Złowieszcza moc mojej wyobraźni
Siedzieliśmy sobie na materacu. J. skręcił blanta. Włączyliśmy po raz setny film z płyty cd, którą miałam przy sobie. Palimy sobie, palimy. I J. mówi do mnie nagle:
– Ty to uważaj, dawno nie paliłaś.
– Na co mam uważać?
– Nie zaciągaj się tak mocno.
Myślę, że przy trawie siła myśli jest siłą przewodnią całego organizmu. W ogóle chyba tak jest, że zdrowie jest zależne od myśli, ale przy trawie skutki są natychmiastowe. Więc jak tylko się zaciągnęłam poczułam, że coś mi się dzieje. Tutaj nastąpiło jakieś rozdwojenie jaźni. Z jednej strony przekonywanie; nic mi nie jest, wkręcasz sobie. Z drugiej powątpiewanie; a jeśli jednak? A jeśli trzeba reagować? A jeśli umieram? Serce zaczęło bić coraz mocniej. W końcu walić, próbować się wyrwać z piersi. A ja nie mogłam go uspokoić.
– Tobie tak serce wali? – mówi J.
– No. – mówię ja, już obsrana ze strachu, skoro nawet J. słyszy jak mi serce wali!
– To nie jest normalne. To w całym pokoju słychać!
Próbowałam się położyć, siedzieć, stać. Wszystko na nic. Pierś podskakiwała, jakbym właśnie przebiegła półmaraton.
– Jedziemy do szpitala? – zapytał J.
– Teraz? Już? Może mi to przejdzie zaraz..
Przez pół godziny przechodzić nie chciało, więc J. zadzwonił po karetkę. Dostałam też dziwnych jakichś drgawek, czy czego. W karetce nic mi pomóc nie pomogli. Tylko dali rurkę z tlenem do nosa i zawieźli do szpitala, bo ciśnienie mam bardzo wysokie, mówili. Od razu mówiłam, że kiedy to się zaczęło, paliłam blanta, ale postanowiłam włączyć ratownika w moją psychosomatyczną teorię;
– Bo to jakoś się tak stało, że J. mnie wystraszył, że coś mi może być i wtedy nagle było! I wtedy to serce mi zaczęło walić. Myśli pan, że to tak jest? Że wywołałam to wszystko myślami?
Pan ratownik nie był pewien. Ja w sumie też nie. Nie byłam też pewna tego, czy zaraz w tej karetce nie kipnę. Chociaż jak już byliśmy pod szpitalem jedna tylko myśl mnie dręczyła, że tam będzie pełno ludzi, gapiów, a ja tam wjadę na tym składanym łóżku, a oni będą się gapić, a ja nie wyglądam zbyt wyjściowo.
Gapiów nie było, bo wjechaliśmy do szpitala od dupy strony jakoś. Pan ratownik mnie przymocował do sprzętu w szpitalnej sali i pożegnał się i wyszedł. Wtedy lekarz przyszedł i mi zadaje pytania, a ja mu znowu wykładam moją teorię. Ten już zaczyna się lekko uśmiechać i mówi, że jakieś badania zrobią.
Kiedy wychodzi, ja już się właściwie uspokajam. Serce bije normalnie. Za to słyszę jakieś pukanie, jakby ktoś pukał w szybę. Odwracam się (było bardzo ciemno) i wydaje mi się, że tam jakaś głowa ludzka jest za oknem. Myślę sobie, że to pewnie J. chce jakoś się dowiedzieć co ze mną i puka. Była to dla mnie wtedy bardzo prawdopodobna myśl.
– Przestań pukać! – mówię do szyby i macham ręką.
Po chwili przychodzą lekarze, cała trójka i mówią, że wszystko OK i to chyba była reakcja na trawę. Dają mi wapń do wypicia, co trochę mnie śmieszy. Wyjaśniają wyniki badań, że wszystko ok. I Od uśmiechu do uśmiechu po ich twarzach widzę, że to ze mnie się podśmiewają. Pytają, czy chcę jeszcze zostać, czy już mi lepiej. Mówię, że lepiej, że już chcę iść, obrażona trochę. Wtedy oni w poważny ton, że nie mogę tak sobie popalać, że to na mnie źle działa widocznie, że muszę dbać o siebie. Ja się zgadzam, przepraszam za kłopot, dziękuję za pomoc i już się zbieram. Zrywam się nagle, bo ciągle słyszę jak J. puka w szybę. Do przytomności doprowadza mnie wbity wenflon, który prawie wyrywam, jak się tak miotam, próbując zebrać rzeczy. Wyjmują mi wenflon i fizycznie jestem wolna.
Wychodzę, a w poczekalni siedzi cały blady J.
– Po co w szybę pukałeś? – mówię.
– Co? Ja w nic nie pukałem. Ja tutaj siedzę cały czas. I co powiedzieli?
