Orkiestra
Do tej orkiestry, orkiestry moich marzeń, dostałem się po znajomości. Jako bratanek głównego sponsora. Dyrektor tylko westchnął, dyrygent mocno zamachał rękami, a orkiestra albo się śmiała, albo oburzała. No bo kto to widział – saksofon w orkiestrze symfonicznej…
Dowcipny skrzypek ukuł nawet nową nazwę – orkiestra saksofoniczna…
Nie lubili mnie. No cóż, wcale im się nie dziwię. Nie byłem nawet wybitny na swoim instrumencie, podczas gdy prawie każdy z nich – owszem.
Dostawałem jakieś ogony, jakieś dublujące partie w kulminacyjnych momentach, gdy natężenie dźwięku i tak nie pozwalało odróżnić…
Pamiętam pierwszą próbę. Kiedy wszyscy stroili instrumenty i w ogólnym harmidrze odezwał się mój saksofon. Zapadła cisza i wszystkie oczy utkwione we mnie…
Znosiłem żarty, przytyki, jawne oznaki niechęci i dezaprobaty. Trochę tylko odpuścili, gdy celujący w żartach skrzypek, w ramach strojenia zaczął grać Johna Coltraine’a. Specjalnie grał źle, fałszował, przeciągał… wszyscy parskali śmiechem. Wtedy nie wytrzymałem – zagrałem partię z Wieniawskiego, którą sam przełożyłem ze skrzypiec na saksofon i ćwiczyłem w ramach wprawek. I to zagrałem dobrze! Zapadła cisza, po czym rozległy się brawa, a skrzypek, trzeba mu przyznać, zachował się z klasą; odłożył skrzypce i skłonił mi się w pas. To zdarzenie i późniejsza rozmowa z Enrique (skrzypek) spowodowały, że zaczęli mnie tolerować.
Myślałem, że zemdleję ze szczęścia, gdy usłyszałem te brawa. Brawa od nich! Oczywiście, były to brawa dla małego Juanito, który postawił właśnie pierwsze kroczki…
– Drogi kolego – (to Enrique) – drogi kolego, dlaczego, czy pan, przecież… przy pozycji pańskiego wuja, a to orkiestra jest… symfoniczna i tego, i królewska… no, wice-królewska … – Enrique miał taki sposób mówienia, jakby chciał powiedzieć co najmniej pięć myśli naraz okraszając to nieodmiennie dowcipem… (Peru w historii miało tylko wicekróla).
– Więc drogi kolego, z pańskim wujem, kariera, proszę ciebie solowa, przy braku stresów, Europa, Ameryka, czy big band jakiś jazzowy, doskoczyć albo stworzyć od nowa, i to bardziej zgodne z naturą instrumentu, bo tu…
– Ale ja was kocham… – przerwałem mu obcesowo. Enrique zamilkł na dłuższą chwilę, a to była sztuka!
Musiał widać powtórzyć to na forum, bo ustały złośliwości i ostentacyjna niechęć. Jedna tylko skrzypaczka, obwieszona amuletami jak choinka (mówili, że ma w rodzinie jakiegoś wielkiego szamana) uparcie twierdziła, że przyniosę im pecha i nieszczęście wielkie. Syczała na mój widok i wykonywała jakieś dziwne gesty. Może to i śmieszne, ale dość irytujące. Trzymała się ode mnie jak najdalej, a ja nie śmiałem się narzucać. Jak miałbym ją przekonać?
To miał być koncert w najwyżej położonym miejscu. Jakieś zapyziałe górskie miasteczko, gdzie zwiozą dziennikarzy, ekipy TV nakręcą trzydziestosekundową zajawkę, rozmowę ze sponsorem i organizatorem na tle reklam, przybiegnie z ciekawości parę dzieciaków, dwóch starców pamiętających Corteza i ze trzy kozy albo lamy… Takie wizje oczywiście roztaczał Enrique dodając, że przed nami jeszcze koncert w kopalni, w samolocie, na wulkanie, na bezludnej wyspie i w domu wariatów (o pardon! W domu wariatów już jesteśmy!)
Jechaliśmy luksusowym autokarem, wielkim jak transatlantyk, z barkiem, klimatyzacją i wszelkimi możliwymi wygodami. Zająłem skromne miejsce w samym tyle, między pudłami kontrabasów, które nie mieściły się do bagażnika.
Sunęliśmy przez nasz piękny kraj, wioski i miasteczka, odprowadzani wzrokiem przez mieszkańców zdumionych jakby zobaczyli UFO. Nikt nigdy czymś takim tu się nie zapuszczał.
Krajobraz był coraz surowszy, coraz bardziej kręte, coraz węższe drogi… Coraz głębsze przepaście… Jechaliśmy coraz wolniej. Zdarzały się stada kóz, czy muły z jakimiś towarami na grzbietach i nieprzytomnym od żutej koki poganiaczem. Wlekliśmy się za nimi czasem po parę kilometrów, bo zejść na pobocze nie było gdzie, a już tym bardziej zjechać. Z jednej strony gęsta ściana lasu, albo lita skała, z drugiej przepaść…
Przydrożne drzewa głaskały nas liśćmi, a później drapały pazurami gałęzi jakby chciały chwycić, zatrzymać. Zmusić, albo namówić do powrotu. Wyboje, dziury pełne błotnistej wody. I perlisty pot na łysinie kierowcy – nie było już nawet gdzie zawrócić. Płoszyliśmy stada kolorowych papug… Nagle gdzieś z przodu rozległy się podniesione głosy, krzyki, jakieś pretensje, kłótnia i wszyscy wąskim przejściem między fotelami rzucili się w moją stronę. Na tył autobusu. Myślałem, że pędzą do mnie, przestraszyłem się, że „szamanka” rozpętała jakąś aferę przeciwko mnie i biegną mnie zlinczować. To ona najgłośniej się darła. Ale nie, wszyscy wciskali twarze w szpary między pudła kontrabasów i wiolonczel. Usiłowali wyglądać przez tylne okna. Wyjrzałem i ja. Zobaczyłem leżącą, a właściwie wijącą się w konwulsjach kilkumetrową anakondę. Wielki, kolorowy wąż ze zmiażdżonym kręgosłupem wił się jeszcze przez chwilę po czym zwinął się i znieruchomiał. Poczułem żal. I niepokój.
