Nadchodził wieczór i spowite promieniami zachodzącego słońca dziesięciopiętrowe klocki z Wielkiej Płyty majaczyły znów pośród uliczek osiedla. Kolorowe elewacje budynków mieniły się jak zwykle w świetle zachodzącej słonecznej kuli o schyłku dnia. Wisząca na niebie żarówka zachodziła, a jej promienie kładły się już na dachach bloków. Na ciemnogranatowym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, a pośród nich bujał się znów świecący rogal.

Pod ciemnogranatową powłoką nieba betonowe płyty wszystkich bloków emanowały na osiedlu spokojem. Roztopiony asfalt zdążył już nieco zmięknąć od promieni świecącej nad miastem przez cały dzień złotej kuli. Kończył się powoli kolejny dzień powszedniego tygodnia. Kończył się piątek. Na okolicznych podwórkach kwitł bez, którego zapach rozchodził się niemal na każdym podwórku naszego osiedla.

Wszędzie słychać było z każdą upływającą chwilą piątku coraz częściej brzdęk butelek i krzyki podchmielonych już dobrze co poniektórych mieszkańców blokowiska. Tu i ówdzie ktoś robił sobie zasłużony fajrant po całym dniu pracy, siadał na ławce i zapalał papierosa. A z daleka rozchodził się szum metropolii. I dźwięki klaksonów aut też w oddali wciąż było słychać. Aut, które sunęły w korkach. I to szczekanie pozostawionych pod spożywczym dyskontem psów rozlegało się jeszcze na ulicach naszego osiedla. Pozostawione na kilkanaście minut same sobie psy ujadały głośno. Psy, które czekały na swoich właścicieli, którzy akurat robili zakupy na weekend w osiedlowym sklepie. Wieczór nadszedł spokojnie, a chodniki okolicznych podwórek mieniły się w światłach latarni.

Niemal wszyscy wrócili już z pracy, zmęczeni co prawda całym tygodniem, ale zadowoleni także ze zbliżającego się weekendu. A ja szedłem w ten piątkowy wieczór spokojnym, pewnym krokiem przez osiedle. Zapadł zmrok i wszystko wokół zaczynało wreszcie po całym dniu zwalniać. Minąłem kościół, minąłem restaurację, w której zjeść można chyba najlepszy w dzielnicy kebab. Minąłem aptekę i piekarnię w której często kupuję kawałek pieczonego sernika i swój ulubiony włoski chleb z oliwkami.  I minąłem także pętlę autobusową, aż w końcu znalazłem się na rozświetlonej już w blasku świecących latarni cichej uliczce, którą tak bardzo lubię. Na uliczce pomiędzy niższymi, czteropiętrowymi pomalowanymi na pomarańczowo blokami, zbudowanymi z cegły jeszcze pod koniec lat 60-tych.  

W ten ciepły majowy wieczór szedłem przez osiedle dalej i co chwilę spoglądałem w górę podziwiając jak granatowa barwa pokrywała już niemal całe niebo, dotąd jeszcze przez cały dzień błękitne. Chwilę później wszedłem w podwórko na którym od razu zauważyłem bujnie rosnący kasztanowiec. Cień, który w każdy wiosenny i letni dzień dawało to drzewo powodował, że na całym podwórzu obecny zawsze był tu spokój. I ten spokój otulał codziennie każdy metr kwadratowy tego miejsca. A ja lubiłem czasami zajść na to podwórko i usiąść na ustawionej tu drewnianej, pomalowanej na zielono ławce.

I dziś po raz kolejny właśnie powolnym krokiem doszedłem tutaj. Przedtem wyjąłem jeszcze z obszernej kieszeni swojej bluzy gazowany napój pomarańczowy, który kupiłem w osiedlowym sklepiku znajdującym się na końcu mojej ulicy. Znów chciałem po prostu po całym dniu odpocząć i na tym swoim ulubionym podwórku napić się gazowanej Fanty i orzeźwić.

