Przy 44-tej alei

Siedziałem w barze przy czterdziestej czwartej alei i czekałem na nią. Spóźniała się. W szklance zajaśniało dno, więc niezwłocznie zamówiłem następną kolejkę. Barman, ten stary, poczciwy Earl, podszedł do mnie z wiecznie przewieszoną szmatą przez ramię i polał bez słowa dawkę ognistej cieczy. Nawet na mnie nie spojrzał. Takich jak ja widywał tu noc w noc – spłukanych, zbrukanych, w obdartych łachach, z resztką dumy, która każdego wieczoru była topiona w kolejnych butelkach.

Spojrzałem na zegarek. Cholera mała, spóźniała się już dobre dwie godziny. Dopiłem resztkę trunku, pozwalając spojrzeć sobie przez szklane dno na Earl’a, po czym jednym haustem przechyliłem drugą i znów zamówiłem.

– Może poleję ci trzy z rzędu, co ty na to, Johnny? – Earl lekko wykrzywił usta, co chyba miało za imitować uśmiech.
– To byłoby zbyt kuszące – odpowiedziałem. – Po za tym… Nie stać mnie na trzy kolejki.
– Ona i tak nie przyjdzie. – Stwierdził Earl i podał mi kolejną szklankę wypełnioną boskim nektarem.

Zignorowałem jego uwagę i złapałem za szkło.

– Johnny – Earl nachylił się do mnie. Jego łysina błyszczała bardziej niż kieliszki, które starał się doczyścić poplamioną, śmierdzącą szmatką– co noc na nią czekasz.

– Wiem, co robię. – Odburknąłem i zamoczyłem usta w whisky.

Earl pokręcił głową i zaczął pucować blat. Wyciągnąłem ostatnią fajkę ze zmiętej paczki, odpaliłem i rozejrzałem się po barze. Generalnie nie było czego oglądać. Nudne wnętrze, ze schodzącą ze ścian żółto-obrzyganą farbą, pod którą leniwie opierały się połamane krzesła i obdarte stoły. Podłoga lepiła się od brudu z błota, śliny, rzygów, kawałków szkła i rozlanego piwska. Drzwi do kibla miały wyłamany zamek, więc w powietrzu papierosowy dym mieszał się z zatęchłym smrodem moczu i amfetaminy. O tej porze nie było tu zbyt wiele osób. Te same mordy, co zwykle – Chudy Sam, Eryk Szczęka i ten kutas Joe, co wisi mi kasę, ale nie dopominam się – i tak wiem, że nie ma z czego oddać. I właśnie w tej chwili objawiła mi się prawda, zstąpiła na mnie swoją brudną stopą i zdzieliła mnie po pysku. Dlaczego, do jasnej cholery, zaprosiłem dziewczynę akurat tutaj?! Do tej speluny?! Wprost do tego odbytu z menelskiej dupy?! Pogięło mnie?!

– Posprzątałbyś tu, Earl. – rzuciłem, starając się zachować spokojny, niedbały ton.
– To znaczy? – Earl był wyraźnie skonsternowany moją uwagą.
– Nie wiem… Podłogę umył? Zęby można na niej wybić.
– Uważaj, chłopcze, żebym ja ci zębów nie wybił.

Westchnąłem i wyrzuciłem peta na podłogę, do kolekcji innych wyrzuconych tam petów będących symbolem przegranej sprawy. Nie przyjdzie. Jestem tego pewien. Młode, piękne cizie omijają takie miejsca szerokim łukiem. Czemu nie zaprosiłem jej do jakiejś szykownej, eleganckiej restauracji? Bo cię nie stać – szybko zripostowałem swe myśli.

