Mrok i promień

Semeni ciągle walczyli, chociaż przewaga atakujących była znaczna. Podwójny kozacki krąg obronny chwiał się coraz bardziej – skaczące zewsząd strzygi wspierane były przez wilki i drapieżne ptaki. Wydawało się nawet, że kosmate stwory sterują drapieżnikami. Niejeden z walczących wyborowych kniazia Konstantego słyszał już o tym. Opowieści te traktował jednak jak bajdy pijanych włóczęgów liczących na nocleg lub na dodatkową butelkę gorzałki.

   Kolejnym przeciwnikiem Kozaków stał się deszcz. Zacinał coraz mocniej gnany zachodnim wiatrem. Pomimo kałkanów użytych jako osłony, obrońcy mieli kłopoty z zapalaniem lontów i z szybko wilgotniejącym prochem. Na szczęście kilkunastu z nich dysponowało już nowszymi samopałami wyposażonymi w zamki skałkowe.  To wzmacniało całą obronę. 

   Semeni pierwszego kręgu używali pistoletów i szabel, ale częściej spadali z wystraszonych koni. Czasami sięgali po skrócone spisy, z obu stron zakończone grotem. Tworzący zaś krąg wewnętrzny zsiedli z wierzchowców i używali ich jako osłony. Strzelali głównie z muszkietów i rzucali pochodniami. W ten sposób skuteczniej bronili całego oddziału. Dodatkowym atutem stały się forkiety. Wszyscy jednak szybko zorientowali się, że bronią służbową, którą dysponowali, można zabijać jedynie zwierzęta. Kosmate stwory nie trafione pochodnią, podnosiły się z ziemi po trzech zdrowaśkach i atakowały ze zdwojoną siłą!   

   Nowi strażnicy stepowi tak naprawdę uwierzyli w strzygi dopiero wtedy, gdy ujrzeli je podczas wczesnojesiennego, słotnego zachodu słońca. Gdy ich stukonny oddział stanowiący część pułku, dowodzony przez kupionego porucznika Jaroszewicza, pożegnał już Sułę, czehryński gościniec i na stepie szykował się do podziału na kurenie. Rzędy z kolei miały penetrować wydzielone strefy kniaziowskich ziem sięgających aż na dużą część Dzikich Pól. Teraz zaś strażnicy uwierzyli nie tylko w strzygi, ale także w ich diabelską żywotność. Pomimo ofiarnej obrony, celnych trafień i ucieczki jednej z wilczych watah, wiara we własne siły nie mogła uratować stepowego oddziału. Kozacy żałowali tylko, że nie posłuchali doświadczonych druhów, którzy radzili im zabrać znacznie więcej pochodni.

   Syczące w deszczu głownie uderzały wprawdzie w leśne potwory spopielając je zaskakująco szybko, ale liczba strzyg porażała. Prócz tych podziurawionych, podnoszących się z traw po ostrzale, z mglistego horyzontu wyłaniały się nowe. Wietrząc świeżą krew, szybko opadały na szponiaste dłonie i obok powarkujących wilków, gnały w stronę coraz bardziej dziesiątkowanych i zmęczonych Kozaków.

   Porucznik Jaroszewicz walczył w pierwszym kręgu. Stanowiło to niewątpliwie przykład odwagi dowódcy i mobilizowało nadwornych. Poraniony jednak przez wilki i oszalałe jastrzębie, oficer słabł z każdą minutą. Prawe ramię domagało się choćby chwilowego odpoczynku, a szabla stawała się coraz cięższa. Rozerwany na barku płaszcz i poszarpany aksamitny kontusz były dziełem drapieżnych ptaków. Po tym, jak stracił czapkę, jastrzębie kilkakrotnie poraniły głowę porucznika. Czując krew spływającą na skroń, młody dowódca oddziału coraz częściej  myślał o odwrocie. A właściwie – o ucieczce przed drapieżnikami. Poprzedniego wieczora pewnie by w to nie uwierzył, chociaż słyszał już niejedno o strzygach oraz o ich zwierzęcych sługach. Jednych i drugich nadciągało coraz więcej, ale w grupie co najmniej trzydziestu jeźdźców można było próbować przebić się w kierunku Łubni. Oficer rozejrzał się: z setki wyborowych kniazia pozostała może połowa, ale i ta, otoczona, niejednokrotnie  krwawiła obficie… To straszne! Trzeba się wycofać!  

   – Serhij, odwrót! Słyszysz? Odwrót! Wracamy do zamku!

   Przekrzykując bitewny zgiełk, porucznik zwracał się do walczącego obok zwalistego Kozaka i niedawnego pocztowego wysyłanego na Dzikie Pola u boku rotmistrza Daszkiewicza. Serhij –  Kozak,  potomek ruskich mieszczan, który został dowódcą jednego z kureni książęcych. Gdyby dopatrzono się w nim chłopskich korzeni, nigdy nie miałby na to szans. Zeznał zresztą prawdę, mówił o szabli swego ojca, który zadłużył się i uciekł kiedyś na Niż, do społeczności wojskowej. Nie skorzystał jednak z Chortycy. Serhij mówił o szabli ojca wiszącej jeszcze w maleńkim majątku nad Czertomelikiem. W majętności nabytej już po ucieczce z miasta. Kupionej za żołd. Za kilkuletnią wojaczkę u boku Lachów. Serhij mówił panom o szabli ojca, w którego żyłach płynęła krew żołnierza i wolnego zawsze człowieka. Krew syna mieszczanina.  

    Serhij był bardzo oddany służbie,  ale tak, jak wielu innych karnych wyborowych kniazia, nie lubił ucieczek. Sam jednak zdawał sobie sprawę z beznadziejności tej walki. Dlatego skinął tylko wielką, poranioną głową, poprawił kałkan na plecach i zaczął wydawać odpowiednie rozkazy.

   Decyzja porucznika szybko dotarła do wszystkich walczących. Atakowani z ziemi i z powietrza semeni, ostatkiem sił wskoczyli na okrwawione wierzchowce i utworzyli dwa pododdziały, które miały przebijać się w kierunku Łubni. Sporą grupą Kozaków dowodził Serhij. W sumie pozostało ich czterdziestu trzech, większość jednak odniosła poważne rany. Semeni chwiali się w kulbakach i stawali się przez to łatwiejszym celem szczerzących kły napastników. Drapieżców pijących krew!

   Jaroszewicz krzyczał zachęcając Kozaków do walki. Sam ciął szablą wilcze czaszki i głowy skaczących potworów. Strzygi zsuwały się w mokrą bylicę, jednak poharatały mu uniform, barwy Korybuta i poraniły konia. Zwierzę stawało się coraz bardziej nerwowe, ale porucznik przebijał się nieugięcie. Aż w pewnej chwili dostrzegł szansę ucieczki – nieco z prawej, na wschodzie, uformował się stosunkowo wąski pierścień szarych drapieżców. Chociaż właśnie stamtąd wyskakiwały one do stosunkowo częstych ataków,  to jednocześnie bardzo szybko dzieliły się wchodząc w łuki i osłabiały w ten sposób tamto miejsce. To nie był kierunek na Łubnie, ale tak już na wojnach bywało.

   – Serhij, tam! Przejdziemy tam! – porucznik wskazał zamglony fragment kręgu strzyg i wilków zerkając na walczącego w pobliżu zwalistego semena.