„Szamanka” histeryzowała – chciała wysiadać. Już, teraz, tutaj. Natychmiast. Choćby sama. Nie obchodziło ją, że jesteśmy daleko i wysoko, że do cywilizacji jest hoho… Krzyczała że sam Pierzasty Wąż wyszedł nas ostrzec i zawrócić, a myśmy go zabili. Że to chore, żebyśmy tam jechali. Tu akurat wszyscy się zgadzali, ale wiedzieli też, że nie bardzo mamy inne wyjście. A już zwłaszcza w tej chwili. Kierowca był blady jak jego biała koszula. „Szamanka” dostała flaszkę tequili na uspokojenie. Trochę jej pomogło. Kierowcy też. Burczała jeszcze, że najpierw ja (wszystkie głowy w moją stronę), później ten wąż…
Znów zwalniamy, przed nami wieśniak ciągnący na sznurku dwa obładowane muły. Nie odwraca się nawet na klakson. Kierowca klnie i wali pięścią w kierownicę. Wszyscy są co najmniej rozdrażnieni. Tylko poganiacz idzie spokojnie.
Nie chciałem eskalować atmosfery – schowałem się do pustego pudła kontrabasu. Nie chciałem kłuć ich w oczy. Dość już mi było nieswojo z powodu węża… Powoli wracali do rozmów i muzycznych zajęć. Wypłynęła kolejna flaszka poprawiając trochę nastrój.
Gdzieś z przodu skrzypce i oboje ćwiczą jakieś wprawki, które przerabiają na żarty muzyczne… Dźwięki tłumione przez miękką wyściółkę pudła. Autobus kołysze, delikatny pomruk silnika, ciemno, odpłynąłem…
Poczułem, jak ktoś gwałtownie szarpie mnie za ramię. Dyrygent. Jest bardzo blady i wymachuje rękami (jak to dyrygent).
– Pan śpi? Dlaczego pan śpi?! Jak można tak spać?! To jest niedopuszczalne! Proszę pana spać to można gdzie indziej i kiedy indziej i w ogóle proszę nie spać! Grać trzeba! – Mówi szybko, gestykuluje. Cholera! czyżbym zasnął na próbie? Czy jesteśmy już na miejscu? Wstałem z trudem. Pewnie nogi mi zdrętwiały od długiego siedzenia. Oho! Już widać wszystko! Długi sznur klawiatury, stroma, kręcona górska droga – cała ze stopni jak klawisze olbrzymiego fortepianu. Gigantyczne klawisze, które uginają się pod nogami wydając dźwięk. Cudowny głęboki dźwięk, który wibruje w człowieku i aż wypycha z niego powietrze.
Gdzieś daleko na przedzie wieśniak z obładowanym mułem. Za nim Enrique. Jakby miał do niego o coś pretensje, jakby coś mu zarzucał, a wieśniak tylko wzrusza ramionami. Enrique coś tam podgrywa, tanecznym krokiem sunie po uginających się klawiszach. Tuż za nim „szamanka” skacze z klawisza na klawisz jakby grała w klasy. Gruby oboista stąpa ciężko co drugi klawisz Droga wije się do góry i niknie w szarych strzępach górskiej mgły. Tymczasem nad nami (idę ostatni) unosi się dyrygent, kogoś tam ruga…
– No co pan gra! Co pan gra! Przecież skoro skrzypce tutututu i w moll to co mi pan tu skacze! Dis miało być! A pani pasażem! Pasażem!… A pan niech nie śpi! – to znowu do mnie. Co jest? Zaciął się? I dlaczego on lata?! Chyba dlatego, że tak macha rękami, a tu rozrzedzone powietrze. Zresztą, inaczej by nas nie ogarnął, tak rozciągniętych na klawiaturze.
Idę ciężko stąpając, nogi jeszcze zdrętwiałe, widzę jak z daleka patrzy na mnie dyrygent. Co ja mam niby robić? Grać nogami na fortepianie? Obok, po czarnych skacze kierowca autobusu. Dyrygent ruga go, żeby nie przeszkadzał, zaczyna wpadać w histerię.
Coś jakby bramka czy szlaban. Paru gości w bieli. Najpierw przechodzi poganiacz muła – jakby się tłumaczył, na koniec wzrusza ostentacyjnie ramionami i robi krok do tyłu. Wartownicy dzwonią gdzieś, przepuszczają. Enrique nie chce oddać skrzypiec. Biali ze śmiechem machają ręką, niech bierze. Dyrygent jakby się uspokoił. Sam próbuje skakać po klawiaturze. Powoli przechodzą wszyscy. Jeden z białych patrzy ponad paroma muzykami. Na mnie. Szepnął coś innym. Spojrzeli na mnie. Oglądam się za siebie. Na mnie patrzą, ostatni jestem. Jeden z białych rusza w moją stronę. Podchodzi. Jest wyższy. Dużo wyższy. Uśmiecha się przyjaźnie, kładzie ciepłą dłoń na moim ramieniu i mówi miękkim barytonem
Bardzo pana przepraszam, ale pan… pan jeszcze… jeszcze ma pan czas… to znaczy jeszcze pan nie ma… niech pan wraca…
– Hej! Gdzie mam wracać? Do Limy? Na piechotę?! A w ogóle dlaczego? A co to? Przecież ja w orkiestrze jestem! Nie?!
– Niech pan wraca… – poklepał mnie po policzku. To mi się nie spodobało! To co że większy? Zjeżyłem się
– Ej! Biały! Ręce przy sobie!
– Wracaj chłopcze! – mówi biały i wali mnie w pysk raz po razie….
– Co jest, białasie szarpany?! – łapię go za ręce…
– Oho! budzi się! dobrze! Niech pan nie śpi! Nie spać! Na rany boskie! Absolutnie nie spać!
– Co jest?
Czuję, że leżę, podnoszę się na jakimś prowizorycznym posłaniu. Patrzę na stok usłany głazami i kawałkami blachy. Gdzieś z dołu, jakby z niedalekiego dna przepaści dym i smród płonącego plastyku. Podchodzi jeden z białych.
– Ach to ten, z pudła po kontrabasie…
– Tak, tylko mu się nogi gdzieś zgubili – mówi ktoś zza moich pleców. Patrzę dalej, gdzieś z góry, jak na balkonie grupa ludzi patrzy w dół. Obok głazu leżą rzędem postacie przykryte białym płótnem. Na każdym kwitną czerwone plamy. Ja również po pas przykryty i jakoś tak za szybko się kończę, to znaczy jakby za krótki jestem… Czerwone plamy. Zamiast nóg…
– On z autobusu? Tylko ten? Tylko jeden? – pyta przybyły biały
– Tak – odpowiada ktoś zza mojej głowy i dodaje – cholerny poganiacz mułów.
