Zieleni tak długo się oczekuje, a ona wybucha nagle, z dnia na dzień. Aż trudno oczy przyzwyczaić. Trudno wyobrazić sobie, że wczoraj było inaczej. Wczoraj staje się dawnym mętnym snem. Gdzie byliśmy wczoraj? Spaliśmy chyba zbyt długo, coś nam się śniło, jakieś mary mąciły nam spokój. Nieważne. Teraz wychodzimy gromadami w przestrzeń zieloną, szumiącą, do oazy, do wodopoju, na popas.

Pędy młode wszelkiej roślinności strzelają spod ziemi, rosną w siłę, zmieniają się w łykowatą łodygę, puszczają liście, zwracają łeb do słońca i rozwijają kwiat – przytulisko dla much i innych stworzeń dziwacznych. I chwieją się pod tym ciężarem, tak jak szumiące drzewa opodal, tak jak całe chwiejne tło. Pracują zgodnie z kolektywem, na miarę swoich możliwości, choć ich wkład w szum ogólny, jest nikły. Chciałoby się pochłonąć całą tę bujność zieloną (ten dziad, co podjada dzikie rośliny wie, że to tylko gorycz i kwas), pożreć i popić błękitem. Podobno wody nie są błękitne, to tylko niebo się w nich odbija. A niebo błękitne to też złudzenie – wody się w nim odbijają. A między jednym a drugim my otumanieni, stoimy wgapieni w błękit, tworzymy teorie i wydajemy sądy o wodach i o niebie. Nie damy się oszukać, nie będą nas tu mamić żywioły. My je w pudełku zamkniemy i wstawimy na półkę z fetyszami. Nie z nami te numery. Nie będzie błękit pluć nam w twarz! Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.

Ludzie, ludzie, gromady wychodzą zaczerpnąć powietrza. Spotkać się przy grillowanych żebrach. Porozmawiać. Rozmowy upstrzone są pstrykaniem otwieranych puszek z ambrozją dla mas.

Coś jednak ciągle przeszkadza relaksującym się. Jakaś mucha, jakiś pająk, a może to kleszcz. Coś ciągle nie pozwala należycie przywitać się z wiosną. Swędzenie, drapanie, smeranie. A ubijanie komarów na ciele brzmi jak rzadkie oklaski, lichy aplauz na cześć budzącego się życia.

W zgiełku wiosennym jest jednak coś, co wszystko jest w stanie rozgrzeszyć. Coś, co pozwala  zapomnieć o brutalności albo nadać jej inny wymiar, sprowadzić do figlarnych zabaw wyrostków. Szum, poszum liści. Szumiące liście. To są symfonie pełne żalu, przemijania, nadziei i spokoju. Koją naiwne, nastoletnie serca, pogubione nagle. Koją wiekowych starców. Na ich twarzach porysowanych bruzdami czai się pobłażliwy, głupkowaty uśmiech – jedyny właściwy komentarz dla tysiąca wielkich historii zakończonych drwiną. Szum jest dla nich, dla młodych i starych,  jednakowo wyrozumiały i pocieszający. Pełen zrozumienia dla trosk i pretensji. Jest czesaniem rozwichrzonych czupryn, głaskaniem cierpiących, dmuchaniem na rany. Gorzej, gdy zanosi się na wichurę i słychać trzask łamanych gałęzi, ale nie o tym teraz. Tylko o spokojnym, miarowym kołysaniu. Niewidzialny wiatr staje się widzialny w koronach rozhuśtanych drzew, w gałęziach parkowych wierzb, w trzcinach nad rzeką i koloniach brzóz, poruszających się zgodnie jak stado ptaków zmieniające kurs w locie. Kojący szum.

W miejskim parku zrobiło się tłoczno. Kobiety pchają wózki ze skrzeczącymi niemowlakami lub obnoszą pełne bandziochy. Los narzucił im niespodziewanie rolę matek, więc starają się jakoś ją odgrywać. Starcom los narzucił rolę starców, więc udają dziadków siedzących na ławkach pod płaczącą wierzbą, gdy obok wonnie rozparł się bez. Niemowlaki nie mają odpowiednich predyspozycji do gry aktorskiej, uwięzione w ciałach ledwie rozwiniętych larw, dlatego udają tu najmniej. Płaczą, skrzeczą, wołają o pokarm. Na ławkach zasiedli naprzeciw siebie młodzi i starzy. Ci piją, przeklinają i przekrzykują się i śmieją na siłę, tamci mruczą, spoglądają, cicho krytykują. I tak w symbiozie pędzą dni wiosenne. Młodzieńcy i straceńcy. Czasami spotykają się na jednej ławce. Dzieje się tak wtedy, gdy młody jest osłabiony kacem, co pozwala staremu dosiąść się na moment i zagaić o to i owo, pouczyć, prawić morały. Ale odpowiedzi młodego są krótkie i zbywające, sam mógłby starego pouczyć, ale nie ma ochoty. Ma za to kaca. Nie wie jeszcze, że spotkał się z sobą. Dowie się później, przy następnym spotkaniu, na tej samej ławce.