   Tamten znowu skinął głową spojrzawszy uprzednio we właściwą stronę. Potem potężnym cięciem czarnej szabli rozpłatał niemal atakującego go basiora. Spinając zaś konia do dłuższego skoku, krzyknął na swoich. Kozacy ruszyli za nim.

   Po upływie kolejnego kwadransa pociemniało na dobre. Ale przestało wreszcie padać, a Kozacy obu pododdziałów przebili się mimo tego, że drapieżcy zorientowali się w ich zamiarach. Trzydziestu czterech semenów ocalałych z niecodziennego starcia, w dwu grupach gnało w kierunku Suły. Prowadził ich porucznik Jaroszewicz. Obok byłego oficera hetmańskiego, na spoconym siwku galopował Serhij. Połączono siły, ale i tak doszły nowe straty. Semeni opędzali się jeszcze bowiem od wilków, jastrzębi i sów sterowanych przez czarci pomiot, jak Kozacy nazywali strzygi. Zanim więc zdziesiątkowany oddział ujrzał upragnione miasto, drapieżniki wzięły kolejny łup.  W kulbakach pozostało już tylko dwudziestu pięciu rannych żołnierzy księcia Konstantego Wiśniowieckiego. Bronili się jednak i w końcu zwierzęta wycofały się. Semeni ostrzelali je z pistoletów zabijając kilka młodych wilków.

   Porucznik sięgnął po bukłak z wodą rezygnując z piwa zwieszonego obok. Ręce drżały mu jak w gorączce, ledwo przełknął trochę życiodajnego płynu. Do skrajnego zmęczenia doszła utrata krwi – pod koniec bitwy wielki strzygoń rozorał mu lewy bark i pokaleczył bok z łatwością rozcinając płaszcz. Porucznik stracił lewy rękaw czerwono – złotej karazji. Na szczęście poranił i ogłuszył bestię buzdyganem pamiętającym jeszcze służbę w wojskach koronnych.  Potem wyczerpany oficer zepchnął strzygonia w trawy. Wiele drobniejszych ran zadały porucznikowi wspomniane ptaki, które często uniemożliwiały jakąkolwiek obronę przed naziemnymi drapieżcami. W ferworze walki i podczas ucieczki nie było możliwości właściwego zatamowania upływu krwi. Organizm radził sobie jakoś sam, ale do pewnych granic. Aby nie stracić przytomności, należało wykorzystać szarpie. Serhij pomógł Jaroszewiczowi założyć je odpowiednio kiedy jeszcze uciekali.

   Porucznik spojrzał na semena z wdzięcznością, a potem przed siebie: Łubnie rosły na ciemnym horyzoncie, na końcu gościńca, na który wjechali ze stepu i lasu. Droga była nowa i prowadziła od samego Dniepru, przez który przeprawiano się jadąc z Czehrynia. Ponad Łubniami zaś wznosił się książęcy zamek. Nadzieja nie tylko ich oddziału. Kolumny rezydencji błysnęły w świetle księżyca, który wyjrzał spomiędzy ciężkich, deszczowych chmur. Dojeżdżali już do mostu na Sule.

   Jaroszewicz pomyślał o księciu. O tym, że będzie musiał przed nim stanąć i zdać szczegółowy raport. Konstanty, jako dumny latyfundysta, zetknął się już jednak z dowodami na istnienie czarciego pomiotu. Pierwszy dowód kilka lat temu przyniósł mu rotmistrz Daszkiewicz. To była szponiasta dłoń istoty z nadrzecznych bagien. Potem inni, wzorem oficera, starali się dostarczać na zamek rozmaite części ciał kosmatych stworów. Magnat wierzył jednak niezłomnie w siłę swego wojska i w nową broń, czyli – w sprawność ludzkiego umysłu. Może dlatego nie wpajał nowym żołnierzom wiary w istnienie strzyg i nie naciskał mocniej na liczbę zabieranych przez nich pochodni?  Może dlatego milczał gdy dochodziło do coraz częstszych ataków na wioski i na chutory należące niegdyś do pasa stanic? Gdy chłopi zaczęli mówić już o końcu świata, mając na uwadze niespotykaną dotychczas ilość czarciego pomiotu. Książęce wojska stykały się czasem ze strzygami, ale głównie podczas wypraw wojennych, w sile pułków. Wtedy ścierały się z nimi i zwyciężały. Nigdy jeszcze nie informowano o ucieczce żołnierzy przed kosmatymi stworami, ani o tak wielkich stratach podczas walk  z nimi. Porucznik zasępił się.  

***  

Kruk usiadł na okrwawionej czaszce martwego semena. Po chwili trzymał już w dziobie jego jedyne oko. Zerwał się do krótkiego lotu. Niedaleko były przecież inne trupy i nowe kąski. Obok wiekowego ptaka gromadzili się jego hałaśliwi  bracia, ale też i wrony. Te – jak zawsze – korzystały z wojen, chociaż na pobojowisku pozostały jeszcze grupy jastrzębi i sów.

   Czarne ptactwo poderwało się nagle – z porannej mgły wyłoniły się wielkie strzygonie. Kosmate stwory podniosły kanciaste głowy, przymknęły czerwone oczy i zaczęły węszyć. W pewnej chwili wyczuły płynącą wciąż krew. Bijące serca znajdowały się gdzieś w środku pobojowiska. Z grupy czterech wojowników, stojących najbliżej pierwszych trupów, wyszedł Bellator Szary. W kudłatej społeczności, korzystającej z zachodniej sieci podziemnych korytarzy, zajmował wysoką pozycję. Był tuż za swoim Myślowcem, który po ciężkim wieczorze pozostał jeszcze na leżach. Bellator miał więc pierwszeństwo w wyborze ofiary.

   Warknął głucho i ruszył powoli w kierunku życiodajnego płynu . Podobnie jak Myślowiec, widział go w żyłach semena próbującego jeszcze ujść śmierci. Ranny żołnierz księcia Konstantego czołgał się powoli w stronę lasu. Był już blisko traw z dominacją bylicy. Zielony pas przylegał do pierwszych krzewów i drzew. Na odsłoniętym barku Kozaka widniały okrwawione szarpie. Z trudem założył je zaraz po bitwie ze strzygami, gdy zapadła już głęboka noc. Kiedy jego organizm walczył jeszcze o życie, a koń leżał martwy tuż obok. Gdy inni semeni przebili się przez szary pas drapieżców i zaczęli uciekać w kierunku Łubni. Potem ranny drzemał, wciąż nie miał sił, aby ujść z czarcich okolic.    

   Tymczasem Bellator z każdym krokiem odczuwał coraz silniejszy, pierwotny zew Matki Natury, w którą wierzyły wszystkie kosmate istoty. Potężny wojownik czuł wołanie organizmu drapieżcy, od eonów doskonalonego w imię przedwiecznych praw. Drapieżcy coraz rzadziej zdolnego jednak do uczuć wyższych. Do uczuć, które żywił kiedyś kolejno dla dwu drobniejszych partnerek. Obie tak naprawdę aspirowały do miana wojowniczek. Gdy więc zatrzymał się przed uciekającym nieporadnie semenem, jednym ruchem szerokiej,  szponiastej dłoni odwrócił go na plecy.

   W ciemnych oczach żołnierza zgasła nadzieja.

***

Książę wsparł się na dłoniach, wstał z dębowego krzesła zdobnego Korybutem i podszedł do porucznika Jaroszewicza. Oficer uklęknął na prawe kolano i pochylił głowę. Dzięki wygodnym hajdawerom, w takiej pozycji zrelacjonował wcześniej całą ostatnią bitwę ze strzygami. Czekał teraz na reakcję magnata.