Kontrabas
– … i, rozumisz, owijasz na to drewienko końcówkę, a resztę wypuszczasz, na końcu ciężarek i jak zaczniesz, kurwa, wywijać o tak! W ósemke, to, kurwa, nikt nie podejdzie! A jak podejdzie, to mu morde do kości rozetnie! A jak podejdzie bliżej, albo jak tak zechcesz – to po szyi chlaśniesz i prawie, że łeb obetniesz! A z tętnicy fontanna! – Krzywy Jasiek demonstrował Młodemu metody wykorzystania struny od kontrabasu, a ten patrzył na niego z zachwytem. Krzywy Jasiek otaczał się świszczącą mgłą – tak szybko migotała dookoła śmiercionośna w jego rękach struna. Przekładał ją z ręki do ręki, robił obroty, podskoki, przyklękał i ani na chwilę nie przestawał wywijać.
– A jak ci ją przyjdzie schować, to wystarczy tylko… – Tu Jasiek szarpnął ręką jakoś inaczej i struna owinęła mu się wokół przegubu nie czyniąc mu krzywdy, po czym skulił dłoń, ściągnął z nadgarstka małe kółko ze zwiniętej struny i schował do kieszeni.
– O! – powiedział tryumfalnie.
– O kurwa … – wyszeptał z zachwytem Młody.
– A można to nawet od razu na przegubie nosić i od razu jakby co, to patrz … – Tu ręka Jaśka szarpnęła się do przodu, a z dłoni wystrzelił wąż struny. Papieros, który Młody podnosił do ust wyleciał gdzieś w bok, a struna znów z gwizdem okrążała Krzywego. Młody nic nie mówił tylko patrzył z rozdziawioną gębą na swoją rękę i Jaśka.
– I gdybym chciał, to już byś kurwa nie miał oka! – Triumfalnie dodał Jasiek. Powtórzył numer ze zwijaniem i usiedli do świeżo rozpieczętowanej flaszki. Świętowali wyjście Młodego z poprawczaka.
Po kilku kieliszkach Młody nieśmiało wybąkał:
– Krzywy … nauczył byś mnie tak śmigać struną.
– Jasne! A co by kurwa nie! Tylko musisz se strune załatwić.
Krzywy Jasiek niegłupi był i obyty w świecie. Widział szczery zachwyt Młodego i jego zapał do nauki. Wiedział też skąd strunę załatwić. Oczywiście nie byłoby problemem kupić, ale Jasiek wiedział, że to byłoby zbyt łatwe. Może gdyby był wykształcony, potrafiłby to jakoś nazwać, określić. Mistykę zdobycia i oswojenia broni, która miała się stać żywym przedłużeniem własnej ręki. Ale wszelkie takie dywagacje Jasiek uważałby za inteligenckie mamlanie niegodne prawdziwego mężczyzny. Strunę trzeba było zdobyć. I Jasiek wiedział jak.
Budynek miejscowej opery i operetki sprzątany i wietrzony był przed południem. Otwierano rząd wielkich szerokich drzwi i sprzątaczki pucowały salę, później szły do kantorka na śniadanie, a sala zostawała otwarta. Można było wtedy wejść i w razie potrzeby czy fantazji wynieść nawet fortepian.
Młody był zdenerwowany. Rozglądał się nerwowo i ręce mu drżały gdy palił, aż Jasiek huknął na niego:
– Co kurwa ! Sklepy robiłeś i nie bałeś się a tu dygasz?!
– No nie, tak jakoś … – usiłował bronić się Młody.
– No! Startuj! – Krzywy Jasiek klepnął go w plecy i pchnął lekko w stronę otwartych drzwi.
Młody spokojnie wszedł do orkiestronu i sięgnął po kontrabas. Nagle, przypadkiem trącona struna wydała głęboki dźwięk. Młody zamarł. Nie z obawy, że ktoś usłyszy, ale brzmiący głos trafił go w żołądek, mościł się przez chwilę masując przeponę i powędrował iskrząc wzdłuż kręgosłupa, aż dotarł do mózgu, tam strzelił fajerwerkiem i zgasł. Młody otworzył oczy ze zdziwienia i oblizał wyschłe wargi – trącił strunę jeszcze raz, i jeszcze raz… I jeszcze raz …
Krzywy Jasiek usłyszał pomruk kontrabasu i uśmiechnął się lekko – dostał ją! Później drugi. Niezdara – pomyślał. Po trzecim i czwartym zaklął i zdusił papierosa. Ruszył szybko do orkiestronu.
Wyrwał mu instrument z ręki, chlasnął nożem po gryfie i pudle, chwycił pęk strun i złapawszy go pod ramię i szybko wyszli na zewnątrz.
Młody długo dochodził do siebie…
Tą knajpę cała ferajna omijał z daleka. Nie dlatego żeby ich tam nie chcieli. Owszem, nie chcieli, ale kto by się tym przejmował! Jak mieli fantazję, to robili wjazd, kończyło się to prowokacjami, jakąś bijatyką… Ale co to za bójka! Paru studentów i niedotykalskie nadęte panny! Chudzi kolesie w swetrach i dziewczyny bez cycków i makijażu. A nawet jak miałyby się czym zareklamować, to ubierały się tak, jakby się tego wstydziły. Młody miał ich w głębokiej pogardzie. Niech tam sobie kisną w tym pedalskim sosie!
Przed klubem stała półciężarówka, z której wyładowywano sprzęt. Widać przyjechała jakaś ichnia kapela. Młody skrzywił się sarkastycznie. Skrzynie ze wzmacniaczami, perkusja, jakieś statywy, zwoje kabli i urządzenia do diabli wiedzą czego. Kiedy przechodził obok, zobaczył jak drobna, szczupła, brunetka, stojąc na pace ciężarówki siłuje się z pudłem kontrabasu. Stanął jak wryty. Kontrast masywnego instrumentu i dziewczyny był trochę zabawny. Poza tym kontrabas… Do tej pory basowy pomruk tlił mu się gdzieś z tyłu głowy. Dziewczyna od dłuższej chwili patrzyła wyczekująco. Zreflektował się.
– To może pomogę?
– No ja myślę! Jak długo mam czekać?
Zeskoczyła z paki i poprowadziła Młodego, dźwigającego instrument w głąb klubu do garderoby. Nie było to ciężkie (przynajmniej dla niego), ale niewygodne w noszeniu. Patrzył na idącą przed nim dziewczynę.
Ruszała się zwinnie, była zgrabna. I pachniała. Zastanawiał się, co ona tu właściwie robi. Chyba jakaś menedżerka, bo przecież na tym grzmocie chyba nie gra?… Jest taka wiotka i krucha… Niech postawi tu, a resztę skrzynek z oznaczeniem „Ala” tam obok. Stał przez chwilę patrząc na nią z uśmiechem. Spojrzała uważniej.
– O! To ty chyba nie jesteś z obsługi? Cholera! To ja cię przepraszam!