Usiadłem na ławce i rozejrzałem się wokół. Patrzyłem przez dłuższą chwilę na niewielkie balkony czteropiętrowego bloku. Po chwili poruszyła się firanka w kuchennym oknie na pierwszym piętrze. Facjata starszej kobiety z siwymi włosami zaczęła z zaciekawieniem gapić się na mnie. Nie przejąłem się. Po prostu otworzyłem swój napój i wziąłem pierwszy łyk. Smakował mi bowiem najlepiej właśnie w takie ciepłe wiosenne wieczory, kiedy po całym dniu mogłem po prostu zapomnieć o wszystkim, o całym mijającym właśnie tygodniu i spokojnie usiąść na swojej ulubionej ławce pod rosnącym tutaj kasztanowcem.

Wziąłem drugiego łyka. Ciemnogranatowa płachta wieczoru pokrywała niebo na którym majaczyły już gwiazdy. I kiedy brałem kolejnego łyka swojego orzeźwiającego napoju wyjmując drugą ręką z kieszeni spodni paczkę Chesterfieldów, wtedy to właśnie zauważyłem tego faceta, który wszedł w tej chwili w podwórko. Kiedy przechodził przy latarni nieopodal klatki schodowej czteropiętrowego budynku, zauważyłem, że miał na sobie szary, lekki wiosenny płaszcz i zieloną czapkę z daszkiem. Do tego dobrze skrojone spodnie w kant, błyszczące. Świetnie je było widać z oddali. I te buty sportowe, biało-błękitne, które nieco przypominały mi któryś z modeli Jordanów. Stylizacja więc całkiem w porządku. Taka nowojorska nieco, rzadko tutaj na naszym osiedlu spotykana.

Wszedł na podwórko równie pewnym siebie krokiem jakim i ja jeszcze parę minut wcześniej wtoczyłem się tutaj. Niemal od razu dostrzegł drugą drewnianą zieloną ławkę. I chwilę później usiadł na niej i z kieszeni swojej kurtki wyjął puszkę piwa, po czym dość raptownie wziął tęgiego łyka. Wyglądał mi ten facet po prostu na kogoś, kto po całym tym dniu chciał podobnie jak ja odpocząć popijając przy tym bursztynowy napój.

I ja też wziąłem kolejnego łyka swojej Fanty i zapaliłem Chesterfielda. A później dalej spokojnie patrzyłem na gościa w zielonej czapce z daszkiem na której zamajaczyło mi z oddali znane mi dobrze logo. Wyglądało na to, że to czapka znanej firmy odzieżowej, której ciuchy do najtańszych nie należą. Raz kiedyś miałem taką czapkę tej firmy, zimową. Ładna to była czapka, w granatowym kolorze i bardzo porządnie wykonana, z dobrego materiału.

Nade mną świecił księżyc, a ja spokojnie popijałem na ławce swój napój pomarańczowy, którego powoli ubywało. Gość w szarym płaszczu i zielonej czapce z daszkiem też łoił dość szybko to swoje piwko z puszki biorąc co parę chwil kolejnego łyka. Po chwili wyjął z kieszeni paczkę papierosów. I kiedy ją otworzył usłyszałem:

-Cholera jasna!

Wyglądało mi na to, że facetowi skończyły się papierosy. Jego ławka oddalona była od mojej o jakieś trzydzieści metrów. I chyba dopiero teraz, po tym jak wstał z tej swojej ławki na moment, aby wyrzucić pustą już puszkę po piwie mnie zauważył. Kiedy jego pusta puszka wylądowała w blaszanym koszu na śmieci wtedy krzyknął do mnie:

-Dobry wieczór!

Spojrzałem na niego raz jeszcze, po czym odpowiedziałem:

-Dobry wieczór.

-Ma pan może jednego? – zapytał.

I w tym momencie ton jego głosu zabrzmiał dziwnie znajomo. Jakbym słyszał ten głos już gdzieś kiedyś.

-Słucham? – odpowiedziałem.

-Pytałem, czy ma pan może poczęstować papierosem? – odpowiedział, a wtedy po raz kolejny głos który usłyszałem zabrzmiał bardzo znajomo.

Wyglądało na to, że oto nadszedł moment w którym będę miał okazję zamienić z tym gościem parę słów.