   – Tak naprawdę to moja wina. Od co najmniej roku notowano ponoć zwiększoną liczbę przemian, o czym alarmowali chłopi i wszelcy podróżni, a nawet włóczędzy stepowi  – odezwał się Konstanty zatrzymując się przed żołnierzem. – Wstań!

   Jaroszewicz podniósł się z marmurowej podłogi, ale nie unosił głowy.

   – Jeszcze dziś wydam odpowiednie rozkazy. Nawet, jeśli nie dla wszystkich będą sensowne – powiedział pan na Łubniach ruszając w kierunku wysokiego okna. – Widać trzeba pogodzić się ostatecznie z istnieniem nowego, coraz mocniejszego wroga. A wy jesteście przecież solą tej ziemi! Podporą Rzeczpospolitej. Nie mogę pozwolić, aby zabijały was stwory rodem z baśni!

   Magnat odwrócił się i spojrzał na porucznika.

   – Odpocznij na kwaterze. Wylecz rany. Ojczyzna będzie cię jeszcze potrzebować. Możesz odejść!

   Kiedy Jaroszewicz wyszedł, książę przywołał strażnika. Gwardzista, ubrany w czerwono – złoty płaszcz z karazji, wyprężył się przed panem ściskając drzewce halabardy. Konstanty spojrzał na niego z powagą i polecił:

   – Przywołaj mi tutaj smolarza.  

***  

Jesienny deszcz przybierał na sile. Wzmógł się wiatr. Bellator Szary wiedział jednak, że młody gospodarz i naczelnik Kozaków wyjdzie z domu, aby wykonać kolejny obchód chutoru. Aby upewnić się, że wąsaci strażnicy czuwają. Że z dębowej wieży ktoś patrzy i widzi potencjalne niebezpieczeństwo.  

   Strzygoń siedział u szczytu palisady, bliżej północnej bramy. Szpony utrzymywały go na razie na mokrym i oślizgłym ogrodzeniu, ale czuł już zmęczenie, chociaż jego ciało było wyjątkowe. Szybko zregenerowało się po walce z książęcym wojskiem, kiedy to młody porucznik, używając swej obuchowej broni, niemal rozpłatał mu czaszkę. Gdy strzygoń umacniał się w swej decyzji,  ból dłoni oraz ramion ustępował. Przybył tu aż z podziemnych,  zachodnich korytarzy wykonywanych przez coraz liczniejszą, kosmatą społeczność, wspieraną przez liczne latające siostry. Chociaż mógł poprosić je o pomoc, albo wziąć ze sobą co najmniej kilku wojowników, strzygoń przybył tu sam z dalekich bagien. Przybył, aby zemścić się za śmierć tej, która była kiedyś dla niego najważniejsza. Tej, którą dosłownie wydobył spod ziemi, aby ocalić jej nowe życie.  

   Ta sama istota zginęła potem w ogniu pochodni rzuconej przez młodego gospodarza chutoru. Obraz jej męki i śmierci żył w umyśle Bellatora przez całe lata! Aby wymazać go z pamięci, strzygoń musiał tu przyjść. Musiał stanąć przed sprawcą swego nieszczęścia i wymierzyć mu sprawiedliwość!

    Strugi deszczu stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Wiatr przenikał przez szarą sierść czekającego stwora i wyziębiał jego organizm. Pragnienie kosmatego nieszczęśnika i drapieżcy w jednej osobie było jednak silniejsze, niż stepowa, jesienna pogoda. Tak czekał, aż w pewnej chwili dojrzał cel swej wyprawy: młodego gospodarza. Pojawił się on w wąskim przejściu, między palami ogrodzenia, a ścianą stajni. To był ten czas!

   Potężne mięśnie strzygonia naprężyły się. Gotów był już przerzucić ciało na drugą stronę palisady, gdy za gospodarzem pojawiła się znacznie drobniejsza postać. To była ta, która zawsze stawała w obronie innego! Ta, co zapłakała, gdy przyszły strzygoń został wyrzucony z jedynego, znanego mu świata. Gdy jako chłopiec stanął osamotniony, drżący i przerażony na nocnym stepie, huczącym głosami wygłodniałych wilków.

   Mięśnie Bellatora zwiotczały po tym, jak kobieta spojrzała na młodego gospodarza. Kiedy w jej oczach pojawiła się miłość matki do syna. Wtedy czerwone iskry w oczach strzygonia zniknęły zupełnie. Kosmaty przybysz spojrzał raz jeszcze na tę, którą nazywał kiedyś matką. Przez chwilę patrzył również na gospodarza i nowego naczelnika wąsatych strażników chutoru. I robił to prawie tak, jak bardzo dawno temu. Potem zsunął się powoli po oślizgłych, dębowych palach i ruszył na zachód.

***

Artem niechętnie otworzył oczy. W izbie wciąż było ciemno, ale łuczywo trzymane przez Dymitra rozświetlało sporą jej część. Kozak obudził go ze strachem na sumiastym obliczu.

   – Gospodarzu, koniec świata idzie! – zawołał po chwili. – Sam zobacz!

   Artem zamrugał jeszcze i westchnął ciężko wciąż nie rozumiejąc alarmującego strażnika.  Potem odrzucił płaszcz przykrywający mu nogi  i wstał ze skrzypiącego, obitego końską skórą łóżka. Chwiejnym krokiem ruszył do butów i założył je z niemałym trudem. Szary płaszcz zarzucił tylko na plecy, chwycił kapuzę, potem samopał i wyszedł za zdenerwowanym Dymitrem.

   Na niewielkim majdanie stali już wszyscy wolni, Wiera i dwóch czabanów. Chłodny, nocny wiatr omiatał chutor i gonił ciemne, postrzępione chmury. Spomiędzy nich biło jednak dziwne, białe światło. Po chwili okazało się, że wysyła je coś bardzo podobnego do baśniowego smoka!  

   Twór był prawie biały i pokryty czymś, co kojarzyło się z łuską. Z wrzecionowatej  formy podstawowej wyrastały trzy pary łukowatych skrzydeł. Smok poruszał nimi w górę i w dół, albo naprzemian. Największe skrzydła znajdowały się najbliżej smoczej głowy – kanciastej bryły, okrytej jakby jasnymi piórami.  Świeciła ona trzema parami czerwonych ślepi. Ku większemu jeszcze zdumieniu patrzących z dołu ludzi – słaby smoczy ogień wydobywał się z brzucha wiszącej nad stepem bestii.

   Z ciemnych chmur gonionych przez jesienny wiatr, wyłoniła się druga smocza postać. Podobna była do pierwszej, ale miała bardziej toporny kształt i zionęła zadnim, mocniejszym ogniem.  A ponadto była czarna jak smoła. Jak zła noc, albo jak czeluście piekielne!

   Zdawało się, że wielkie smoki gotują się do pojedynku. Po zdrowaśce okazało się, że to prawda! Najpierw jednak zatoczyły trzy kręgi, jakby wokół niewidzialnego, wspólnego środka. Potem jaśniejszy wzbił się nieco machając największymi skrzydłami i plunął nagle ogromnym płomieniem. Ogniem wprost ze smoczego pyska! Ta nieziemska moc uderzyła w czarną bestię, która zapaliła się oślepiająco. Wyglądała jak ogromna pochodnia!  