– Wszystko ok. To po trawie. Nie pukałeś? Od zewnątrz?
– Nie.
– To chyba mnie jeszcze trzyma…
– Jezu. Ostatni raz. To był ostatni raz!
– No.. to na pewno.
Ale jak można mówić; ostatni raz? I jak można mówić; na pewno?
Kartki w kratkę
Czarek pisał do swojej dziewczyny listy z więzienia. Jej listy trzymał w specjalnym pudełku, które woził ze sobą. Siedzieliśmy na składanych łóżkach, piliśmy piwo i opalaliśmy zużyte lufki.
– Wszystkie je zatrzymałem. Nie wyrzucę ich. Chcesz przeczytać?
Wzięłam do ręki kawałek kartki w kratkę gęsto zapisaną ładnym, okrągłym, dziewczęcym pismem. Treść tych listów była zwyczajno-codzienna. Trochę też skrępowana. Ale to okrągłe pismo przypominało ciepłe ciasto. Kolorowe serduszka przypominały duży różowy tort.
– W więzieniu musisz mieć plan dnia. Wstajesz, ćwiczysz, piszesz list, idziesz spać. Inaczej możesz oszaleć.
– Ktoś oszalał?
– Własnoręcznie wpychałem gościowi palce do gardła jak się nażarł tabletek. W końcu się zrzygał. Inny chciał się powiesić. Odcięliśmy pasek.
– Można mieć pasek w celi?
– Większości przedmiotów mieć nie można, ale potem i tak się je ma.
Oddałam Czarkowi listy. Bardzo ostrożnie włożył je do foliowej koszulki. Bardzo, bardzo ostrożnie. Myślę, że nadal mu się przydawały. Człowiek na wolności też nie ma kolorowo. Nadal potrzebuje czegoś ciepłego, miękkiego, jak te zapisane kartki w kratkę.
– Ja to nie wiem, co bym zrobił gdyby nie te listy. Gdyby nie Ania. Później mniej już pisała, ale to początek w pierdlu jest najgorszy.
Wracając do sposobu chowania listów do koszulki – zakochałam się w nim. Pokochałam osobę tak chowającą listy. Czarka kochałam skrycie, co nie przeszkadzało mi kochać mojego chłopaka otwarcie. Kocham dużo osób. Albo kocham ich w pewnych chwilach. Ostatnio zakochałam się w sprzedawczyni w ciucholandzie i koleżance z pracy.
Czy lepiej zobaczyć jakieś ohydztwo w człowieku (wszyscy mamy jakieś ohydztwa) i od razu się odkochać? Czy lepiej do końca życia mieć przed oczami obraz składania listów do foliowej koszulki?
Rok później próbowałam zadzwonić do Czarka, bo dobre duchy mnie opuściły i zostawiły na pustkowiu własnej beznadziei. I potrzebowałam człowieka, który kochał swoją dziewczynę mimo tego, że zerwała z nim, kiedy on był w więzieniu. Potrzebowałam reakcji odwrotnej niż oczekiwania innych, oczekiwania życia. Reakcji wymagającej odwagi.
W słuchawce usłyszałam
– Wybrany numer nie istnieje.
Ja na to:
– Istnieje! Właśnie, że istnieje!
Głos w słuchawce uparcie twierdził, że Czarek nie istnieje. Chciał mi wmówić, że moja spragniona, wyziębiona wyobraźnia Czarka stworzyła. Ale to nieprawda. Wiem, że gdzieś tam jest i ostrożnie chowa listy do koszulki foliowej.
Ależ ja nie mam czasu!
Wstając rano już byłam wkurwiona. 7.30… człapię pod prysznic. Ciepła woda trochę pomaga, ale jak wychodzę z wanny dalej jestem śpiąca. Nie chce mi się wycierać. Zarzucam na siebie ręcznik. Robię kawę. Za pół godziny wychodzę na tramwaj numer trzy, który dowiezie mnie do galerii bursztynu, w której tymczasowo pracuję. TYMCZASOWO. Ha! To dopiero dobre słowo. Jak mówię ludziom, że tam pracuję, oczekują jakiegoś wyjaśnienia – co jeszcze robisz oprócz tego, albo co zamierzasz dalej robić? Mówię – to właśnie zamierzam robić.