A ona była piękna. Kobieta z klasą. Zasługująca co najmniej na kotleta zawiniętego z serem w panierkę lub inne wykwintne danie, na które nie miałem ani pół centa. Jedyną wykwintną rzecz, jaką mogłem jej zaoferować to wino za pięć dolców z monopolowego za rogiem. Jak już mówiłem, miała klasę, figurę, no wiecie. Była jedną z tych dziewczyn, które mijasz na ulicy, widzisz na zdjęciach, trzepiesz do nich kapucyna i wiesz, że nigdy, żadna z nich nie będzie twoja. A co dopiero, gdyby którakolwiek z nich na ciebie spojrzała! Naraz dostajesz ślinotoku, mózg zamienia się w cyrkową fokę, krew napływa do krocza i dostajesz takiego ciśnienia, że zwykle to kończy się wylewem. Twoje oczy płoną, twoje serce płonie, twoja dusza też płonie i goreje ogniem, który cię trawi od środka. Chcesz ją mieć, dostajesz wrzodów i wyobrażasz sobie ją nago, jak cię dosiada i zajeżdża na śmierć, bo w końcu jesteś zbyt leniwy żeby sam ją posunąć. I drętwiejesz, drętwiejesz na dobre. Tak. Tak ją sobie wyobrażałem.

Dopiłem drinka i zeskoczyłem z obrotowego krzesła. Stopa poślizgnęła się na rozlanej cieczy i upadłem, głową uderzając o kant baru. Krew zalała moje oczodoły i wtedy, leżąc tak w czyiś rzygach, ze szkłem wbitym w dupę i tracąc przytomność, usłyszałem ją. Nadchodziła, a jej chód niósł się po sali seksownym stukotem czarnych obcasów. Krew zastygła mi w żyłach, a serce przestało bić.
– W końcu przyszłaś, skarbie – powiedziałem.
I nastała błoga ciemność.


Trzy białe myszki

Dwie białe myszki chlały czysty spirytus, siedząc w szklanym terrarium wysłanym ściółką.

– Na zdrowie, Zenuś! – rzekła chuda.
– Na zdrowie, Józiu! – odpowiedziała ochryple gruba.

Nagle górna klapa otworzyła się i wielka, męska dłoń wrzuciła do środka trzecią białą myszkę. Ta była młoda, nie miała wypłowiałej i pożółkłej sierści oraz czerwonych oczu, w przeciwieństwie do pozostałych. Zdezorientowana, co chwilę nadpobudliwie rozglądała się na boki, starając się wywęszyć, gdzie jest. A to, co ujrzała, wprawiło ją w przerażenie. Była w przeźroczystym pudle wypełnionym zeschniętymi trocinami i gównami, z dwoma wyplutymi i zużytymi myszami, które bardziej przypominały szczury. Pudło stało pośrodku olbrzymiego i ciemnego pomieszczenia. Obcy, zamknięty świat. Taka rzeczywistość mogła przestraszyć tylko mysz przyzwyczajoną do przestrzeni i wolności.

Z konsternacji wyrwało ją wielkie, zielone oko, które wszystko obserwowało przez ściankę terrarium. Przewróciła się i usłyszała dobiegający z rogu cherlawy śmiech dwóch pozostałych myszo-szczurów.

– Ty! Ha! Patrz na niego!
– Widzę, Zenuś, widzę.
– Nie wie, skubany, co się dzieje! Co jest, młody? Zgubiłeś się?

I parsknęły śmiechem. Oko zniknęło.

– Gdzie ja, do cholery, jestem?! – spytała jakby siebie przerażona mysz.
– W piekle! – Gruba omal się nie wywróciła.
– Raczej w raju, Zenuś, raczej w raju. – Chuda łyknęła spirytus.

Mysz spanikowała. Zaczęła uderzać łapkami w ścianki.

– Wypuśćcie mnie! To pomyłka! Proszę!
– Za każdym razem to samo – westchnął Józek.
– Za każdym razem – przytaknął mu Zenek. – Nikt cię nie usłyszy, baranie!
– A my znamy na to lekarstwo.
– Ano.

Józek napełnił szklankę spirytusem i podszedł do panikującej myszy, podając jej trunek.

– Trzymaj, młody. – Uśmiechnął się, ukazując brak jednego przedniego zęba.
– Co… Co to jest? – Młody powąchał. Ciecz miała ostry, wżerający się w nozdrza zapach.
– Lekarstwo. Ukoi nerwy.