To co tu robisz? Na koncert? To masz wejściówkę… – była wyraźnie zakłopotana. Młody patrzył na jej nerwowy uśmiech. Była ładna. Bardzo ładna. Stali tak chwilę przyglądając się sobie.
– To ty na tym grasz? – spytał z niedowierzaniem.
– Tak… To znaczy nie na koncert? No to skąd się tu wziąłeś? I co robisz tutaj? – podparła się pod boki zadzierając głowę. Młody uśmiechnął się z niedowierzaniem. Pokręcił głową.
– Chętnie zobaczę. Zostałbym, jeśli można… A co robię?
Przechodziłem, widzę – kobieta z ciężarem się szarpie. Myślę – pomogę. To robię. Tutaj.
– Oj no to sorry cię, kolego. A! to wiem co! To chodźmy na drinka!
Wymienili parę zdawkowych informacji o sobie, ale głównie bawili się przerzucaniem słowami i chwilą obecną. Że on jest stąd, że robi różne sztuczki. A jakie? A może ci kiedyś pokażę. A nie możesz teraz? A wszystkie zdania zaczynasz od „a”? Ahahaha! A bo ja mam na imię Alicja! A ja Zenobiusz. Serio? Nie, ale będzie „od A do Z”. A ty co robisz? A ona jeździ z tym trio od miasta do miasta i grają po klubach, naprawdę nie słyszałeś?
Zawiedziona. A ty naprawdę grasz na tym piecu? Na jakim znowu piecu? No, na tym grubasie! Ech ty! Uderza go w żartach po ramieniu. Zdumiona – twarde, umięśnione, uderza jeszcze raz, głaszcze. Podoba jej się. Przystojny, dowcipny…
Młody żartuje, nadrabia miną, ale trochę panikuje – pierwszy raz widzi taką dziewczynę. To, że doświadczenie ma prawie zerowe nie ma znaczenia. Gorączkowo szuka konceptu na następne zdanie. Pewnie zaraz i tak się zorientuje kim jest i po prostu go wypieprzą z klubu… Czuje się jak mały chłopiec wpuszczony przez pomyłkę do magazynu ze słodyczami. Albo jak oglądał po kryjomu pierwszego świerszczyka… Czy chciałby zostać na koncercie? Jasne! Jeśli tylko można. A po koncercie? Może by został? Na pewno będzie miło…
Od dłuższej chwili barman przyglądał mu się uważnie. Rozpoznał go. Młodego raczej wszyscy tu znali, a barman był stąd. Podszedł, i patrząc z naciskiem powiedział
– Tylko nie chcemy tu żadnych rozrób!
Ala spojrzała na niego nie rozumiejąc. Myślał, że spali się ze wstydu. Był wściekły, ale i wdzięczny barmanowi, że nie kontynuował tego tematu.
Sam do końca nie rozumiał co się z nim działo. Kiedy patrzył w jej oczy i słuchał jej śmiechu, chciał tu być. Obok niej.
Z muzyki też zresztą nie rozumiał wiele. Zdawać by się mogło, że na scenie wszyscy troje spotkali się przypadkiem i każdy gra dla siebie. I co innego. Widział wokół siebie zachwycone twarze, kiwające w aprobacie głowy. Słyszał wybuchające nie wiadomo dlaczego brawa (w środku utworu?). Nie rozumiał z tego nic. Czuł złość! Jakby wszyscy obecni umówili się, żeby go oszukać i upokorzyć… Jakby mieli jakiś tajemny kod, własny język, świat, do którego on nie miał wstępu. Czuł narastającą agresję. Tym bardziej drażniło go to, że wszędzie dookoła uśmiechy i nikt nie chciał podjąć zaczepki…
Postanowił skupić się na Ali. Wyglądała… pięknie! Nagle przestało go śmieszyć, że kontrabas jest wyższy od niej, że czasem sięga ręką ponad głowę, że ledwo ją zza tego brzucha widać. Prowadziła go pewnie jak treser słonia. Jak wielkie wytresowane bydlę. Szarpała za struny z pasją, a on brzmiał posłusznie dudniąc i mrucząc aż łaskotało w brzuchu. Powoli docierał do niego porządek i rytm. Powoli zaczynał rozumieć kiedy i dlaczego wybuchają te owacje w środku, a nie na koniec utworu. Kiedy ciurkanie i plumkanie fortepianu przybierało na sile, kontrabas i perkusja wycofywały się dyskretnie. Dłonie Alicji muskały wtedy struny, a bas mruczał jak kot w pustej skrzyni.
W pewnym momencie Alę ogarnęło szaleństwo – lewa dłoń zaczęła biegać po gryfie, rozciągać się jak wielki pająk, a prawą szarpała za struny jakby chciała je pourywać. Kaskada dźwięków jaką generowali wespół z kontrabasem pootwierały gęby publiczności. Młody był zachwycony i porażony. Jakby zjeżdżał diabelską kolejką w wesołym miasteczku. Zatykało oddech i wyciskało łzy. Ona miotała się za swoim instrumentem, z włosami na twarzy, przytulając się do niego w ekstatycznych ruchach. Wreszcie zawisła na jednym wibrującym wysokim dźwięku jak śpiewak wspinający się na palce, czerwieniejący z braku powietrza. Trwała na nim pulsując i wibrując, by powoli, zmniejszając amplitudę wejść w cichy szmer perkusji i fortepianu kurtuazyjnie wycofanych na czas jej szaleństwa. Rozległy się frenetyczne brawa, krzyki, gwizdy… Alicja dziękowała trochę nieobecnym uśmiechem, nieporadnie odgarniając włosy z twarzy.
Młody krzyczał i klaskał wraz z innymi. Cieszył się jak dziecko. Nie rozumiał jeszcze nic, ale czuł, że spotkało go coś pięknego…
Na zwyczajowej imprezce po koncercie młody czuł się trochę nieswojo. Ludzie mówili niby po polsku, ale jakby w obcym języku. Wszyscy wszystko rozumieli. Prócz niego. Wszyscy byli zachwyceni Alicją. Jak on. Tylko nie potrafił jej tego powiedzieć. A ona była coraz piękniejsza; uśmiechnięta, szczęśliwa, przyjmowała hołdy i awanse. Aluzje i pocałunki. Młody czuł obcy świat. Jeden koncert tego nie odczaruje. To po prostu inny świat. Chciał jeszcze tylko raz na nią spojrzeć, dopić piwo i ulotnić się cicho…
Możliwe, że ten pajac wcale nie mówił do niego, że nie miał nic złego na myśli, że w ogóle był pijany i nikt go nie traktował poważnie. Tych jego nachalnych pytań. Na czym grasz? A jesteś najlepszy? Nie jestem. A gram na strunie. Jednej. I jego chichot idioty. Że Paganini… (A ten śmiech obok też mógł być do dowcipu z sąsiedniego stolika). Młody nie miał finezji Krzywego w operowaniu struną, ale umiał już wiele. Na tyle dużo, że szklanka trzymana przez chichoczącego rozprysła mu się w ręku. Otoczył się świszczącą struną, a leżącą na stole kanapkę dwoma chlaśnięciami rozciął na trzy części, po czym zawinął strunę na przegubie, ukłonił się oniemiałej Ali i wyszedł. Wszystko trwało może trzy, cztery sekundy. Nie każdy nawet zdążył zarejestrować co się stało.