-Pewnie, że mam – odpowiedziałem.

-O, to świetnie!

Podszedł do mnie po chwili i wtedy zauważyłem tę jego wystającą spod zielonej czapki z daszkiem nieogoloną, brodatą twarz. Gość wyglądał na niewiele starszego ode mnie. Różnica między nami mogła wynosić raptem kilka lat. I kiedy już wyjąłem z kieszeni spodni paczkę papierosów i wyciągnąłem ją ku niemu co by poczęstować tego faceta szlugiem,  wtedy właśnie zauważyłem, że oto lico, które spogląda na mnie z uśmiechem też sprawia wrażenie bardzo mi znajomego. Początkowo niespecjalnie byłem pewny kogo może mi ta facjata przypominać.  Ale kiedy ten gość w szarym wiosennym płaszczu i zielonej czapce z daszkiem z logo znanej firmy odzieżowej wyciągnął jednego papierosa szczerząc się do mnie w szczerym uśmiechu, zauważyłem coś, co nie tyle mnie przeraziło, ile zadziwiło. I w tym właśnie momencie usłyszałem:

-Dobrze, że już przyszła wreszcie ta wiosna, prawda? – kiedy to powiedział utwierdziłem się już do reszty w przekonaniu, że głos jego znam doskonale. A na jego nieogolonej, brodatej twarzy zauważyłem uśmiech. Szczery to był uśmiech, taki uśmiech kogoś, kto ma dobre intencje. Taki uśmiech, który spotyka się niezwykle rzadko w dzisiejszym świecie. A już na pewno spotkać taki szczery uśmiech można niezwykle rzadko w ciemnym podwórku pomiędzy blokami. Był to identyczny niemal uśmiech jaki spotykam codziennie rano spoglądając w taflę zwierciadła myjąc twarz, a później smarując ją kremem Nivea. To uśmiech, który znałem dobrze. Znałem ten uśmiech dobrze od zawsze. Bo gość, który stał przede mną miał uśmiech mój. I w ogóle po krótkiej chwili zorientowałem się, że wygląda niemal identycznie jak ja. Jego facjata, spojrzenie, mimika, gesty i ten jego głos, a także wzrost i sylwetka były niemal identyczne.

-Pewnie, że dobrze… – odpowiedziałem nie mogąc się wciąż nadziwić, że oto stoi przede mną facet tak bardzo do mnie podobny.

Mój sobowtór w zielonej czapce zapalił papierosa. Po chwili wyjął z kieszeni swojego płaszcza puszkę coli. Otworzył ją, wziął łyka, znów zaciągnął się papierosem i znów zapytał:

-Długo pan już tu kontempluje?

Popatrzyłem mu prosto w twarz. Wiedziałem, że będę musiał z gościem pogadać na poważnie, bo to nasze podobieństwo, które na początku mnie tak zadziwiło, teraz zrobiło się już irytujące.

-Niedługo. Ale mam do pana pytanie – odpowiedziałem.

-Tak?

-Czy pan też to zauważył?

-Cóż takiego? – odpowiedział mi jakby z lekką ironią w głosie.

-Podobieństwo.

I kiedy to powiedziałem westchnął tylko, biorąc kolejnego łyka swojej coli.

-Podobieństwo…  – powtórzył.

-Tak. Chyba też pan to dostrzegł?

-Tak. Dostrzegłem – odpowiedział mi ze spokojem w głosie nie dodając nic więcej.

-Skąd pan się tu w ogóle wziął? – zapytałem ponownie.

-Dlaczego pan o to pyta? – zapytał po raz kolejny, ale nieco innym już głosem. I wtedy zauważyłem, że facet wygląda mi na kogoś, kto na pewno nie jest stąd. Wyglądał na kogoś kto przybył z daleka raczej.

-Pytam, bo nieczęsto spotykam gościa wyglądającego tak samo niemalże jak ja – odpowiedziałem bardzo już zirytowany tym naszym spotkaniem.

-Rozumiem.

-A więc? Skąd pan się tu wziął…? I dlaczego na panu nasze podobieństwo nie robi wrażenia? – kontynuowałem.