Młody zawahał się, ale po chwili wziął łyka, krztusząc się przy tym i omal nie wymiotując. Nigdy nie próbował spirytusu.

– Ale świństwo! Jak możecie to pić?!

Józek i Zenek spojrzeli po sobie i roześmiali się.

– Musimy. – Zenek przechylił swoje szkło, zupełnie tak jakby pił zwykłą kranówę. –Przyzwyczaj się Młody.

Po paru głębszych tak ci przepali język i gardło, kastrując cię ze wszystkich kubków smakowych, że już nic nie będziesz czuł. Daj mu jeszcze, Józek! – dodał.

– Nie! Nie! – zaparła się młoda mysz.
– Nie masz wyboru. – Józek napełniał szklankę – Dopóki Oko czuwa, musisz to chlać. Spokojnie. Potem dadzą ci prochy i będziesz spał jak mały księciunio. I tak dzień w dzień.
– To jest życie! – Oczy Zenka zrobiły się bardziej czerwone. – Prochy, gorzała. Gorzała, prochy. Non stop! Niejeden chciałby być na twoim miejscu!
– Zdecydowanie wolałbym być gdzie indziej. – Młody pokręcił głową.
– Zawsze możesz stąd nawiać. – Józek uśmiechnął się i spojrzał w górę. – Hop przez klapę i na Wolność!

Młody powiódł wzrokiem za Józkiem. Klapa była lekko uchylona. Jest nadzieja.

– Ale nie radziłbym. – Zenek objął ramieniem Młodego. – Uwierz mi, wielu już próbowało. Jednak nad wszystkim, nad całym Porządkiem czuwa… Kotek.

Zenek wskazał pazurkiem ciemny punkt w oddali, w którym stała szafa. A na szafie, ledwo widoczny, leniwie wylegiwał się kot perski z czerwoną czapką Mikołaja w dzwoneczki. Młodemu opadły łapki. Chwycił szklankę, którą trzymał Józek, i przechylił ją, wlewając spirytus do gardła i dławiąc się przy tym.

– O co tutaj chodzi… – zapytał z załzawionymi oczami.
– Pracujemy tu jako testerzy. – Józek pospieszył z wyjaśnieniami. – Ponieważ zbliża się Sylwester, a Rząd chce przeciwdziałać Narodowemu Tygodniowi Kaca, ludzie testują nowy, najbardziej skuteczny lek na… dokładnie tak, na kaca. Lek, który eliminuje wszystkie objawy i dolegliwości poalkoholowych wojaży. W skrócie, bierzesz tabletkę i jesteś jak nowo narodzony i zdolny do pracy, nieważne ile żeś wychlał. Heh, od miesiąca pijemy i bierzemy coraz to nowe proszki. Nawet zaczyna im to teraz wychodzić. Bo te z początku to… Och.
– Och. – Zenek złapał się za nadszarpane uszy, przytakując.
– Potem zdajemy raport z samopoczucia i od nowa.
– To szaleństwo! Dlaczego nie próbowaliście uciekać? Przecież oni robią wam wodę z mózgu!

Myszy roześmiały się.

– On w ogóle nas nie słucha.
– Nic nie dociera.
– A czy nie wspominałem ci już o wielkim kotku z wielkimi zębami?! – Zenek jeszcze raz wskazał ciemny punkt w oddali. – Wystarczająco się naoglądałem… On… On kocha zabijać.
– Ale… Musi być jakiś sposób!
– Młody. Stąd wyjdziesz tylko dwiema ścieżkami. Wpadając w paszczę Mikołajka albo chlejąc i żyjąc w bezpiecznym dla ciebie środowisku. Co ci zależy?

Młody usiadł i oparł się o ściankę.

– Zależy mi na rodzinie. Muszę do nich wrócić.
– Czyli gdzie?
– Pola Zbóż.
– Znaczy… Jesteś z Zewnątrz?