   Nocne niebo stało się jasne, jak za dnia! Ale ze środka smoczej pochodni zaczęły wylatywać rozmaite części – płonące gadzie kości i kawałki skóry! Zataczając ogromny łuk, z sykiem spadały one w różne miejsca na stepie. Większy fragment smoczej kości celował w chutor! Ludzie zgromadzeni na majdanie zaczęli uciekać.

   Artem chwycił Wierę za rękę i pociągnął w kierunku domu. Nim zaraz za Antonem dobiegli do drzwi, usłyszeli za sobą głośny syk, a potem głuche uderzenie. Ziemia zadrżała i posypała im się na plecy. Ściskając dłoń matki i lufę samopału, młody gospodarz obejrzał się: na środku majdanu sterczało duże, dymiące jeszcze cudo nazwane smoczą kością. Łypało dziwnym, czerwonym okiem.

***

Adam Jaroszewicz herbu Leliwa, świeżo upieczony rotmistrz książęcej chorągwi kozackiej, był zmęczony. Nie cieszyły go już gratulacje nadchodzące właściwie zewsząd. Nie cieszyła go już także pozycja tego, który przebił się przez nawałę potworów. Jeszcze przed świtem musiał zarządzić pobudkę. Po mszy w Łubniach, na której modlono się o odsunięcie pradawnego, smoczego zła, na czele stu Kozaków ściągniętych z polanek i okrytych barwą kniazia, pędził czehryńskim gościńcem.  Chociaż semeni ci na ogół należeli do ludzi karnych i  wiernych temu, który im płacił, ulegali niekiedy swej dzikości i wracali do dawnego życia na południu. Czyli do napadów, grabieży i gwałtów.

   Konni tymczasem wjechali w lasy, potem na odcinki stepowe. Pokonywali  brody, oczerety, łąki, żółknące gaje i rzeczki, i gnali na południe. Chodziło o to, aby jak najszybciej znaleźć się pod Suchakami, stosunkowo dużą wsią leżącą niedaleko dawnego pasa stanic, wykorzystywanych przez konne straże stepowe. Według włóczęgów i wiarygodnych podróżnych, którzy przed świtem dotarli do Łubnii, ubiegłej nocy w pobliżu Suchaków doszło do niezwykłego zjawiska. Prości ludzie, spotykani przez Jaroszewicza po drodze, nazywali je już nową bitwą smoków. Jedne relacje mówiły jednak o zwycięstwie czarnego smoka, inne z kolei o tryumfie białego. Stąd msza w Łubniach, podczas której tak naprawdę proszono Niebo o odsunięcie pradawnego, czarnego smoka.  

   Oddział Jaroszewicza potraktowano więc jako siłę rozpoznawczą i tę, która miała zebrać  ewentualne dowody smoczych działań. Już na miejscu semeni powinni byli podzielić się na niewielkie grupy, żeby przeczesać jak największy trawiasty obszar. Rotmistrz śpieszył się przede wszystkim dlatego, aby wyprzedzić przynajmniej część potencjalnych ciekawskich, czyli zbieraczy smoczych kości. A nie tylko miejscowi chłopi, wbrew niektórym opiniom, potrafili przełamać lęk przed czarcimi sprawami. Gdyby zatem zniszczono w jakiś sposób coś bardzo cennego i niosącego zarazem wiele odpowiedzi, byłoby to oczywiście niepowetowaną stratą dla ogółu.   

   Niegdyś dochodziło już do takich cudactw. Ostatnie miały miejsce ponad dwadzieścia wiosen temu i wiązały się ponoć z wyjściem Rzeczpospolitej z Moskwy. Zwyciężył wtedy czarny smok.  Przynajmniej według niektórych, nie tylko prostych ludzi. Osoby dworskie i liczące się w społeczeństwie, generalnie nie uwierzyły wtedy w smoki. A to wszystko, co spadło z nieba, rozpoznały jako spadające gwiazdy, które od wieków znaczyły ziemię kraterami. Wizje prostaczków i włóczęgów zaś potraktowano jako zwidy pijaków kwartami chlejących gorzałkę.  

   Tymczasem oddział Jaroszewicza w sposób szczególny przygotował się do wypadu na stepy. Aby uniknąć dużych strat podczas coraz bardziej możliwego starcia ze strzygami, Kozacy rotmistrza przewozili dużą ilość pochodni, krzesiwa i smoły. Nie było to oczywiście wygodne, zwłaszcza, że żołnierze musieli zabrać również zwykłą broń. Konie były nadmiernie obciążone i dziesięć staj od Suchaków padały niemal ze zmęczenia.  

   Już na skraju wsi Jaroszewicz zarządził dłuższy odpoczynek. Przede wszystkim rozkulbaczono i napojono konie. Silniejsi semeni ruszyli do pobliskich chat, aby zebrać jadło i napełnić bukłaki. Jeszcze tego samego dnia po południu, połowa sił na czele z rotmistrzem wyruszyła na step. Na noc planowano wrócić do wsi.

***

Artem wyszedł na majdan dopiero następnego dnia. Było już popołudnie,  słońce wisiało nad czerwonawym, mglistym horyzontem. U boku miał Dymitra i czabana. Wszyscy ściskali samopały i flaszki z gorzałką na odwagę, a Dymitr ponadto – biały różaniec swej nieżyjącej matki.

   Przez całą noc drżeli wszyscy. Strażnicy musieli jednak chronić domostwo. Wychodząc ze stajni, gdzie spali na zmianę, szerokim łukiem omijali ciemną kość. Czynili przy tym znak krzyża i wzywali świętych, którzy mieli ich chronić. Stojąc zaś na wieży, starali się nie patrzeć w stronę majdanu.  

   Tymczasem Kozacy i czaban bardzo ostrożnie zbliżyli się do owego dziwu. Ciemny, chropowaty nieco twór, wbity głęboko w ziemię,  komuś przy zdrowych zmysłach w ogóle z kością się nie kojarzył. Mimo, że spora jego część ukryta była w ziemi majdanu, nadal był duży. Dorównywał głównej bramie chutoru. Dzięki Bogu, nie łypał już piekielnym, czerwonym okiem wielkości ludzkiej głowy. Okazało się zresztą, że nie było ono jedyne – obok wybałuszały się jeszcze dwa. Wszystkie przypominały spękane, osmolone czary. Trudno było zresztą osądzić, czym tak naprawdę były. I w ogóle, ile ważył cały ten smoczy twór. Prawdopodobnie nawet sześć koni nie wyrwałoby go z majdanu. O wyciągnięciu z chutoru i transporcie choćby do Suchaków nie wspominając. A przecież powinien go zobaczył nawet sam król Władysław! Chyba, że książęce straże stepowe znajdą coś lepszego.   

   Cała trójka tymczasem wyciągnęła przed siebie samopały i lufami ugodziła kolejno  smoczą kość. Nic się nie stało. Kozacy i koniuch usłyszeli jedynie głuche uderzenia, trudno było jednak powiedzieć, czy metalu w kość. Twór pozostał nieruchomy, nieznacznie jeszcze dymiąc i wydzielając ciepło. Pomimo podwyższonej temperatury,  zdawał się być całkowicie martwy. Zupełnie jak spalona, lecz rozgrzana ciągle kość.  

   Wszyscy cofnęli się powoli. Artem odstawił flaszkę, odłożył samopał, zdjął kapuzę i podrapał się po podgolonej głowie. Myślał o poruszeniu kości, którą nazajutrz chciał przeciągnąć jakoś do Suchaków. A stamtąd niechaj ją sobie zabiorą książęcy zbrojni, patrolujący lub przeszukujący step. 