Dogoniła go w korytarzyku. Co to było. Ano nic. Taka sztuczka. Obiecywał przecież że pokaże. Bo on też gra, tylko na jednej strunie i bez kontrabasu. I takie sztuczki robi. Chciał coś jeszcze dodać, czuł się skrzywdzony, jakby miał pretensje do niej o ten świat obcy, o tą muzykę niezrozumiałą, o to solo wreszcie oszalałe, ale zamknęła mu usta pocałunkiem. Pociągnęła go za rękę do garderoby.
Zagraj coś. Dobrze. Przylgnęła brzuchem do chłodnego pudła i trąciła strunę. Małe, duszne pomieszczenie wypełnił niski dźwięk. Odgarnął jej włosy z karku i przycisnął jeszcze bardziej. Wsunął jej dłonie pod koszulę. Westchnęła głęboko i nie przestając grać odchyliła szyję do pocałunków. Odwrócił ją gwałtownie. On też miał naprężony twardy gryf. Niech teraz zagra na nim! Zatopili się w pocałunku, kontrabas upadł i brzmiał jeszcze cudownym głębokim brumem, gdy nagle usłyszeli skrzyp drugich drzwi i śmiech.
– Młody! Kurwa co ty tu robisz? Bier te lale i idźcie se obok!… albo czekaj, ja tu ino raz raz struny se wezme i się bawcie dalej …- Młody patrzył zdumiony na Krzywego Jaśka, który wszedł drugim wejściem do garderoby. Właśnie chował pęk wytrychów, teraz miał w ręce nożyk i sięgał po leżący kontrabas. Młody zrozumiał od razu – Krzywy przyszedł po nowe struny. Nie zastanawiał się ani chwili. Odepchnął go z całych sił i stanął zasłaniając plecami Alicję i instrument. Krzywy szybko opanował zaskoczenie. Otaksował rozkład pomieszczenia, osoby, szanse…
– Nie! Krzywy! Nie! Zostaw go! Tego kontrabasa nie ruszaj! Nie wolno! Nie dam!
– Młody! Pojebało cie?! Co ty odpierdalasz? Co to jest? Dla jakiejś dziwki?
– Krzywy… – zadźwięczała w głosie prośba. I ostrzeżenie.
– Młody… – Krzywy był zdumiony. Ostrzegał. Podniósł i ugiął rękę do wystrzału struną. Młody wiedział że nie ma szans. Ale też i nie było szans, by ustąpił. Nie da zabić kontrabasu. Wyciągnął nóż. Krzywy parsknął śmiechem i pokiwał z politowaniem głową.
Później wypadki potoczyły się bardzo szybko. Ala domyślała się co się dzieje i co się zaraz stanie. Zrobiła krok do przodu. Struna przeznaczona dla krtani Młodego trafiła ją w czoło. W tym momencie kosa Młodego wbiła się w brzuch Krzywego Jaśka.
Paru następnych dni Młody nie pamiętał wcale. Schował się gdzieś na strychu u ciotki i skomlał zagrzebany w starych szmatach zwinięty jak chory embrion. Krzywy Jasiek skończył się dwie przecznice dalej.
Winnych szukano bardzo pobieżnie. W tym świecie, na ogół ma się wrogów, którzy nie stosują taryfy ulgowej. Trio „Alicja w krainie” dało nazajutrz najlepszy koncert w historii klubu i kapeli. Kontrabasistce nie przeszkadzał wielki opatrunek na czole. Pytana co jej się stało, mówiła ze smutkiem, że trafiła ją struna od kontrabasu. Nikt nie chciał wierzyć. A jej solo na kontrabasie trwało kwadrans. Grałaby dłużej, gdyby pianista nie zauważył krwi pryskającej jej z palców. Wszedł jej brutalnie w pół taktu, zaraz poparł go perkusista… Jakoś się ocknęła. Brawom nie było końca. Ten utwór odtąd miał tytuł „Zenobiusz”.
Młody, po jakimś miesiącu, kiedy odważył się wyjść na świat, spotkał barmana. Ten, bez słów dał mu zawiniątko. Podpisane „od A dla Z” Cztery struny od kontrabasu. Wiedział od kogo. Długo dochodził do siebie.
Z czasem został takim mistrzem – że już nie wołano nań Młody. Teraz mawiano z szacunkiem – Struna. A on, ilekroć przyszło mu wyciągnąć swoją straszną broń, ciął straszliwie i z desperacją, z podświadomą pretensją do losu o ten dźwięk przerwany dawno temu. I nie przyszło mu nawet do głowy, że może mógłby całkiem spokojnie zamiast machać struną – nauczyć się na nich grać.
Tyle tylko, że nie pozwolił nigdy uderzyć muzyka…
Gitara
Dolores szła wśród jarmarcznego zgiełku. To był ostatni dzień jej pobytu w tym portowym, krzykliwym mieście. Mieście nastawionym na tanie wino i szybkie pieniądze. Smród i tandeta dla naiwnych i niezamożnych przyjezdnych, którzy wyrwali się na chwilę nad morze, nad to ciepłe morze. Katalonia….
Nie spieszyła się nigdzie, ma czas. Do wieczora; wieczorem musi czekać spakowana w posiadłości ciotki na drugim końcu miasta. Ojciec przyjedzie po nią swoją elegancką limuzyną. Całe szczęście, że nie będzie musiał przejeżdżać przez miasto. Cedziłby później przez zęby z pogardą: „rozpasane prostactwo…”A gdyby dowiedział się jeszcze, że jego ukochana, wychuchana, jedyna córeczka wybiera się samotnie na spacery prosto do dzielnicy portowej na jarmark”.