Józek i Zenek wpatrywali się przez chwilę w Młodego. Nigdy nie widzieli takiej myszy. Słyszeli o nich, że są dzikie i nieokiełznane, ale nigdy nie mieli z nimi styczności.

– Zrozumcie… Mam rodzinę. Rozkopali nam norę. Muszę tam wracać. Muszę wiedzieć, czy są bezpieczni.

Józek lekko się skrzywił. Zamoczył wąsy w szklance i usiadł przy Młodym.

– Każdy z nas kiedyś o tym marzył. Za dzieciaka. O życiu na Zewnątrz. Zenek nawet coś o tym wie.
– Józiu, proszę cię. – Zenek pokręcił pyszczkiem – Nie porównuj życia na Zewnątrz z życiem w kanałach. Jak pomalujesz gówno na niebiesko to wciąż będzie gówno.
– Ale to już jakby Wolność – Józek spojrzał na Zenka. Ten napełnił kolejną szklankę spirytusem z plastikowego pojemnika.
– Nie. To, że nie masz krat przed sobą nie znaczy, że jesteś Wolny. Żyłem tak i tak, w kanale i w klatce, ale dopiero teraz mogę powiedzieć, że jestem Wolny. – Zenek napił się. –Młody, możesz mi wierzyć. Tu nie jest tak źle, jak się z początku wydaje. Urodziłem się w kanałach śmierdzących ludzkim gównem. Matka z głodu pożarła omal wszystkie swoje dzieci. Musiałem wiać, mimo że byłem ślepy, zdany tylko na swój węch. O jedzenie walczyłem ze szczurami, starając się jednocześnie nie być karmą dla kotów. To nie było dobre życie. Panowie… To miejsce jest moją nagrodą!

Młody i Józek obserwowali coraz bardziej chwiejącego się Zenka. A on kontynuował:

– Wierzcie mi! Wolność to tylko puste słowo. I tak koniec końców panuje nad tobą głód. Coś trzeba żreć! I gdzie tu Wolność! – Zenek wypił duszkiem zawartość szklanki. –Pieprzona… Mała…
– A jak właściwie… – zaczął Młody.
– Tu trafiłem? – Zenek zacisnął pięści – Proste! Zdradziła mnie! Dziewczynka! Sprzedała mnie tutaj za bułkę, rozumiesz?! Za bułkę! Przygarnęła i sprzedała… I dobrze!

Józek wstał i podszedł do Zenka.

– Chodź Zenek. – Objął go ramieniem. – Młody, pomóż.

Młody podszedł i chwycił Zenka z drugiej strony.

– A znacie to? Lalalalala… Zaraz będą proszki… Tralalalala… I przyjdą też Włoszki… – Zenek nucąc melodię pod pijackiego bluesa zachwiał się i dał się podprowadzić na posłanie. Myszy położyły go. Chwilę później zasnął głośno chrapiąc.
– Nic mu nie będzie. – Józek z troską spojrzał na przyjaciela. – Dużo dziś wypiliśmy.

Nagle pojawiło się zielone oko, przez chwilę przyglądało się Zenkowi i zniknęło. Józek zaczął napełniać kolejną szklankę. Nie miał pojęcia, czy to poranne proszki lepiej na niego zadziałały, czy też miał mocniejszą głowę. Nie było to w tej chwili dla niego ważne.