Maluję rzęsy i wychodzę. Na przystanku spotykam tych ludzi, co zawsze. Grubsza blond dziewczyna, która ma bardzo rzadkie włosy i niesymetryczną, zwyczajnie brzydką twarz. Taką odpychającą. Patrzę na nią i nie mogę znaleźć w niej nic ładnego. Ta to ma dobrze! Nikt nie zawiesza na niej spojrzenia. W tłumie gubi się jak odrzucony element układanki. Głośno gada w tramwaju przez telefon. Obok niej, dla równowagi w świecie – ładna dziewczyna z futerałem na skrzypce. Aż dziwne, że mieszka tutaj w tej postrobotniczej dzielnicy biedoty. Beznadziejnych, ograniczających myślenie blokowisk. Może jest różą co wyrosła z betonu? Można by nakręcić ckliwy film o tym jak uciekała w piękno muzyki nie mogąc znieść brzydoty życia… w końcu, dzięki wytrwałości zostaje sławną skrzypaczką. Pełna sala kinowa, wycierane w ukryciu łzy wzruszenia i ta otumaniająca nadzieja wlewana w ludzi – wam też może się udać! I wy możecie zostać gwiazdami, idolami, zostać wreszcie kimś! A jak się zostaje kimś? Kimś się zostaje, jak pokażą cię w telewizji.
Latem w tramwaju można spotkać nerwowych podróżników. Mają walizkę albo torbę, której pilnują nogą albo ręką i rozbiegani wzrokiem zerkają na nazwy przystanków, godzinę, swoją walizkę. Przeglądają zawartość torebki albo szukają czegoś w telefonie. Na ich twarzach odbija się myśl; czy zabrałem wszystko? Czy nie zapomniałem szczoteczki do zębów, ładowarki do szczoteczki do zębów? Kremu na dzień i na noc? Skarpet do spania? Ładowarki do telefonu, tableta, komputera? Z biegiem czasu podróżowanie staje się coraz trudniejsze, bo trzeba pakować coraz więcej rzeczy i o nich pamiętać.
Wysiadam przy locie. Od razu wpadam w małe grupki turystów. To zerkają na mapę, to na otaczający ich świat. Próbują znaleźć podobieństwo. Są podnieceni – typowym podnieceniem człowieka, co wyrwał się na urlop i teraz przez tydzień musi zobaczyć, zrobić i zeżreć jak najwięcej. To o tym tygodniu będzie gadał do końca roku. Trochę mu się nie chce… trochę by poleżał w hotelu pod kołdrą… ale nie! Będzie solidarnie drobnym kroczkiem, w kolejce do osiągnięcia turystycznego orgazmu łaził z tysiącami innych marząc by w końcu usiąść i najebać się browarem z Gdańska – bo browar w Gdańsku też jest słynny.
Sprzedaję oprócz biżuterii również magnesy. Magnesy przyciągają ludzi, jakby i oni byli z metalu (wybaczcie to suche porównanie, ale nie mam lepszego). Całymi rodzinami wybierają odpowiedni magnes na lodówkę. Z neptunem? Nie, lepiej ten z Gdynią jeszcze i Sopotem. Za siedem zeta masz całe trójmiasto a nie tylko Gdańsk! Może jeszcze dla Aśki i Jacka? Ten za duży będzie… może wezmę dwa? Halina po co ci dwa? Toż jedną mamy lodówkę. Dyskusje, kłótnie, propozycje rozejmu, w pocie podejmowane decyzje – to wszystko rozgrywa się przed drewniana tablicą z magnesami. Kolejnym punktem turystycznego muss sein.
Przed pracą postanawiam kupić sobie coś do jedzenia. I tutaj też dopada mnie drażniąca myśl, że w tych sklepach nic nie ma. Stare kanapki i drożdżówki… człowiek myśli, że kiedyś wyrośnie z konieczności kupowania w szkolnym sklepiku, ale nic się nie zmienia. Zamiast do szkoły ciśnie tramwajem do roboty, wpychając w siebie na drugie śniadanie drożdżówę. Stwierdzam, że kupię kanapkę w kawiarni Młynek, co prawda za 6,90 ale warto. Chociaż coś wyłuskać z tego dnia… niech chociaż kubki smakowe mają coś z życia. W spożywczaku decyduję się na energetyka.
W kolejce do kasy stoi przede mną niska kobieta. Może mieć z trzydzieści lat.
– Która w ogóle godzina? – zapytuje kasjerkę.
– No która, dziewiąta już dochodzi, pani Elu.
– O cholera. Znowu się spóźnię.
– Do pracy?
– No… bo na 9.30, a jeszcze obiad dla dzieciaków zrobić…
– Dobrze, że na mnie obiad czeka, mąż zrobi. Ale człowiek jak wraca po dwunastu godzinach to tylko skubnie ziemniaka…
– I jeszcze myśleć, co tu ugotować! No nic, lecę pani Kasiu, do zobaczenia!
– No, cześć, cześć.
Ze sklepu wychodzę i jak nie zacznę się śmiać. Śmieję się i śmieję, a co mam przed oczami? Swoją nadąsaną minę, z którą wstaję każdego dnia! Że niby to na nic nie mam czasu! A życie takie ciężkie! Pełne cierpień i wyrzeczeń! I jeszcze ci turyści! Jacy oni straszni!