane w wędzarni bez klucza,
tak to widziałem, dopóki nie wyszedłem na powietrze bez regulaminu
i zaczął się festyn magów, zwinięto namioty cinkciarzy, paszą zasypano
biblioteki, pieniądz przeleciał rodziny, zasadniczo powtórzenie okazało się nudą,
nawet dla najbardziej wytrwałych badaczy nie starczyło materiału badań,
co krok bowiem okaz wyczerpywał teorię klocka, nie ułożyła się z tego powieść
na miarę społeczeństwa, w trudzie ostał się ino jego kult, krytyka
towarzysząca zdobyła mury dziekanek, rozwarstwienie stało się powodem
kryzysu epistoły, kartki z wyjazdów przestały cokolwiek wnosić, wszędzie
okazywało się to samo, koledzy, którym zależało na naukach ścisłych skończyli
jako tłuści emeryci, przed trzydziestką zgłaszali się jako dawcy krwi,
której nie dało się podjąć z żył, truchła smalcu prowadziły wózki
w dniu święceń pojazdów, powiedziałem komuś czołem, ale podniósł się
na ramie twarzy manekin, w którym rozpoznałem amatora pierogów
z zielonej szkoły, nie ma o czym mówić, jesteśmy smalcem,
wytopionym na blasze lat tłuszczem, repetą bez potrzeby, gdy syty cień
opuszcza źródło padania, wydusza z paru niedobitków zaznania,
dreszcze na placu zgromadzeń, pod nieobecność grubszej sprawy
markotnie minęły tysiąclecia, kiełbaski dosiadły narty, schronisko odebrało
certyfikat, sanepid wzywają w razie potrzeby myszy.

A potem na sygnale ogłaszamy pretensje, nie łapiąc się w modemach
twierdzeń, ogólne poradniki i instrukcje specjalizacji stoją na metry
jak Potop w regałach, na których organizujemy sekcje potańcówki,
w rządku kubeczki poleciały każdy w swoją stronę, pary i dwójki,
znalazłem po dekadzie kręgi z przyjaciół, tarłem gąbką, żal było patrzeć,
tyle pomysłów w jedną noc, zarzuty stawiano pomnikom, które nie stanęły,
mało kto odwoływał się do zasadniczego egoizmu, chodziło komuś o coś,
nie wiem, na szczęście sczezł prelegent przed końcem apostrofy, inedit
wybił mu z głowy wybory, mieliśmy się nie dowiedzieć skąd przyszli
barbarzyńcy, gdy zapukali bez przekonania od wewnątrz,
mniej więcej wtedy zaczyna się dziać, kupujemy na potęgę dzieła realizmu,
przepisujemy jak leci w zależności od sytuacyjnego zapotrzebowania,
wieszamy fiszki w obłędnym pokoju, znajduje nas akwizytor dezynsekcyjny,
mumia nas płaci za usługę, zapadamy się w sobie, do głębi miękcy, skoro jest
przepowiedziane, pozamiatane i przewietrzone to możemy poczywać.

Doczekaliśmy czasów, kiedy śmierć króla Popiela uzmysławia
model wspólnoty opartej o traumę głodu, stąd brak wypożyczeń, w katalogu
wszystko, co realne idzie w ariergardzie, naturę i obraz natury nabywamy
w pakiecie na hotelowym patio, podają nam to rurką tracheotomijną,
do podtarcia jest papirus, radość w hb wyczekuje animatora, wracamy
jak Papcio Chmiel w koniunkturze, ale nie wiemy, o co się upomnieć,
gdyż bezbrzeżna akceptacja danego stanu rzeczy oznacza nic innego
jak potwierdzenie strat własnych, których nie wykazujemy
w towarzystwie większej ilości podobnych nam nieszczęśników,
górna półka prosektoryjna, wjazd i wyjazd na cichych szynach,
niczego z nas nie ubyło, nie nadajemy się do wielkich czynów,
obywatele kraju Zaduszek, wolni jak ptactwo bez najmu dziupli,
lekkoduchy obsadzone w roli strażników kultury wymarcia,
widać to nam w duszy gra, ciągłe paplanie o bogach, co obeszli
się bez nas, pozostawiając po sobie gwałtowne odium przemiany,
na którą nie dane nam było się załapać, wiszą tylko lepy
wśród żywych, panuje poruszenie i polityka jak również zachmurzenie,
uzus zyskał Zeus, potem uruchomiono lawinę roszczeń, przyszło nam
mrzeć po nic, co w dużym stopniu przyczyniło się do upadku obyczajów,
wyrażonych w słowach kierowanych pod wszystkie adresy.
Finalna refleksja i warzenie win pod nieobecność instancji
odbywa się najpewniej w zaciszu pieleszy, na których ląduje ostrze
szafotu wzniecając zamieć pierza, co tak lubimy w kinie familijnym,
czereda rozbiega się w popłochu, ukochani wikłają się w pieszczotach,
po długiej rozterce spowodowanej wojną, wrócili na stare śmieci,
będą się grodzić, później idą napisy, ale nigdy nie dowiadujemy się,
co też było dalej z historią kolejnych rozczarowań, gdyż arbitralny gest
oszczędził nam uczucia nieprzyjemnego zawodu jaki zawsze pojawia się
w obcowaniu ze sztuką wyczerpującą nasze życie do cna, ono
nigdy nie sięgało tych sznurówek, chlapa po wyjściu z kina, chlapa
po wejściu do mieszkania, przemoczone drewniaki, jak inaczej o tym mówić,
pochowane w nurcie zmierzchu cienie wołają cienie, do późna siedzę
przed oknem, maluję wariantywną mapę mórz, topię kontynenty,
zamyślam ciekawe rozwiązania dla półkul, zwracam się do siebie, oczy
mam szkliste, ale nie wydaje mi się, żeby mogło z nich coś jeszcze popłynąć.

Krzysztof Siwczyk – Dokąd bądź (fragment)
QR kod: Krzysztof Siwczyk – Dokąd bądź (fragment)