Gość w zielonej czapce i szarym płaszczu znów westchnął, po czym wziął następny łyk swojej coli, zaciągnął się papierosem i po chwili zgasił go o brzeg ławki.

-Pan się martwi czymś, prawda? – tyle mi odpowiedział.

Popatrzyłem mu prosto w twarz i chyba zmarszczyłem przy tym nawet brwi. Swojej irytacji bowiem nie zamierzałem już dłużej ukrywać.

-Czy się martwię…? – powtórzyłem jakby za nim. I facet powoli zaczynał mnie już nieco wkurzać. Tym bardziej, że nie odpowiedział na moje pytanie.

-Tak. Czy pan się martwi?

Przez chwilę zapanowała cisza, która zaległa na całym podwórku, tutaj pod bujnie rosnącym kasztanowcem. Tutaj, pod rozgwieżdżonym majowym niebem na którym błyszczały bez najmniejszych kompleksów wszystkie gwiazdy, których świetlany spektakl oglądał z zaciekawieniem wiszący obok księżycowy rogal. A ja zastanowiłem się przez chwilę nad pytaniem, które zadał mi mój sobowtór, który przybył tu w zasadzie jakby znikąd. I odpowiedź na to jego pytanie w moich myślach dość szybko się pojawiła. Tak, martwiłem się. Martwiłem się od kilku tygodni. I szukałem wyjść różnych z tej sytuacji i próbowałem odmienić wszystko na lepsze. Póki co z miernym skutkiem.

Postanowiłem więc, że skoro już mnie o to zapytał, to odpowiem szczerze temu dziwnemu gościowi. Niech mu będzie.

-Tak. Trochę się martwię.

Popatrzył na mnie, zdjął swoją zieloną czapkę z daszkiem i uśmiechnął się. Oto przed sobą zobaczyłem wreszcie w pełnej krasie tę jego twarz. Tak, facet nadal wyglądał jak ja. I po chwili mnie zapytał:

-Niech pan spojrzy – zaczął – Czy nadal jestem do pana podobny? Czy wyglądam jak pan?

-Tak. Zdecydowanie. Tylko chyba trochę starszy pan jest – odpowiedziałem.

-Starszy?

-Tak.

-O ile lat?

-O ile lat dokładnie? – odpowiedziałem nieco jakby zbity z tropu.

-No, tak. Ile lat więcej od siebie by mi pan dał?

Popatrzyłem na niego raz jeszcze nieco bardziej wnikliwym spojrzeniem.

-Myślę, że może pan być o cztery, może pięć lat starszy.

Gość znów się uśmiechnął.

-No właśnie. Dobrze pan trafił – powiedział z szelmowskim nieco uśmiechem na twarzy.

Jego odpowiedź mnie rozbawiła. Odpowiedziałem więc:

-A skąd pan może wiedzieć z kolei ile ja mam lat? Może pan też zgadnie, co? – zapytałem biorąc wreszcie łyka swojej gazowanej Fanty o której prawie już zapomniałem. To spotkanie i ta rozmowa zaczynały mnie bawić. Cóż, spotyka się przecież czasem podobnych do siebie ludzi. I tym razem to właśnie ja spotkałem kogoś podobnego do siebie. I już. I to wszystko.

-Dobiega pan czterdziestki – odpowiedział.

Przyznać trzeba, że odpowiedział poprawnie.

-Tak, pan też dobrze strzelił – przyznałem mu rację.

-No właśnie… – zaczął znów swój monolog. A ja mam prawie czterdzieści pięć lat. I widzi pan, nie martwię się. I uśmiechnięty jestem i zadowolony. A nie zawsze taki byłem. I problemy miałem, różne, najróżniejsze. I myślałem czasami, że niewiele dobrego może się już zdarzyć.

Wziąłem kolejny łyk gazowanej pomarańczy, po czym wstałem i wyrzuciłem butelkę do kosza na śmieci.

-A pan skąd to wie, że ja mogę tak myśleć? Skąd pan wie, że ja mogę myśleć, że niewiele dobrego może się jeszcze zdarzyć? – zapytałem spokojnym tonem w głosie.