   Kiedy podjął już decyzję, chcąc przygotować osiem najsilniejszych koni oraz uprząż i liny, stojący na wieży Anton zawołał:

   – Jakowyś żołnierze zbliżają się do nas! To chyba kniaziowi!  

***

Rotmistrz zatrzymał konia tuż przed dębową bramą dawnej stanicy. Obecnie była przysiółkiem, a gospodarzem stał się młody Kozak, niejaki Artem Kindraczuk. Jaroszewicz wiedział o tym od starszych żołnierzy stepowych. Nigdy jednak nie widział owego człowieka. Od niedawna służył Konstantemu, a nazwisko Artema gdzieś jeszcze słyszał. Najpewniej chodziło o słowa rotmistrza Daszkiewicza, który wiosną wrócił do koronnych. On przecież zbierał niektórych lekkozbrojnych po stepie, gdy wyprawiał się na Niż. Pośród tych zbieranych był pewnie Artem. W ciągu ostatniego roku, czyli niemal całej swej służby u księcia, Jaroszewicz nie widział nazwiska młodego Kozaka w spisach tych, którzy ruszali na Dzikie Pola. Chyba, że rotmistrz po prostu nie zwrócił na to uwagi. I nie byłoby w tym nic dziwnego – w końcu książęcych chorągwi na stałe stacjonujących w Łubniach,  było co najmniej kilka. W tym – trzy kozackie, uzupełniane niekiedy z polanek.  

   Mówiono, że śmierć ojca Artema, sławnego Ostapa, żołnierza koronnego, a potem książęcego, długo owiana była tajemnicą. Chociaż proboszcz z Suchaków powiedział co nieco po rozmowie z Wierą, żoną Ostapa. Ludzie dociekali jednak prawdy i wiele gadali. W końcu wyszło na jaw, że starego gospodarza zabił jego młodszy syn, Kirył. A tak naprawdę – wtedy już strzygoń. Wielu zaś, w tym czasie, nie dawało temu wiary. Tak, jak powątpiewano, że żona Artema również była strzygą.

   Jaroszewicz, stając przed bramą chutoru, kierował się słowami okolicznych chłopów. A ci mówili, że płonąca smocza kość wielkości chaty wpadła do dawnej stanicy. Rotmistrz zadowoliłby się inną, gdyby w ogóle ją znalazł. Penetrując step w rejonie domniemanego upadku innych kości i kawałków smoczej skóry, wojsko niczego jednak nie znalazło. Po kilku godzinach ruszyło w stronę chutoru. Chodziło także o czas. O jak najszybsze potwierdzenie znaleziska i o kontakt z księciem. 

   Kiedy już rozpoznano zbrojnych po czerwono – złotej barwie i strażnik zszedł z wieży, dębowe wrota zaskrzypiały. Gdy stanęły otworem, oczom żołnierzy rotmistrza ukazał się nieduży majdan zajęty przez coś, co przypominało płaski, ale duży i ciemny kamień. Ów wbity był w ziemię rozrzuconą dokoła, a za nim, bliżej budynku mieszkalnego, stało trzech ludzi. Dwóch na pewno było Kozakami, trzeci należał do koniuchów. Młodszy Kozak wysunął się przed innych i ruszył w kierunku zsiadającego z konia Jaroszewicza. Gdy zatrzymał się dwa kroki przed rotmistrzem, zdjął czapkę, skłonił się lekko i powiedział:

– Jestem Artem Kindraczuk, gospodarz chutoru.

***

Jechali od wielu godzin. Nie mogli jednak wybrać drogi prostej jak strzała. Obciążeni  smoczą kością o długości dwudziestu łokci, musieli szukać twardszej nawierzchni, kilkakrotnie docierać do brodu, albo do niewielkich, na wpół zniszczonych mostów i przedzierać się lasem. Niekiedy zaś musieli pokonywać tereny podmokłe.  

   I znowu zmierzchało. I kolejny raz zaczęto obawiać się kosmatych stworów z okolicznych bagien i lasów. Strzygi nie pojawiały się jednak, co było zaskoczeniem dla wszystkich. Ale budziło również coraz większą nadzieję na dotarcie oddziału do celu. Nawet w obliczu innych zagrożeń. Dlatego ten i ów wznosił oczy ku niebu w cichej modlitwie dziękczynnej.  

   Już na początku Jaroszewicz podzielił oddział na trzy grupy. Pierwsza stanowiła awangardę, druga ciągnęła smoczą kość z chutoru siłą dziesięciu koni, lin i uprzęży, a trzecia osłaniała tyły. Na szczęście jednak większość semenów przełamała lęk przed czarnym gnatem, jak zaczęto nazywać to, co spadło z nieba. W ten sposób transport owego dziwu stał się w ogóle możliwy.

   Z chutoru wyjechali jeszcze tego samego wieczora, a z Suchaków  – rankiem. Z wiarą ruszyli ku Łubniom. Przez całą noc wielu chłopów było jednak zaniepokojonych, a niektórzy mówili o czarciej kości i sięgali po niebezpieczne narzędzia. Dlatego podwojono straże, a agresję uciszono. Rankiem atmosfera rozluźniła się na tyle, że wielu miejscowych zaczęło mówić o zwycięstwie białego smoka, a więc o zażegnaniu niebezpieczeństwa. Wojsko słuchało tego i zarazem puszczało to mimo uszu. Tak więc żegnano oddział Jaroszewicza prosząc Boga o ochronę żołnierzy. O dotarcie do księcia, który silne umysły wokół siebie gromadził. Umysły te miały rozwikłać smoczą zagadkę. Dwadzieścia wiosen temu uznały, że smocze kości były spadającymi gwiazdami. Żadna taka gwiazda nie ma jednak  kształtu płyty pancernej, której zmniejszona odmiana zakładana jest czasem przez wojsko. Nie ma również świecących oczu.

   Jeszcze w chutorze rotmistrz zaproponował Artemowi wyjazd do Łubni. Nie mógł wydawać mu rozkazów w zakresie smoczej materii, czyli czegoś tak naprawdę niewiadomego.  Orzekł jednak, że właściciel owego dziwu i sławny swego czasu żołnierz Konstantego, powinien ruszyć z oddziałem, aby co nieco zeznać samemu księciu. Artem przystał na to.

   Utożsamiał się z semenami Jaroszewicza, chociaż nie był typowym nadwornym.  Założył barwy Korybuta i zabrał czarną szablę – dar od Łahiszyńskiego. Dopiero wtedy uświadomił sobie w pełni, że od ponad roku nie uczestniczył w żadnej wyprawie na Dzikie Pola. I nie było tu powrotu do pijaństwa, jak po zabiciu Olgi zamienionej w strzygę. Do pijaństwa, które uniemożliwiałoby mu normalne życie, a więc i walkę w lekkozbrojnych chorągwiach. Książę z sobie tylko znanych powodów pozwolił mu cieszyć się hodowlą koni. A przecież kilka lat temu Artem ciął kupy tatarskie i własną piersią osłaniał towarzyszy. Był wojownikiem z krwi i kości. Dlatego otrzymał wolność.   