Dolores wolała o tym nie myśleć, zresztą po co; taty i tak nic nie zmieni, a wiedzieć nie musi. Hipochondryczna ciotka, która umierała średnio dwa razy do roku tym razem poważnie zaniemogła, więc pod nieobecność ojca musiała do niej jechać Dolores. Ciotka wylądowała w klinice, a Dolores została sama w potężnej i równie potężnie nudnej posiadłości za miastem, ze swoimi zgranymi do znudzenia ćwiczeniami na gitarze i osiemnastoletnią ciekawością świata…
I kiedy usłyszała w lokalnej stacji radiowej, że „coś tam coś tam jarmark w portowej”; nie namyślała się wiele. Prowadziły ją zapach, zgiełk i gęstniejący w wąskich uliczkach tłum.
Odtąd była tu codziennie. Jarmark krzyczał, śpiewał i grał. Pachniał i śmierdział. Opowiadał tysiące historii naraz w stu językach. Mówiły przedmioty – stare srebra z bitym herbem, sprzedawane przez młodzieńca o głodnych oczach i drżących dłoniach. Stare książki u pokrytego kurzem dziadka nieustannie trącego okulary, zbywającego każdego potencjalnego klienta tak, by móc o książkach pogadać, ale żadnej nie sprzedać. Zupełnie jakby wyprowadzał je na spacer albo chciał pochwalić się ich posiadaniem. Żony rybaków nad stosami ryb różnych wielkości, kolorów i rodzajów. O jednym zapachu. Siedziały wśród tych ryb z martwymi oczami, z uchylonymi ustami jakby właśnie skończyły mówić jakąś tajemnicę. Jak reklama. Jak ogłoszenie – oto tutaj martwe ryby! Patrzyły sobie nawzajem w oczy – kto dłużej wytrzyma…
Najbardziej krzykliwe były te sprzedające kolorowe chusty. Od wielkich jak obrusy przez apaszki, do małych batystowych chusteczek z monogramami wyszywanymi na poczekaniu. Potrafiły porwać na swoją orbitę każdą przechodzącą kobietę, dobrać do niej chustę i wmówić, że w tym jej najpiękniej. Że teraz dopiero jej uroda kolorem podkreślona jaśnieje jak ta gwiazda itd. A i niejeden macho pysznił się papuzią chustą na głowę czy pod szyję. Nie bez tego, że chusty naprawdę piękne i tak kolorowe, że zlatywały się motyle. Przy lekkiej bryzie, gdy rozwieszone na drutach, sznurkach i haczykach wydymały się na wietrze – stragany wyglądały jak żaglowce. Dol miała już taką chustkę. Przekupkę tak zachwycił efekt jej urody i dobieranej apaszki że aż klasnęła w ręce i dała ją za darmo. Kupiła od razu drugą i nie wzięła reszty…
Miała już rzeźbione hebanowe pudełeczko, pióro rajskiego ptaka, ciężkie kolczyki ze złotymi blaszkami udającymi starożytne monety, czarodziejską maść na miłość, jakiś poszczerbiony nóż z plamami rdzy (krwi?) w inkrustowanej pochwie, plakat z corridy z 1888 roku…
Po każdym powrocie do domu ciotki, zrzucała na biurko stos bibelotów i dupereli. Niektóre ładne i faktycznie warte swojej ceny, inne kupowane jako kaprys i tylko dla tej jedynej chwili, a niektóre… Jak ta kryształowa karafka, którą kupiła od starszej, wyzywająco ubranej kobiety. Stała dumnie wyprostowana, jakby trochę wyobcowana z tego tłumu, trochę z boku. Jakby chciała być na tym jarmarku, bo musi coś sprzedać, ale nie chce się mieszać z tłumem. Rumieniec wstydu pod grubą maską niestarannego makijażu – ciężko się umalować trzęsącymi rękami… Nie targowała się. Przepłaciła. Niech tam. Było w tej kobiecie coś. Rozpaczliwa duma. Jakby już tylko to jej zostało… Albo jakby poranek przyszedł za wcześnie i pościel parzy w zimnym łóżku, a pić się chce… Spotkała ją później jeszcze parę razy. Zawsze wstawiona, najczęściej przy stoisku z winami przy zaimprowizowanej ze skrzynek ladzie. Przy jakimś grajku, gdzie zachrypłym głosem wyciągała wysokie flamenco. Na ogół jedno i to samo. A śpiewała tak, że Dolores przechodziły ciarki. Chyba ją nawet poznała, bo zaczęła śpiewać do niej, aż wszyscy gapie i słuchacze zaczęli na nią patrzeć. Skończyła, przepiła do niej, a wino było takie, że Dolores przeszły ciarki…
Elsa – córka Miguela. Tak o niej mówili. Z szacunkiem, jakby to był nobilitujący, szlachecki tytuł. Śpiewała za jakieś drobne czy butlę wina, czasem skubnęła coś ze straganu do jedzenia – nikt się nie obruszał. Dol próbowała dociec kto to – ów Miguel. Pytała, ale zbywali ją półsłówkami, wzruszeniem ramion albo patrzyli tak, że przepraszała grzecznie i odchodziła oglądając się za siebie.
Uwielbiała ten jarmark. Najczęściej przechadzała się między straganami, między towarami wyłożonymi wprost na ziemi, między ludźmi, psami, ptactwem w klatkach…..Wychowana w chłodzie konserwatorium i sterylnym klimacie domu radcy prawnego pod Madrytem (czworga imion, trojga nazwisk) teraz czuła się jak na obcej planecie. Śmiała się do przekupek, przebierała w stosach kolorowych szmat, kibicowała hazardzistom, piła wino od ulicznego handlarza. Kiedyś w przypływie fantazji odebrała grajkowi gitarę i zagrała ogniste flamenco, temat usłyszany gdzieś na jarmarku (Elsa?) i tłukący się natrętnie po głowie, a zagrała go tak, że wnet otoczył ją krąg gapiów, a kilka postaci jak z bajki o piratach zaczęło wirować w tańcu, klaszcząc w dłonie. Wnet utworzyło się kółko, drugi gitarzysta tylko wtórował podbijając akordy, starając się nie zgubić rytmu w karkołomnej jeździe. Nagle w rozstępujący się krąg weszła Elsa. Dolores nie przestając grać patrzyła jej w przepastne, ogniste oczy. Otwarte ze zdumienia, z szaleństwem na zniszczonej twarzy. Zadarła głowę i ryknęła. Popłynęła taka pieśń, że zleciało się pół jarmarku. Dolores grała napędzana pieśnią, pieśń niosła się na fali gitary i nagle tysiące dłoni klaszczących do rytmu i pomruk setek gardeł w refrenie… „Katalu, Katalu…” Piła później wino chyba ze wszystkimi na tym jarmarku i grała do późna. Ktoś ją odwiózł do domu…
Pewnego dnia, gdy Elsa była już dobrze wstawiona, na targ wjechały trzy czarne limuzyny. Przebijały się powoli przez tłum. Ludzie rozstępowali się niechętnie, ale bez wrogości. Jakby znali, jakby wiedzieli kto i akceptowali, bo ci , co tu jadą – mają prawo. Kawalkada stanęła niedaleko rozbawionej grupy. Przy kole muzyki, śpiewu i wina. Nie chcieli się widać przebijać bliżej i wystawiać na próbę ludzkiej cierpliwości, ani narażać na kontakt z rozhasaną grupą. Elsa stała opierając się o skrzynie, z trudem utrzymując pion, coś tam usiłowała śpiewać, coś klarowała pustej butelce, śmiała się i płakała. Łzy żłobiły ślady w grubym makijażu.