– To jak to jest na tej Wolności, Młody? – Józek podał mu trunek. Młody zawahał się. – Oko – dodał.
– To znaczy? – Młody wziął szklankę.
– Jak się żyje na Zewnątrz?
– Nie wiem, jak się żyje we Wnętrzu, ale… – Młody rozejrzał się – nie jesteś w szklanej klatce, która tylko daje ci pozory Wolności. W Polu masz realną przestrzeń bez barier, możesz iść dokąd chcesz, jeść kiedy chcesz i co chcesz, ponieważ wszystko dostajesz od natury. Co prawda jest szansa każdego dnia, że cię mogą upolować, ale warto. – Młody napił się i spojrzał na Józka. – Możesz uciekać ze mną!
– Młody… – Józek pokręcił głową.
– Zostaw grubasa i razem…
– Jeszcze jedno słowo i dostaniesz. – Józek spoważniał. – Poza tym… Nie przeżyłbym tam dwóch sekund.
– Co ty gadasz…
– Urodziłem się w klatce. I jestem stworzony do życia w klatce. Nie umiem zdobywać jedzenia. Musi być podane w dokładnej ilości, jaką potrzebuję. Nie umiem nawet walczyć. Za to umiem pić. Nie przeżyłbym tam bez picia. I muszę mieć swoją bieżnię… – Józek zamyślił się.
– Bieżnię? Na cholerę ci bieżnia? Gdzieś ty się uchował? – Młody zaczął czuć działanie spirytusu. Uderzyło go nagle i konkretnie niczym powiew gorącego powietrza. Zatoczył się i zwymiotował.
– No już. Ulżyj sobie. Wszyscy przez to przechodziliśmy. – Józek wypił kolejną dawkę spirytusu. Był jak studnia bez dna.

Młody czuł się okropnie. Mdłości pobudziły w nim jeszcze większą chęć ucieczki. Nie rozumiał powodów, dlaczego Józek i Zenek wybrali powolne trucie od szybkiej śmierci pod kłami kota.

– Dlaczego… – cedził przez zęby i łzy – dlaczego tu jesteś?
– Zostałem sprzedany do sklepu zoologicznego, a stamtąd trafiłem tutaj. Właściciele przestali się mną zajmować, więc ugryzłem jednego. Chciałem tylko zwrócić na siebie ich uwagę. W sumie to i tak miałem szczęście. Chcieli mnie uśpić, ale woleli na mnie zarobić. – Nagle Józek zawiesił się i zaczął wąchać nosem we wszystkie strony. – Oho! Zaraz będzie żarełko!

Młody popatrzył w kierunku kota. Nie widział go wyraźnie, ale czuł, że ich spojrzenia spotkały się i przez chwilę obserwowali się bez mrugnięcia. Po chwili kot ziewnął. Klapa otworzyła się i wielka dłoń wsunęła do środka plastikowy pojemnik wypełniony białym proszkiem. Gdy ledwo stuknął o podłogę, Józek, nie patrząc na nic, rzucił się do niego. Ni stąd, ni zowąd również Zenek nagle ocknął się i jakby automatycznie dołączył do Józka.

– Młody! Chodź! Starczy też dla ciebie! – Józek krzyczał jak oszalały.

Młody przyglądał się z przerażeniem i obrzydzeniem, jak Myszy z szaleństwem w oczach zaczęły konsumować proszek. Żuły go, wciągały nosem zanurzając ryjki aż po wąsy, wcierały we wszystkie możliwe miejsca w skórze. Niczym wygłodniałe hieny rzucające się na padlinę.

– O nie… – powiedział do siebie Młody.

Mysz spojrzała w górę. Klapa była wciąż otwarta. „Teraz albo nigdy”, pomyślał. Wziął rozbieg, odbił się od ścianek, ale ześliznął się i upadł. Zenek i Józek, zajęci pochłanianiem proszku, nie zwrócili na niego uwagi. Młody spróbował jeszcze raz. Tym razem prawie dosięgnął klapy. Za trzecim podejściem udało mu się wyskoczyć. Znalazł się na zewnątrz terrarium.

Po pierwsze starał się wypatrzyć kota. Jednak kot tylko leżał i leniwie go obserwował. Ani myślał się teraz ruszyć. Po chwili konsternacji Młody zaczął węszyć za wyjściem.

– Młody! Co ty wyprawiasz?! – Zenek wypatrzył go po drugiej stronie i przycisnął pyszczek do szyby. – Wracaj tu! Ten kot to morderca! On nie zjada, tylko zabija dla zabawy!
– Zostaw. – Józek położył rękę na ramieniu Zenka i spojrzał na Młodego. –Powodzenia.
– OJ NIE! ZNÓW ZOSTAWIŁEM OTWARTĄ KLAPĘ! – Człowiek zorientował się, że mysz uciekła.
– Młody! Teraz! Uciekaj! – krzyknął Józek.