   Po drugiej śmierci Olgi z kolei łatwo Artemowi nie było. Pamiętna jesień i zima niemal go zabiły. Gdyby nie matka i jej błagalne spojrzenia – nie wyszedłby z nałogu. Tak to sobie przynajmniej tłumaczył. Wtedy również uwierzył, że mógłby nawet przyłączyć się do wojsk hetmana Koniecpolskiego, które oblegały Perejasław. Mógłby, gdyby maty patrzyła tak wcześniej i gdyby w ogóle odważył się ruszyć z chutoru.  Ale wtedy Artem stałby się wrogiem braci z osełedcami. Wrogiem tych, którzy hetmana spod Perejasławia wówczas odparli. Tak, czy inaczej, Artem zaczął porzucać gąsiorki i flaszki.

   I tak dożył do wiosny 1631 roku. Wtedy co najmniej na rok całkowicie odstawił gorzałkę, znów zaczął doglądać gospodarstwa, a latem z chorągwią Daszkiewicza ruszył ponownie na Niż. U boku rotmistrza walczył do wczesnej jesieni następnego roku. Potem skupił  się na koniach, które Konstanty odbierał przez swych stepowych żołnierzy, rzucając Artemowi całkiem sporo czerwonych. Mimo, iż Artem długo nie walczył dla księcia, ten wypłacał mu hojny żołd, należny wolnym żołnierzom.  

   W ciągu ostatnich dwóch lat  Artem zbliżył się z kolei do pewnej kobiety, poznanej wcześniej w wiejskiej karczmie. Przypominała Olgę, ale tylko powierzchownie. Na imię miała Sonia i była skromną córką wolnego, służącego w armii koronnej. Z ojcem, matką i młodszym bratem mieszkali na południu, w jednej ze słobód. Tam doglądali swych pasiek i na lata zwolnieni byli z pracy na rzecz pana. Ziemie tamte, suchsze niż te otaczające samotny chutor, znalazły się na obszarze częstych tatarskich najazdów. Niebezpieczeństwa i jasyr grożące ze strony bisurmanów nie mogły oczywiście zachęcać kogokolwiek do osiedlania się. Nawet, jeśli urokliwy Kahamlik  z kępami drzew stanowił dla najeźdźców pewną przeszkodę. Książę zaś, chcąc ściągnąć osadników, często wysyłał tam straże stepowe. To z kolei podniosło w końcu stan bezpieczeństwa i zachęciło  ludzi do stawiania nadrzecznych domów.

    Artem zaś, po dłuższym przebywaniu z Sonią,  zapragnął poszerzyć hodowlę koni.  Dla Sonii i dla matki.

   – Wataha!

   Rozmyślania Artema przerwał krzyk semena z awangardy. Młody Kozak, jadący bliżej środka całej grupy, spojrzał w tamtą stronę: z północy gnała co najmniej setka wilków! Zbliżając się do żołnierzy, drapieżniki zaczęły tworzyć szeroki łuk, a potem pierścień. Jaroszewicz wydał pierwsze rozkazy.

   Podobnie, jak podczas pamiętnej bitwy ze strzygami, semeni utworzyli podwójny krąg obronny. W środku wewnętrznego kręgu pozostawili konie ze smoczą kością oraz kilku towarzyszy, którzy mieli uspokajać wierzchowce i ostrzeliwać się. Wewnętrzny pierścień stanowili głównie ci uzbrojeni w samopały. Na szczęście nic nie zapowiadało deszczu. Mocniejszy wiatr, goniący już żółtawe, albo zeschłe liście z okolicznych lasów, mógł stanowić pewną przeszkodę podczas zapalania lontów.  Użyto więc kałkanów jako osłony.

   Wilki zaatakowały z niespotykaną zawziętością. Od razu więc kilkunastu semenów zewnętrznego kręgu znalazło się na ubitej ziemi wąskiej drogi, albo w trawach łąki. Niektórym z nich tylko udało się przeżyć, bo w porę sięgnęli za pasy, po zdobyczne kindżały. Poranione ostrzem szare drapieżniki, wycofały się z pola walki. Kilka zastrzelono już na łące.

   Nim jednak cała niecodzienna wataha uderzyła w żołnierzy, odezwały się muszkiety. Broń, podparta forkietami, okazała się nad wyraz skuteczna:  padło co najmniej dwadzieścia wilków. Na horyzoncie pojawiały się jednak kolejne. Zaczęto więc obawiać się najgorszego: sterujących zwierzętami strzyg oraz drapieżnych ptaków. Dlatego wielu semenów wewnętrznego kręgu przygotowało pochodnie. To zaś, przynajmniej na jakiś czas, odstraszyło sporą część watahy.

   – Odciąć smoczą kość!

   Krzyk Artema, pozostającego w kręgu wewnętrznym, zaalarmował w pewnej chwili dużą część walczących. Wielu spojrzało w kierunku czarnego gnata i oniemiało: kość ożyła jakby, gdyż wszystkie jej czerwone oczy wysyłały czarcie światło! Tak przynajmniej nazwali je walczący semeni. A światło z każdą chwilą stawało się mocniejsze. I nie chodziło jedynie o zapadające ciemności.

   – Otworzyć ogień do smoczej kości!

   Tym razem krzyknął Jaroszewicz. Siedząc wciąż na poranionym koniu, rotmistrz bronił się szablą, zabijając kilka mniejszych wilków. Jednak alarm Artema skierował jego uwagę na wiadomą kość. Między jednym, a drugim cięciem, które upuszczało wilczą krew, Jaroszewicz doznał olśnienia. To właśnie owa kość przywoływała drapieżców! Być może inni dostrzegli to już wcześniej, ale to rotmistrz wydał właściwy rozkaz.

   Posłuszni, chociaż oszołomieni jeszcze żołnierze wewnętrznego kręgu, zaczęli strzelać do czarnego gnata. Wśród nich był Artem. Niektórzy rzucali w kość  pochodniami. Trudno było powiedzieć, która broń okazała się bardziej skuteczna. Tak, czy inaczej, smocza kość eksplodowała nagle zabijając kilka koni i raniąc semenów nieświadomie pozostających przy nich. Nawet sam Jaroszewicz spojrzał na to kompletnie zdumiony. Lecz tak, jak tego oczekiwał, po zniszczeniu smoczej kości wilki zaczęły szybko wycofywać się do pobliskiego lasu.

   I również tak, jak się rotmistrz spodziewał, strzygi nie pojawiły się.  

*** 

Książę z początku nie był zadowolony z relacji swego żołnierza. Radził się potem rozmaitych dworzan, zaskoczonych jak on sam i pozbawionych dowodu z nieba. Jednak po tym, jak przemyślał raz jeszcze wszystko to, co powiedział mu Jaroszewicz, westchnął tylko zawiedziony i ponownie przywołał odprawionego na kwaterę,  zmęczonego wciąż rotmistrza.

   – Wasze życie jest najważniejsze – powiedział wstając z ozdobnego krzesła – ale jako człowiek ciekaw jestem tego dziwu! Zastanawia mnie także nieobecność strzyg. Zresztą moich uczonych dworzan –  również. Być może ostatnie zjawiska powietrzne mają jakiś związek ze zniknięciem tych stworów. Musisz więc ruszyć ponownie, Adamie. Do dziwu, zwanego walką smoków, doszło ponad stepem. Ponad trawami. Tam ciągle może kryć się coś niezwykłego! Trzeba więc wszystko przeczesać tam jeszcze raz. Podziękuj ode mnie Artemowi i zarazem alarmowemu, synowi Ostapa, który być może ocalił cały oddział. Zapewnij go, że będzie dostawał niezmienny żołd niezależnie od tego, czy stanie do walki z wrogami kraju, czy pozostanie w domu. Odpocznij do jutra i ruszaj! 