Z pierwszej limuzyny wysiadło dwóch młodych mężczyzn. Ruszyli w stronę rozbawionej grupy. Ludzie rozstępowali się przed nimi jak przed chwilą przed ich pojazdami. Jeden podszedł do Elsy, a drugi dyskretnie zatrzymał się o parę kroków. Ten pierwszy zdecydowanie ujął ją pod ramię. Potrząsnął, jakby chciał zwrócić jej uwagę. Podniosła głowę i z trudem zogniskowała wzrok. Uśmiech, jakaś wesoła paplanina, propozycje przyłączenia się do zabawy. Młody tłumaczył jej coś z troskliwą stanowczością jak dziecku. Przekomarzali się przez chwilę. Tymczasem z samochodów wysiedli elegancko ubrani mężczyźni. Ludzie patrzyli na nich z sympatią. Podziwem. Szacunkiem. Dobrze zbudowani, z wypchaną lewą stroną marynarki, uśmiechali się i żartowali z ludźmi. Było coś dziwnego, na poły nabożnego w respekcie, z jakim zwykli ludzie zwracali się do tych młodzieńców. Formułowali pełne, poprawne gramatycznie zdania, nie żadna tam łamanka katalońsko-hiszpańska… a ci starali się być uprzedzająco grzeczni, uprzejmi, ale też odrobinę wyniośli. Mówili tylko po katalońsku, palili miejscowe papierosy, z radia w samochodzie cicho brzęczała lokalna radiostacja.
Dolores stała w pierwszym rzędzie zaimprowizowanego kręgu; jeszcze przed chwilą śpiewała i klaskała. Aż do przyjazdu tajemniczych gości. Tajemniczy byli chyba tylko dla niej, bo po chwili ludzie przestali zwracać na nich uwagę, ale przez respekt nie rozpędzali się jeszcze z zabawą. Widać te sceny odbywały się tu nie pierwszy raz, a przybysze byli im znani. Tymczasem Elsa coś długo tłumaczyła pochylonemu nad nią mężczyźnie, gestykulując żywo, brzęcząc bransoletami, gdy imitowała grę na gitarze i taniec. A przez jej nieskładną paplaninę co chwilę przebijało imię Miguel, Miguelito… Na koniec, z trudem odnalazłszy w tłumie Dolores (była o parę kroków) pokazała ją palcem ze śmiechem. Facet odwrócił się za wskazaniem i spojrzał na Dolores. A jej ugięły się nogi. Zobaczyła wielkie, piękne oczy Elsy, jak patrzą na nią, przez nią na wylot i budzą dreszcz nieznany. W regularnych rysach była jakaś dzikość. I surowość. I te oczy… Elsa zaczęła się śmiać niskim gardłowym głosem. Podniosła głowę. Spoglądały teraz na nią dwie pary identycznych oczu. On powoli skłonił się jej z szacunkiem nie zdejmując z niej palącego spojrzenia. Odkłoniła się odruchowo…
A później mężczyzna ruszył zdecydowanie prowadząc pod ramię chichoczącą Elsę. Dała się prowadzić jak dziecko, a on troskliwie odgarniał tłum. Niepotrzebnie, bo rozstępowali się przed nimi. Rozbawieni, z uśmiechami szczerej sympatii, a Elsa robiła miny i słała całusy jak gwiazda filmowa w Cannes. I nawet prowadzący ją uśmiechał się, mimo woli, z zakłopotaniem.
Dolores była pod wrażeniem. Zrobiło jej się gorąco i nie pomagała nawet chłodna, wieczorna bryza znad morza. Wypiła duszkiem jakiś podany kubek wina…
Chciała dopytać kto to, ale patrzyli na nią zdziwieni i kręcili głowami, że przecież nikogo tu nie było! A gdy naciskała – dostawała kolejny kubek i surowe, uważne spojrzenie. Piła. I nie pytała więcej.
Była w końcu skłonna uwierzyć, że jej się przyśniło, ale w takim razie jaki piękny sen! I to spojrzenie! Nie zapomni…
Odtąd kłaniano się jej na jarmarku, a ona odpowiadała promiennym uśmiechem na grzecznościowe formułki.
Dziś jest tu ostatni dzień. Być może kiedyś tu jeszcze przyjedzie, być może będzie jeszcze ten jarmark… Tak, wiedziała że jarmark w tej dzielnicy jest nieustający, to był sposób funkcjonowania tutejszego handlu, ale czy to będzie t e n jarmark? I czy ktoś jeszcze kiedyś tak na nią popatrzy? Na samo wspomnienie znów robiło jej się gorąco.
Przystanęła, dwóch podpitych grajków męczyło flamenco na rozstrojonych gitarach. Kupiła kawałek jakiejś egzotycznej ryby z rusztu i słuchała z dziwną przyjemnością fałszywych dźwięków i przeciągłych głosów. Wdała się w pogawędkę z handlarzem rybami; sympatyczny grubasek, u którego zazwyczaj kupowała rybę narzekał na mały, jak zwykle utarg i słońce, które prażyło nie gorzej od jego rusztu, krzyknął bez skutku na grajków żeby byli ciszej i machnął z rezygnacją ręką; zgiełk był taki, że trzeba było prawie krzyczeć. Dol powiedziała mu o swoim wyjeździe. Handlarz zmartwił się wyraźnie. Zastanawiała się, czy to dlatego, że traci dobrego klienta (nigdy nie brała reszty), ale ukłuło ją coś boleśnie i radośnie zarazem; oto jednak ją tu zauważono! Ktoś ją tu będzie pamiętał; no proszę; ktoś jest zmartwiony, że ona odjeżdża!
A więc pokochała jarmark z wzajemnością?!