Młody najszybciej jak tylko mógł zeskoczył ze stołu na podłogę. Umknął dłoniom w ostatniej chwili. Zaczął uciekać wokół butów człowieka, który chciał go złapać. Ale za bardzo nie wiedział, gdzie jest wyjście i miotał się po podłodze w jedną i drugą stronę. Kot leniwie wszystko obserwował ze swojego legowiska.

– To nie potrwa długo – powiedział Józek. – Zachowuje się identycznie jak reszta narwańców.

Mysz zataczała kółka, co chwilę myląc człowieka, tak że ten nie mógł jej złapać. Była zbyt szybka. Człowiek dostawał zadyszki i łapał się blatów, a kot nadal spokojnie na wszystko patrzył. Jednak wyjścia z tego pomieszczenia nie było. Żadnego światełka w tunelu prowadzącego na Wolność. Pokój był jedną wielką pułapką. Młody jednak, mając doświadczenie w ucieczkach i dużą zwinność, spokojnie omijał przeszkody, manewrując ciałem to w lewo, to w prawo. Przewidywał każdy ruch flegmatycznego człowieka, który w końcu poddał się i usiadł na krześle, aby odpocząć. Młody wciąż szukał wyjścia. Nagle omal nie wpadł do kosza na śmieci. Zatkało go. To, co tam zobaczył, sprawiło, że serce zabiło mu mocniej. Na dnie kubła leżały trzy nieżywe myszy.

Usłyszał dzwoneczki. Oglądnął się za siebie. Nic nie zobaczył. Człowiek wciąż dyszał i z nienawiścią patrzył w jego stronę. Myszy obserwowały Młodego z terrarium i machały do niego, chcąc coś pokazać. Spojrzał na szafę. Nie było na niej kota.

Odwrócił głowę w kierunku kosza i zobaczył wielkie, przekrwione żółte ślepia. W jednej chwili poczuł ukłucie pazurów wbijanych w swoje ciało i został przygwożdżony do blatu tak, że nie mógł się ruszyć. Koci kat z dzwoniącą czapeczką wgryzł się i zatopił w nim swe kły. Młody walił go łapkami po pysku, lecz na próżno. Był o wiele słabszy. Przypomniał mu się kosz i martwe myszy wśród sterty śmieci.

– MIKOŁAJEK ZOSTAW! – człowiek chwycił ścierkę i przepłoszył kota, który zostawił białą myszkę w kałuży czerwonej krwi na blacie. Mysz przestała oddychać. Kot wskoczył z powrotem na szafę, oblizał się i szeroko ziewnął.
– Który to już dzisiaj, Zenek? – Józek zapytał. – Czwarty? Piąty?
Zenek czknął.
– Dwudziesty czwarty grudnia.

Człowiek podszedł do myszki, po czym wziął chustkę.

– KASIA! ZNÓW TEN TWÓJ KOT! – krzyknął mężczyzna.
– CO? – dobiegł głos zza drzwi.
– CZWARTĄ MYCHĘ MI ZABIŁ DZISIAJ!
– TY TYLKO TE BIAŁE MYSZKI WIDZISZ! IDŹ SIĘ LECZ!

Mężczyzna zawinął mysz i wrzucił do kosza. Po czym wziął worek i wyszedł z nimi z pomieszczenia.

– Wiesz, Józek… – powiedział Zenek. – Przysiągłbym, że widziałem, jak ruszył ogonem, przed tym jak go zawinął.
– A więc mamy bożonarodzeniowy cud – skomentował Józek i polał im po szklance spirytusu.

rys. Jakub Walus-Plaża
rys. Jakub Walus-Plaża
Jakub Kurzyński – Dwa opowiadania
QR kod: Jakub Kurzyński – Dwa opowiadania