*** 

Artem wyjechał z kolejnej kępy traw. Zanim znalazł trzy osmolone grudy wielkości ludzkiej pięści, z innymi semenami przepędził kilku włóczęgów sięgających już po czarne dziwy. Potem do zabrania czarcich wymiocin zniechęcono jeszcze trzech okolicznych chłopów. Ciekawość, jak zawsze, górowała nad stanami! Trudno było również powiedzieć, po co chłopom kawałki czarnego smoka?

   Artem spojrzał na znalezione grudy. Tak nazwał już bowiem bliżej nieokreślone okazy, różniące się jednak znacznie od kamieni i od zwykłych grud ziemi. Tym niemniej to, co trzymał w dłoniach, nie kojarzyło mu się ani z kośćmi, ani z ciałem, ani z jakąkolwiek  znaną mu skórą! Fakt, że to coś było po prostu w dużej mierze spalone i najpewniej – zniekształcone. Kiedy przyglądał się z kolei przez chwilę grudom, na jednej dostrzegł oczną wypukłość oraz coś podobnego do maleńkiego zwierciadła. Drgnął zaskoczony. Okaz nie mrugał jednak czarcim okiem. Artem skrzywił się w niepewności i wrzucił wszystkie grudy do specjalnego worka. Potem wskoczył na konia, uderzył go piętami w boki i ruszył w kierunku większej grupy semenów przeczesujących trawy znacznie dalej.  

   Kiedy dzień chylił się już ku zachodowi, oddział rotmistrza Jaroszewicza złożony z pięćdziesięciu jeźdźców, rozłożył się obozem obok Suchaków. Znaleziono całkiem sporo osmolonych grud, a kilka posiadało oczne guzy. Ten i ów mówił, że to wszystko jest dziwne i że okazy nie wyglądają na kości. Chyba, że ktoś wcześniej łyknął gorzałki i takowe kości zobaczył!. Artem uśmiechnął się ze zrozumieniem. Jaroszewicz także. Wszystkie grudy zaś wrzucono do specjalnych worków przytroczonych do kulbak. Żaden okaz nie był większy od ludzkiej głowy i na ogół przypominał kulę. Znaleziska zdawały się być lżejsze od zwykłych grud ziemi.

    A niech teraz mądre głowy, służące księciu, wytężają się nad tymi dziwami! – tak mówili semeni rozpalając ogień i ściągając z koni upolowane pardwy. Kilku zaś sięgnęło już po gorzałkę i bałałajki. Inni ruszyli na wartę. Nucąc rozmaite pieśni, wracali w nich jednak do stepów śpiewając, że są one jako more szyrokije… Jedząc przy tym i pijąc, dotrwali tak do północy. Ci, którzy mogli, rozłożyli karazje, pod głowę podłożyli wojłokowe kulbaki i przykryli się czym tylko zdołali. Chociaż noc była już chłodna, rozgrzani gorzałką, szybko zasnęli. Warty czuwały, a świt zbudził ich bez nocnych przygód.

   Artem osiodłał konia,  podał swój worek Jaroszewiczowi i rzekł:

   – Dziękuję za pomoc i nie żegnam się. Moja służba dla księcia to zaszczyt!

   – Ja również dziękuję – powiedział rotmistrz uśmiechając się. – Armia Rzeczpospolitej potrzebuje takich żołnierzy!

   Nim słońce wzeszło na dobre, oddział Jaroszewicza zniknął za mglistym, jesiennym horyzontem. Ogniska dymiły jeszcze, wiatr targał kępami żółtawych traw, a Artem popędził konia w drugą stronę. W porze obiadu stanął przed dębową bramą.

***

Kolejny dzień dobiegał końca. Silniejszy powiew zagwizdał między słupami palisady, przeleciał przez majdan i targnął połami płaszcza Artema. Młody gospodarz stał przed domem wpatrując się w różowiejące niebo. Myślał jeszcze o ostatnich wiadomościach z Łubni przyniesionych przez konne straże stepowe. Dostarczone przez Jaroszewicza osmolone grudy potraktowano ponoć podobnie, jak okazy sprzed lat. Wspomniano, że znaleziska z guzami to formy naturalne, powstałe w wysokich temperaturach. Nie wspomniano słowem o walczących smokach i widzianej nad stepem eksplozji jednego z nich. Akcentowano zaś, że grudy powstały po rozpadzie znacznie większej całości przybyłej z pozaziemskich mroków. Natomiast wspominane przez semenów mrugające, czarcie oczy potraktowano po prostu z uśmiechem. Dla dworskich uczonych były one skutkiem wytężonej, żołnierskiej fantazji i zrozumiałego, ludzkiego strachu. Żałowano, że wojsko zniszczyło duży okaz. Naśladowcy Galileusza, od jakiegoś czasu goszczący w książęcym mieście orzekli ostatecznie, iż stepowe znaleziska to inne rodzaje kosmicznych skał zwanych spadającymi gwiazdami. Nie wypowiedziano się w sprawie strzyg, które zniknęły bez śladu. Chociaż brak kosmatych potworów w gruncie rzeczy ucieszył wszystkich.

   Artem uśmiechnął się mimo niejasnej, albo niepewnej mowy uczonych. Jako prosty, niepiśmienny żołnierz nie mógł znać wielu naukowych pojęć i zjawisk branych pod uwagę przez dworskich uczonych. W głębi swej stepowej duszy przekonany był jednak, że  przeoczono coś ważnego.  I to coś wiązało się przede wszystkim z czarcimi oczami i z ledwo dostrzegalnym zwierciadłem.

   Uśmiechnął się znowu słysząc ciche kroki. Obejrzał się: Jasnowłosa Sonia podeszła od strony domu i objęła go w pasie. Zamieszkała z nim i z Wierą pozostawiając rodziców, brata i pszczoły. Gdy spojrzał w jej modre oczy, przypomniał sobie dawną miłość, która odeszła bezpowrotnie. Przytulił dziewczynę i powiedział:

   – Jesteś moim największym aniołem. Dla ciebie ten mizerny chutor zamienię w książęcy pałac! Stada pięknych koni przyniosą nam pewność jutra, a wszyscy będą nam zazdrościć.

***

Czując narastający chłód, Kirył otworzył oczy: wokół piętrzyły się sosny kołysane wiatrem, a niebo zasnuwały szare, postrzępione chmury. Spomiędzy czerwonawych pni dochodził szelest zeschłych liści gubionych przez niewielkie krzewy.

   Młody człowiek podniósł się z pokrytej mchem ziemi i dopiero wtedy uświadomił sobie, że jest całkowicie nagi! Zadrżał popychany jesiennym wiatrem. Za nic nie mógł przypomnieć sobie, kim właściwie jest i w jaki sposób znalazł się w lesie?  Rozglądając się znowu, dostrzegł wielu innych, nagich ludzi podnoszących się ze zdumieniem w oczach. Podchodzili do siebie, pytali o coś i w końcu, bezradni wobec natury, ogrzewali się wzajemnie. Niektórzy zaś, krążąc dłużej nieco dalej, nagle znikali pod ziemią!

   Kirył ruszył w ich stronę wiedziony rosnącą ciekawością. Zatrzymał się jednak wcześniej przed ładną, ciemnowłosą dziewczyną osłaniającą łono i zawstydzony, opuścił na chwilę wzrok. Potem, powstrzymując drżenie szczęki, spytał:

   – Skąd my tu…Co tu robimy?

