Czymże jestem „ja” zapatrzony w księżyc,
budujący się w czasie, w czasie się
rozpadający, stojący na nogach, w palcach
trzymający pióro wysunięte ze skrzydeł
przy poderwaniu się do lotu, podczas
ptasiego impulsu, ku koronie drzew,
kołyszących się na wietrze obłoków
przemienienia – znak konwersji zjawisk,
a raczej przedmiot pola widzenia
(czy też kantowska czysta forma
doświadczenia). Czymże jestem „ja”,
bieg swoich losów i bieg zapomnienia,
ukrywający się poza moimi przeżyciami,
gdzie jednak jeszcze w nich żyję,
w nich buduję spektrum własnego bytu.
Ja, nie ów kawał mięsa i kości, a człowiek
wątpiący, lecz działający, powstały z sił
pośród gór chaosu. Sam będący siłą,
która sama siebie mnoży, która siebie przerasta,
i zarazem przeraża, by w końcu samą siebie roztrwonić.
„Ja”, siła cielesna nic nie mogąca zrobić z czasem,
z saturacją powyżej przeciętnej.
Siła, która próbuje oswoić sobie świat
albo samą siebie w tym świcie oswoić.
Siła ułomna, zarazem idealna,
w dążności do rozwiniętego kwiatu,
chowająca wszystkie formy zachwytu
i nosząca wszelkie tęsknoty zdarzeń.
Siła imaginująca świat i ten świat poznająca,
błądząca w przepychu pragnień i przeciwnościach
losu, która tylko świadectwem czynu
z niebytu może samą siebie wyzwolić.
Siła obserwująca niknącą świece
pożeraną przez ogień, gdzie pod nią kandelabr
powleczony stopem miedzi z pierwszymi śladami
pasywacji – jak niegdyś dach kościoła
Najświętszej Marii Panny – ujrzany w swym blasku,
– wyznaczał światłem odbitym azymut
północnej drogi, która mogłaby zaprowadzić wprost
do opuszczonego dworu w Gloucestershire,
który cierpi przez przywróconą pamięć,
na zaburzenie czasu, przez jedno zdmuchnięcie kurzu
czyjejś tam już na zawsze zagnieżdżonej historii
– sunącej się pod stopami wypłowiałej chusty
lub walającej się filiżance po dawno już wypitej herbacie.
I czy się nie powtórzy, raz jeszcze,
podobna historia, podobne głosy, podobni ludzie?
Historia dworu jak stara chata na końskim szklaku,
stanowiąca swoisty dwór dzikiej przyrody,
nieopodal rozłożystej lipy i transgranicznej kolei,
wiozącej ludzi do odległego świata, których fantomy
tańczą na ostrzu teraźniejszości; ich fantomy,
ich przeznaczenia, spostrzeżenia naoczności czasu,
to znaczy wyobraźnia z tego co już minione
i co jeszcze się zdarzy, co musi się zdarzyć,
lecz kiedyś się zatrzyma: ich pociągi, ich miasta,
smutna mina komika i letnie koncerty pasikoników.
Wszystko się zatrzyma, choć wszystko pogna naprzód,
na przełaj ku powrotom wypiętrzonych momentów,
które podsuwają złudzenia uchwytności czasu, z tego co było,
ale uleciało. Zbyt to odległe, zbyt dalekie,
a jednak zatrzymało się w nas i nie chce odejść,
jakby czas sprzysiągł się przeciwko nam
albo to my wyśpiewujemy przez życie
elegie na odejście czasu. Ale echo, które przeminęło,
wpadło wprost do ściany płaczu i zostało już w niej
na zawsze. To znaczy dotarło do przestrzeni
bezczasu, w którym króluje wieczność.
(Wieczność to komplementarność czasu).
Lecz kto był tym echem, kto demiurgiem głosu?
Gdzie jest echo mego echa i gdzie głos mojego głosu?
I czy się nie powtarzam, czy nie wpadam do siebie,
czy się nie zapadam, czy płynę linearnie?
Teraz, kiedy tańczę na kładeczce jaźni,
stojąc na przeciwległych brzegach,
na których słychać „Święto wiosny”,
podczas gdy ja pogrążony w modi czasowego zorientowania
w Ton-Jetzt nieustannej przemiany i z nieustanną walką
z Ton-Gewesen, poddaje się retencji czasu z uczuciem
aktualnego trwania tonów, z promieniem domniemania
że to, co retencjonalne, jest uświadomione.
Bo z niewiadomego prawidła i z niewiadomego
determinantu wszystko się zaczęło. Lecz co się zaczęło,
gdy nic się nie chce zacząć. Bo może to Bergson miał rację,
że każde „teraz” nie istnieje wcale, a jedynie wciąż się staje,
a stawszy się już przestaje istnieć. Ot, i błędność zdarzeń,
nieugiętość czasu, nieobjętość pragnień – prób powstrzymania
jarzma pierworodnego grzechu. Oto Najczystsze Esse,
próby poznania Nieskończoności, dotarcie do imperatywu
transcendującego bytu, który niewidoczny dla oka,
niesłyszalny dla ucha, zdaje się nawiedzać myśl.
Esse, które nawiedza myśl, Esse, które płonie.
Co chce powiedzieć, co wytłumaczyć?
Że jest czasem absolutnym? Czy tylko nim włada?
Może, że jest hipostazą świata?
O w trójcy jedyny czasie, o czasie mój zamierzchły,
godziny moje, godziny rozpaczy i klęski
w miastach toczonych swoim rytmem.