Nie spieszyła się, to był zakątek instrumentów, przechodzone skrzypce, trąbki bez tłoków, nie strojące gitary z powycieranymi progami, czasem dziurawy kontrabas, jakiś flecik, bębenek, czasem błysnął dysonansem nowy, najpewniej kradziony syntezator albo gitara elektryczna…
Nagle ktoś złapał ją za ramię, Dolores obejrzała się oburzona na takie obcesowe traktowanie, poznała starego Metysa, od którego kupiła bransoletę. Stary skłonił się, ale nie puszczał szponiastego uchwytu. Wytarty, skórzany bezrękawnik odsłaniał chudy brzuch i rękojeść noża za paskiem. W drugiej ręce trzymał jakieś truchło gitary. Widać było delikatne pęknięcie pudła, brakowało jednej struny, a cała była aż czarna od brudu, tylko gryf był jakiś jaśniejszy, jakby wypolerowany grającą ręką. Dolores już chciała odrzucić z oburzeniem dłoń starca, ale jego zapadłe oczy płonęły jak słońce. Jego twarz wyrażała równocześnie radość i smutek, jakby chciał oddać ukochany skarb, ale w dobre ręce; kościsty paluch sterczał z pięści zaciśniętej na gryfie i podkreślał wolno wypowiadane słowa.
– Seniorita, ty grałaś „ Katalu, Katalu”….. to melodia Miguela.
Seniorita, oto… gitara Miguela …
Dolores nie rozumiała nic z tej przemowy, wyczuwała tylko olbrzymie napięcie, wybąkała: „dziękuję”, chwyciła zwitek banknotów, wszystko co miała i wyciągnęła do starca. Metys chwycił ją za dłoń z pieniędzmi i ścisnął aż krzyknęła z bólu. Zniknął, a ona została ze starą gitarą w ręce i pieniędzmi w drugiej. Ruszyła przed siebie, bo ludzie zaczęli zwracać na nią uwagę.
Była już spakowana. Żal jej było każdego drobiazgu. Powyrzucała własne ciuchy byle tylko nie zostawić ani odrobiny. Każdy najmniejszy kawałeczek jarmarku, tego świata, tej chwili…
Najgorzej jednak było z gitarą. Właśnie zastanawiała się, jak ją przemycić do domu, by ojciec jej nie zauważył; prócz szczegółowego śledztwa, straciłaby gitarę. Uderzyła w struny – zdziwiła się – była idealnie nastrojona, jakby przed chwilą ktoś grał na niej precyzyjne wprawki. Uderzyła jeszcze raz, dziwny chrapliwy dźwięk pękniętej gitary jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze… Dziwne, brak ostatniej struny powoduje inną harmonię, dźwięk niższy, brzęczący… kto to właściwie jest, a może był, ten Miguel … Dolores uderzała odruchowo dźwięki flamenco z jarmarku… ach tak ! Przypomniała sobie, tablica ku czci albo pamięci, czy ku przestrodze, na ratuszu, to ten bojownik o wolność – Miguel – jakich było na pęczki w każdej z krain, która uważała, że należy jej się niepodległość – Katalonia, Grenada, Galicja, romantyczni bardowie, prowadzący z gitarą na ramieniu tyraliery desperados, ginący romantyczną śmiercią za utopię i mrzonki, i żyjący odtąd w legendach i pieśniach… Miguel… Dolores zapętlała flamenco w klasycznych zwrotach, temat z jarmarku w konserwatoryjnym szlifie. Ciekawe jaki on był… ile miał lat, może był przystojny … muzyka przyspieszała … Dolores ze zdziwieniem doszła do wniosku, że bez ostatniej struny brzmi to bardzo ciekawie, być może tak jak chciał autor … czyżby to Miguel?!… a ile miał lat?… jak zginął?… a czy miał kochankę?… No chyba tak. No bo jak inaczej? Bez miłości? W końcu przecież jest Elsa… Elsa… Od razu zobaczyła tego tajemniczego mężczyznę, który odprowadzał ją zmęczoną do samochodu… to spojrzenie. Znów zrobiło jej się gorąco. Chciała gdzieś biec, krzyczeć… Zaczęła grać kombinacje różnych wprawek, ale zdziwiona, z uśmiechem stwierdziła że gra rzeczy, których nigdy nie grała, akordy spływały, a raczej wybuchały jej spod palców jakby to grał ktoś inny, jakby chciał tego sam instrument. Gitara wgłębieniem spoczywała na jej udzie, a wybrzuszenie wciskało się w podołek. Instrument wibrował, drgał przenosił dreszcz na Dolores, fale gorąca uderzały w nią od pudła, od brzucha i strzelały do góry tamując oddech. Dziewczyna przycisnęła do siebie mocno pudło gitary, uderzała jak w transie.
Usiłowała coś zanucić, zaczęła wysoko … nie …. fałsz … niżej … spode łba, a potem głowę do tyłu i pełnym gardłem… Katalu! Katalu! Flamenco niosło ją jak rozhukany koń. Dolores ze zdziwieniem, które już było jakby poza nią, poza gitarą, tym pokojem w ogóle, zauważyła, że uderza i szarpie struny z pasją, z jaką nigdy jeszcze nie grała na gitarze! Miguel, jaki był?! Nagle, nabierając oddechu, opuściwszy głowę zauważyła smagłą kościstą dłoń obok swojej szczupłej dziewczęcej na gryfie. I gorący oddech na policzku. Silną, męską dłoń uderzającą obok swojej w struny… Szarpnęła się do tyłu, ale poczuła że jest ciasno przyciśnięta do gitary – a flamenco, grało jak szalone na skróty ścinając pętle, wybuchając akordami jak wulkan, i nie dając im wybrzmieć biegła dalej… Katalu! Katalu! Już nie wiedziała co się dzieje – melodia budowała krystaliczny gmach, który kruszył się pod każdym akordem i powstawał na nowo. Czyjeś ręce oplatały ją i grały równocześnie. Wibrowała cała, jakby to ona była gitarą i w nią trącały te dłonie… Katalu! Miguel!
Odrzuciła w tył głowę i załamującym się głosem, ostrym jak bagnet desperado zaśpiewała Katalu, Katalu! Obok niej wibrował tenor znikąd. Wibracje osiągnęły taką częstotliwość, że gitara wydawała teraz ciągły dźwięk. Dolores poczuła, jakby cały gryf gitary wciskał się w nią, a pudło rezonowało w płucach… Wydała przeciągły krzyk i umilkła.
Zaległa brzęcząca w uszach cisza, spod tej waty wydobywać się zaczął głos ojca.
– Dziecko, co ty robisz, co to jest…
Dolores nie odgarnęła nawet włosów z twarzy. Ochrypłym od dzikiego śpiewu głosem odpowiedziała:
– …gram, i tu zostaję, i tak będzie … – (tu dodała kilka ciężkich słów z jarmarku)
– …i tak będzie… – powtórzyła.
I wiedziała, że naprawdę tak będzie.