   – Nie wiem…Tak samo, jak i ty niczego nie wiem!  – odrzekła dziewczyna jakby spłoszona i spojrzała w lewo.

   Stojący niedaleko jasnowłosy młodzieniec podnosił kawałek skóry pokrytej szarą sierścią. Zaskoczony, oglądał ją przez jakiś czas. Wreszcie okrył nią plecy i uśmiechnął się do innych. Tamci zaczęli szukać podobnych okryć. Kirył ruszył do swego legowiska. Po drodze zauważył sporo piór przypominających sowie. Nigdzie jednak nie dostrzegł ptaków. Odrzucając zeschłe liście, gromadzone wciąż powiewami wiatru, obok miejsca swego przebudzenia znalazł nieco większy kawałek pokrytej sierścią skóry. Okrył zaraz plecy i wrócił do nagiej dziewczyny. Nie czekając na jej zgodę, położył jej skórę na plecy i znowu zapytał:

   – O co tu chodzi? Kim my jesteśmy i jak upolowaliśmy te…te wilki?

   Właściwie to nie spodziewał się odpowiedzi. Dziewczyna, jakby trochę nieobecna, cieszyła się przede wszystkim tym, że skóra dała jej trochę ciepła. Po chwili ruszyła tam, gdzie niektórzy zniknęli, jakby zapadli się pod ziemię. Czyli tam, gdzie ponoć znajdowało się wejście do podziemnych korytarzy. Te z kolei mogły dać jeszcze więcej ciepła. Należało jednak zastanowić się dokąd pójść, gdy korytarze okażą się jedynie tymczasową kryjówką ? Pozostawiając na razie to pytanie, Kirył spojrzał na oddalającą się ciemnowłosą i ruszył za nią. Dziewczyna podniosła okrycie i pozwoliła mu wejść pod nie. Uśmiechnął się szerzej.

***

Vincenzo Alba przyjechał z Pizy. Jako młody astronom był ambitny i ufny we własne możliwości. Chciał dorównać kiedyś starzejącemu się Galileuszowi. Podróżował więc po dworach Europy i dokonywał przede wszystkim obserwacji nieba. Tu i tam z innymi uczonymi krzewił zagadnienia naukowe. Tak trafił w końcu do siedziby polskiego magnata. Zjawiska, z którymi się tam zetknął, zaskoczyły go. Tym bardziej, że nie był biologiem. Obok innych uczonych, starał się jednak  wyjaśnić je jakoś sensownie. Musiał przyznać, że zarówno strzygi, jak i okazy atmosferyczne były dużym wyzwaniem. Te drugie już na pierwszy rzut oka przypominały tak zwane spadające gwiazdy, czyli kosmiczne skały. Nie były jednak nimi. Nie były też oczywiście kośćmi jakiegokolwiek  znanego zwierzęcia. Vincenzo dostrzegł to niemal od razu, bez jakichkolwiek instrumentów. Co miał jednak ogłosić, skoro ciągle nie wiedział, z czym tak naprawdę ma do czynienia?  Z kolei wyprawa z wojskiem w celu zobaczenia, albo nawet zdobycia strzyg jako dowodu naukowego, na ogół nie była możliwa. A to ze względu na obawy Konstantego, który nie chciał stracić łaskawych światłych. Wojsko, wzorem rotmistrza Daszkiewicza, samo próbowało dostarczyć dowód w postaci szponiastej dłoni, albo innej części ciała strzygi. Wilki towarzyszące kosmatym stworom, zawsze jednak uniemożliwiały ten zamiar.  Jeszcze wścieklej atakowały semenów, którzy zeskakiwali z koni, aby odciąć chociażby dłoń spalonej częściowo strzygi . Potem zabrakło już czasu na sprowadzenie kudłatego dowodu do dworu. Do strzyg zatem nie ustosunkowano się właściwie w ogóle, chociaż o ich istnieniu i o coraz liczniejszych wojnach z nimi zapewniał uczonych sam książę. Magnat żałował, że musiał kiedyś pozbyć się dowodów od Daszkiewicza i od innych. Szponiasta dłoń oraz wszystkie inne części ciał kosmatych stworów, chociaż zasuszone, zaczęły się po prostu rozpadać.

    Niewielki stepowy okaz z nieba Vincenzo zabrał do torby podróżnej, aby bliżej przyjrzeć mu się dopiero w Pizie. Tam dysponował lepszymi instrumentami. Wieczorem uległ jednak ciekawości i sięgnął do torby. Siedział w swej komnacie sypialnej i obracał w palcach osmoloną grudę z oczną wypukłością i z małym zwierciadłem. Materia grud różniła się znacznie od materii ocznych wypukłości i od zwierciadła. Całość była coraz bardziej intrygującym zlepkiem.

   Gdy położył grudę na bławatową koszulę rozpiętą między udami, jej oko zapaliło się czerwonym światłem! Alba drgnął zaskoczony  i cofnął dłonie. Światło przyciągało go jednak dziwną mocą. Nie pozwalało opuszczać wzroku. Potem zabłysło zwierciadło,  na białym tle ukazując niewielką, ciemną postać podobną do człowieka. Ów wydawał się mieć dosyć wątłą postać, ale spoglądał na Albę po pańsku, siedząc na dziwnym, prawie białym krześle. Było ono jednym z jasną ścianą komnaty łypiącej z góry dwoma żółtymi światłami. Vincenzo patrzył na obcego i patrzył, wciąż zaskoczony. I wreszcie –  zauroczony!

   Trwał tak przez dłuższy czas. Kiedy znowu dotknął grudy, prawa dłoń wydała mu się inna, niż wcześniej. Uniósł ją do oczu: w miejscach paznokci ujrzał długie, czarne  szpony, połyskujące w świetle łuczywa zatkniętego obok łoża.

   Zamiast zdumienia, czy nawet strachu, odczuł dziwną radość.

***

Tuląc wciąż dziewczynę, Kirył zatrzymał się. Byli sami, bo leśna grupa trochę beztrosko podzieliła się już na początku. A właściwie po tym, jak się okazało, że podziemne korytarze kryją jedynie trochę wilczych skór i nie nadają się na mieszkania dla ludzi.

   Zmierzchało, step ożył głosami drapieżników, a przed młodymi wędrowcami wyrastała bryła drewnianej  budowli. Jej południowa wieża powoli zaznaczała się mocniej w pamięci młodego człowieka. Pojawiające się w niej inne obrazy, ukazywały wysokie, zaostrzone pale ogrodzenia i uśmiechniętego ciemnowłosego chłopca. Stał on przed palisadą i nagle zapłakał, a potem wyciągnął dłonie do Kiryła. W deszczowym tle majaczyła jakaś ciemna postać. Biło od niej zło, ale stopiła się w jedno ze szklistymi strugami.   

   Widząc w myślach uśmiechającego się wcześniej, ciemnowłosego chłopca, Kirył pociągnął dziewczynę w stronę budowli. Czuł, że tak trzeba.  

KONIEC  

Piła, lipiec 2022


Waldemar Jagliński – Strzygi i Kozacy (część pierwsza): https://opt-art.net/helikopter/11-2022/waldemar-jaglinski-strzygi-i-kozacy-czesc-pierwsza/

  

 

      

  

    

    

Waldemar Jagliński – Strzygi i Kozacy (część druga)
QR kod: Waldemar Jagliński – Strzygi i Kozacy (część druga)