Płoną łąki. Pożary łąk to coroczna wiosenna tradycja. Jedni mówią: „źle”, inni mówią: „dobrze”. Hałastra łąkowa ucieka przed zbliżającą się linią ognia, linią frontu. W las! Na moczary! Ci więksi  unikną ognia, ale drobnica nie zdąży umknąć. Spopieli się i wniknie w glebę.

Mieszkańcy domku zbudowanego na uboczu, pośród łąk, w ramach corocznej tradycji wychodzą gasić pożar, otaczający półokręgiem ich gospodarstwo. Używają do tego sosnowych gałęzi, gęsto obrośniętych igłami. Tłuką nimi ogień jak hultaja, co zapuścił się za daleko, na cudzy teren. Wtłukują go w grunt, ostrożnie, żeby zdusić, a nie rozprzestrzeniać zamaszystymi ruchami.

Władze wypuszczają w łąki swoich pachołków na zaczepki, żeby sprawdzili się w terenie. Zasadzają się więc  na sezonowych biesiadników, migdalskich albo włóczykijów. W tym samym łąkowym gąszczu czatują ci od „Służebnicy”, a gdy trafi im się jakiś rzadki przechodzień, bombardują go uśmiechami i próbują zwerbować. Dlaczego polują tu, gdzie trudno o zwierzynę, a jeśli już się pojawia to w postaci pojedynczych osobników, podczas gdy tam, powyżej stacjonują stada?  Dlatego, że tu niedaleko jest ich gniazdo, znają ten teren i czują się tu u siebie, bo te włości bezpańskie traktują jak obszar swojego królestwa. Na łąkach pełno jest strzępów ,,Służebnicy” i „Opamiętajcie się”. Wiatr rozsiewa je w trzcinach i  pod drzewami, a czasem znosi  nawet na torowisko. Gdy przejeżdża pociąg wznoszą się gwałtownie do góry, podfruwają trochę i lądują w innym miejscu, w kałuży, przy torach, na gruszy.

Są jeszcze inni pachołkowie – robotnicy Żelaznej Macierzy. Tętent ich kroków słychać z daleka, codziennie o regularnej porze. Wędrują do brzucha Żelaznej Macierzy i obsługują tam rozmaite  stalowe ustrojstwa, wprawiają w ruch koła zębate, tłoki i piece, a wielka macierz nadyma się i kaszle spalinami.

Pachołkowie władzy polują w sezonie od wczesnej wiosny do jesieni, pachołkowie „Służebnicy” raczej ciepłymi porami, a robotnicy żelaznej macierzy drepcą przez łąki cały rok, z legowiska do wielkiej macierzy i z powrotem z macierzy do legowiska, nie polują, nie potrzebują polowania. Wielka macierz zapewnia im wikt i opierunek, ubranie robocze i zupę z wkładką, a nawet strawę duchową  i odpowiednią rozrywkę. Drepczą przez pogorzelisko, wzbijając pył – popioły swoich maleńkich pobratymców, zwęglonych w pędzie podczas ucieczki.

Spalone łąki, bez wysokich trzcin, z ogołoconymi krzakami, odsłaniają to, co miało pozostać ukryte, twarze bywalców i ślady ich działalności, a przy okazji liczne zwaliska śmieci, kryte dotąd przez zarośla.

Na szczęście jest las, który nie zaznał pożaru. Jest odgrodzonym światem, a płonie tylko chłodną, cienistą zielenią.