O lata chude, miesiące urodzaju, powołuję was na świadków
lichego życia, zawodów i rozczarowań,
zachwytów ponad wszelką miarę
i trwożnych momentów pośród ulic czerni,
po których wlokło się niedbale swoje kości.
Bielmo strachu przekraczało granice miasta,
krew bez miłości ponad czernią nieba
świtała jak rosa u podnóży gór
– zwalistych masywów goszczących
kwiaty rumianku, którego woń i widoki
w całym zachwycie, były kłamstwem świata.
Lecz czymże byłem pośród tego kłamstwa,
– drgającą struną, która święci spokój?
Przemianą zupełną we wnętrzu granitowej skały,
do której dobierali się wszelkiej maści prorocy
i głosy, które wiodły na pokuszenie ciała,
gdy ja nie potrafiłem się oprzeć przeczuciu piękna,
stronniczej zawodności z ciężarem sumienia,
gięty naporem zawadiackiej duszy,
niosłem swą ułomność jak umiałem najlepiej.
I co było, hen, tam na horyzoncie z miejsca
z którego przyszedłem i gdzie jeszcze zajdę,
nie potrafię odpowiedzieć. Opowieścią moją
mogłyby być barwne widoki i majestatyczne
szczyty. Płonące ognie w mieście Cesena
ze smrodem wyplutej nafty połykacza ognia
na kocich łbach gwarnej ulicy. Zegar z pobliskiej wieży
wybijał dwunastą. Brzdęk i hałas z przyulicznych
restauracyjek wzniecały pytanie prymarne:
Czy warto było dożyć do następnej kolacji,
czy warto było dożyć do kolejnej godziny?
Żebrak i prostytutka, kolorowe stragany nocy,
małżeństwo kroczące, goździk wetknięty w wazon.
Czy warto było przekroczyć granice uprzedniej godziny?
To nie jest koło młyńskie, ani żadne koło czasu,
to jest błędny werk zdarzeń – twoje narodziny,
strzała wypuszczona w bezwiedną przestrzeń,
biały szlak wodny za okrętem, który wypłynął wcześnie rano.
Ale może mylimy pojęcia, mylą nam się godziny,
dym u wezgłowia klęka w ostatnich snach ciszy,
w których głos Ofelii przywraca zmysły:
uplotłam ci wianek stokrotek i jaskrów,
więc plecie się czas, jak plecie się wianek.
Lecz czas jest w przestrzeni, czy przestrzeń jest w czasie?
czy znika ze śmiercią, czy pozostaje?
Pamiętam jak zeszłego roku, albo jeszcze uprzednio
przed zeszłym rokiem, znikliśmy z mrowia
wrocławskich turystów. Szliśmy przed siebie
nieprzejednani z celem odnalezienia domu poety.
I drgał we mnie czas jak nitki na wietrze
(pradawnej bogini Arachne) jej prześlicznej pajęczyny.
Asocjacje płynne, asocjacje ciekłe,
jak topniejący lód z osiedlowej kawiarenki
– przywołane stanowczo przez pędzący tramwaj
– ujęły w przebłysku przemijanie chwili.
Więc kto jest umarły? Kto jest jeszcze żywy?
Rozmyty w świetle błyszczącej szyny,
po której toczą się nieustannie byty.
Pamięć zaleczona, przywołana pamięć.
Ogród rajskich żywotów prałata Phola
i trzymany sztywno brewiarz w mistycznej chwili.
Oto czuwanie nadejścia wiecznego słowa.
Oto indor, którego się boję,
indor którego nie mogę zapomnieć,
cukrówka nawołująca jak odległa dusza.
Lecz pozostawiony w ciszy i w obłędzie,
śniłem każdy rok z osobna, aż zapiał kogut w oddali
i znów trzeba było się mierzyć z własnym losem.
Było to w porze harmattana, kiedy suchy wiatr znad Sahary
wpadał właśnie do Zatoki Gwinejskiej
– był to czas przed kwitnieniem glicynii.
Bądź kwieciem martwego sezonu
– powtarzałem sobie – ochrą wyrzeźbionej skóry,
milczeniem kamienia leżącego pod piaskowym wzgórzem
we frankońskim miasteczku Miltenberg,
które na wjazd wita turystów widokiem
chłopców sikających do Menu.
Czerwona skało z tego miasteczka, ty jedna wiesz
o moim dotyku, zaświadcz moje istnienie
blizną, którą tobie zadałem, złem wyrządzonym,
które niosłem w sobie. Ale i zachwyt mój
opisz w swej strukturze kamienia,
mój podziw dla twych czerwonych zboczy.
Bo oto pora ściszania głosu
Kiedy za oknem szumią jodły, łopocą flagi przegranych,
w zaroślach nikną lisy spłoszone.
Wiedz to, że czas cię omusnął, wyprzedził twoje rany,
które już niczym się zdają
choć przed momentem krwawiły donośnie.
Więc kimże jestem, kimże byłem – pytania daremne.
Bo oto ja w czasie zastygłym,
w dalekich stronach wśród twarzy odległych,
Oto ja w obiektywnych ramach, ja w nosie Chronosa,
a więc w czasie, który minął,
a ja wraz z nim, i w nim
byłem bezradny.

21 XII 2015 – 31 V 2017

Kamil Krzysztof Wawrzyniak – Discantus. Strumień świadomości czasu
QR kod: Kamil Krzysztof Wawrzyniak – Discantus. Strumień świadomości czasu