I on po chwili też wstał z ławki i założył znów na głowę swoją zieloną czapkę z daszkiem.  Popatrzył na mnie, tym razem jednak już spojrzeniem poważnym, bez tego swojego uśmiechu.

-Może wiem, a może nie wiem. Ale wiem, że bywa różnie. I czasami nam się wydaje, że nie ma wyjść. A wyjścia są. I starać się zawsze warto dalej. I nie przestawać. I walczyć. I może jak kogoś bardzo podobnego do siebie spotyka się na ławce w podwórku w wiosenny wieczór, to warto go posłuchać. Rozumie pan?

Po tej jego odpowiedzi przez dłuższą chwilę po prostu gapiłem się na niego bezwiednie, już całkiem jakby wyprowadzony z tropu. I znów zapanowała cisza. Ale i chyba w tym momencie coś dotarło do mnie, jakbym w tym właśnie momencie ciszy coś ważnego zrozumiał.

-Chyba rozumiem – odpowiedziałem bardzo już spokojnym tonem w głosie.

I wtedy ten gość znów się do mnie uśmiechnął. I po raz kolejny spojrzał mi prosto w twarz. A ja odniosłem wrażenie, że to nie ten gość przede mną stoi, tylko że to jakby odbicie mojej facjaty w lustrze. Jakbym to ja był, tylko trochę starszy niż teraz jestem. Ale szczęśliwy w pełni. I spokojny. I uśmiechnięty.

-Cieszę się w takim razie. Cieszę się, że pan rozumie – odpowiedział mi, po czym podał mi po chwili rękę, jakby na do widzenia. Podałem mu dłoń i w tym uścisku spojrzeliśmy sobie znów prosto w twarz obydwaj.

I on wtedy odwrócił się i ruszył przez to ciche już bardzo podwórko. Ruszył spokojnym, pewnym siebie krokiem w kierunku parku znajdującego się nieopodal. A ja po prostu patrzyłem na niego. Patrzyłem jak znajoma mi sylwetka powoli znika w mroku podwórka. I wtedy krzyknąłem do niego:

-Chwileczkę! Niech pan poczeka!

Odwrócił się w moim kierunku. Z oddali nie dostrzegałem już jego twarzy, bowiem zielona czapka z daszkiem zakryła jego facjatę.

-Tak? – zapytał.

Zrobiłem ku niemu parę kroków.

-Jak pan się w zasadzie nazywa? – zapytałem go.

-Czy to naprawdę takie ważne? – odpowiedział mi nieco tajemniczo.

-Tak, dla mnie ważne!  – odkrzyknąłem.

Poprawił znów swoją zieloną czapkę z daszkiem, po czym odpowiedział:

-Niech będzie, że nazywam się tak samo jak pan.

I w tym momencie ruszył już bardziej zdecydowanym, żwawym krokiem i po chwili zniknął w mroku podwórka za świecącą obok latarnią. Stałem jeszcze przez chwilę przy tej ławce, w roztargnieniu lekkim. I spojrzałem po chwili znowu w górę, na ten gwiezdny spektakl na niebie. Gwiazdy mrugały do księżyca, który powoli już zasypiał. Pomyślałem wtedy, że ten facet z którym przed chwilą tu rozmawiałem, to ja po prostu. To ja, tyle że za parę lat. I może tak będę właśnie wyglądał. Może też podejdę w biało-błękitnych Jordanach i w swoim szarym wiosennym płaszczu i w zielonej czapce z daszkiem w któryś ciepły wiosenny wieczór do kogoś popijającego gazowany napój na ławce. Podejdę i też powiem mu parę pokrzepiających słów.

Po chwili i ja ruszyłem spokojnym, pewnym krokiem do domu. I więcej już się później nie martwiłem.  Byłem spokojny o wszystko. A na ławkę na tamtym podwórku później już długo nie przychodziłem.


(Wszystkie osoby i wydarzenia opisane w tym opowiadaniu są fikcyjne, a ich ewentualna zbieżność z rzeczywistością- całkowicie przypadkowa).

Arkadiusz Olszewski – Sobowtór
QR kod: Arkadiusz Olszewski – Sobowtór