Wiosną droga jest kleista. Podeszwy lepią się do powierzchni. Słodka lepkość bzyczy w powietrzu jak spita miodem pszczoła. Wiosną świeżo narodzone larwy guzdrzą się w śluzie. Nieudolnie brną na oślep maleńkie żywoty, zostawiając za sobą ślimaczy szlak. Ja zostawiam smugę (tak sobie wyobrażam), smugę powstałą z tarcia, wielokrotnego ścierania się z drogą. Zimą mam wrażenie, że spod butów, gdy idę, sypią się iskry, ale wiosną nie ma iskier, jest smuga, śluz, lepkość i zapach tak gęsty, tak intensywny, że aż smród. Na drodze jest zwykle pusto, ale ta aura wiosenna, ten natłok, sprawia wrażenie tłumu. Muszę się przezeń przeciskać. Z wysokich drzew spadają jaja, wypadłe z gniazd, tłuką się i rozlewają mamałygą. Giną maleńkie żywoty, nie poszczęściło im się, mam je pod podeszwami, bo wlazłem nieopatrznie. Ciap ciap, cud narodzin. Wśród roju piskląt, co już wkrótce zdusi ciszę zbiorowym krzykiem, zabraknie tych kilku. Tych kilku nieznanych, cienkich głosików. Nie zasilą wrzawy, bo nie poszczęściło im się, nie obrosną pierzem, nie otworzą oczu. Pod moimi butami spoczęła ich szansa. Nie lubię mieć pod stopami tej wiosennej ciapy organicznej. W drodze do domu zaplącze się jednak czasem jakiś żywot niedoszły  i przeszkadza w wędrówce, przytłacza ciężarem odpowiedzialności, wyrzutem sumienia. Myślę: „Jest tam jeszcze ta jajecznica, czy odkleiła się już? Zmieszała się z pyłem ziemi i odpadła, czy też niosę toto pod butem, aż wedrze się w jakiś dywan, czy wycieraczkę na łup pożywny, na uciechę wesołych drobnoustrojów? Trzeba będzie buty dobrze wytrzeć albo wypłukać w kałuży, ale nie ma kałuży, nie padało, ciepło jest, gorąco nawet. Upał smaży jajecznicę na drodze i pod podeszwą jej dogadza, upał sprzyja jajecznicy, śluzowi i wszelkim świeżo wylęgniętym żywotom obślizgłym i jeszcze ten bujny smród wiosenny stoi w upale i pulsuje. Niech już spadnie deszcz.” A gdy już spadnie, jest dobrze.

Wiosna to czas potężnych burz, wichur i ulew. Tego dnia, gdy burza złapała mnie w lesie, cały dzień, w miarę spokojny, zakłócało stłumione grzmienie, jakby burczenie w brzuchu olbrzyma.

Kiedy wędrowałem przez łąki, było ciepło i słonecznie, tylko to burczenie z innej bajki  nie pasowało do scenerii. Gdy oklepywałem krokami torowisko, burknęło wyraźniej i ucichło na dłuższą chwilę. W drodze przez zakłady znów się odezwało, ale nie byłem pewny czy to grzmienie, czy odgłos prac zakładowych. A gdy zorientowałem się, że jest dzień wolny i zakłady dziś milczą, zdążyłem wyszeptać: „sobota” i runęła na mnie kurtyna ulewy. Raz i znów i znów falami. Zlało mnie bez reszty w ciągu minuty. Dobiegłem do ściany lasu i zapuściłem się w głąb, a tam tragedia w świątyni antycznej! Upadają posągi, chylą się kolumny, laury spadają z trzepotem! Ścieżka zmieniona w potok rwie, pędzi środkiem lasu, porywa konary, ryje ziemię, obnaża łysiny skrytych głazów, nawadnia spragnioną glebę. Wywołuje powodzie, w których skona czcigodne grono mrówek, pająków i chrząszczy, a ich nieznane mogiły obrosną zawilce, przylaszczki i konwalie.

Jakieś osobne tory przebiegają tędy. Skąd one się tu wzięły? Dawno nie jechał tędy żaden pociąg. Ale tory są. Prowadzą do lasu i giną w głębi, zarośnięte krzewami.

Tu pożary, tam powodzie. Tu pośpieszne narodziny, tam niepochowane zwłoki. W porannej jajecznicy zaplątały się małe krwawe kropki – zarodki, nienarodzone dzieci. W plątaninie cierni poszarpane kokony, nie udało im się. Rzeką płynie zmasakrowana, nadpalona kukła, trup marzanny, utopionej przez przedszkolaków. Niebo zawalone blaskiem. Ludzie suną pochodami nad wodę. Bzy pachną na schwał. Jest wiosna w pełni.

Tomasz Juchniewicz – Wiosna w osadzie robotniczej
QR kod: Tomasz Juchniewicz – Wiosna w osadzie robotniczej