Obrzydliwy swąd spalenizny nasila się. Starzec wyjmuje z kieszeni spodni zmiętą damską chusteczkę z monogramem żony Marii. Przysłania nią nos. Postanawia iść Sternstrasse, aby dojść w pobliże dawnego domu syna, choć wie, że nie wolno tam przebywać. Na rogu ulicy zatrzymuje się przy knajpce „Zur Goldenen Saeule”. Okna i drzwi wejściowe zabito deskami. Na schodkach, oparta o kolumnę, na paru tłumokach siedzi niestara kobieta, mamrocząc coś pod nosem. Na kolumnie przyklejono plakaty propagandowe: młody i stary mężczyzna, ramię w ramię z bronią w ręku: „Um Freiheit Und Leben. Volkssturm”.
− Za wolność i życie… Wciąż drukują te propagandowe bzdury – mruczy pod nosem Koschik. – Sukine syny!!
Spojrzał na kolumnę, od której knajpka wzięła swoją nazwę. Znów ogarnęła go senność. Nie mógł opanować ziewania. Minionej nocy Koschik obserwował z balkonu walki powietrzne między junkersami z zaopatrzeniem dla Breslau a sowieckimi myśliwcami. Kiedy zniknęły myśliwce, niebo przeczesywały świetlne snopy z ruskich reflektorów. Zmęczony parogodzinnym staniem na balkonie, wrócił do mieszkania. Odgłosy strzelającej broni przeciwlotniczej nie dawały spać. Zdrzemnął się nad ranem, leżąc na szezlongu okryty warstwą koców. Kiedy deszcz oczyścił trochę powietrze postanowił wyjść z domu. Wiedział, że wystarczy umiejętnie sprowokować patrol żandarmerii. O dawna już nie patyczkowano się z niesubordynowanymi mieszkańcami. Defetysta głośno wyrażający swoje opinie, nie mógł liczyć na litość… Wypił szklankę kawy z żołędzi, nic nie mówiąc synowej zajętej praniem, wyszedł z mieszkania. Nie będzie już ciężarem dla Jadwigi. Powinien był w styczniu ewakuować się z innymi. I już nieomal był skłonny wyjechać, ale dantejskie sceny na dworcu odwiodły go od tego. Na piechotę nie doszedłby zimą zbyt daleko. „Czy to ważne, gdzie i jak umrę?!” – przekomarzał się wielokrotnie z synową. Paul za pośrednictwem Jadwigi wcześniej oferował mu pomoc w wyjeździe – odmówił.
Jakiś przechodzień przyglądał mu się z zaciekawieniem. Zatopiony w myślach Koschik nie zauważył tego pięćdziesięciolatka.
− Pan też tu bywał? – zagadnął Koschika, wskazując wejście do restauracji. – Lubiłem w dzień wypłaty przyjść tu z kolegą na sznapsa!
− Rzadko, spotykałem się tu ze znajomymi, kiedy odwiedzałem syna.
− Oo, tu przychodziło też lepsze państwo: dziennikarze, muzycy, pisarze. Paul Keller tu był stałym bywalcem. A pochowali go też u nas, leży na Świętego Laurentego.
− Wiem, wiem… Moja synowa chodziła regularnie, żeby zapalić mu świeczkę.
− Też jest jego wielbicielką.
− Także samo.
− Czytywał go pan?
− Jedną czy dwie książki przeczytałem. Wolę Manna. Tomasza! – podkreślił. Po chwili namysłu dodał: − Theodora Fontane też lubię…
− Moja żona kupowała książki Kellera. Wszystkie jej podpisał. Kupowała też ten jego miesięcznik… Jak on się nazywał? Nie mam głowy do tytułów…
− „Die Bergstadt”.
− Chyba tak, a skąd pan to wie?
− Byłem nauczycielem gimnazjalnym…
− Aaaa, Schulprofessor, rozumiem… Ja jestem majstrem murarskim. Budowałem też niektóre domy przy Kaiserstrasse… Nie mogę o tym mówić… Nie myślałem, że ja będę brał udział w niszczeniu tego, co niedawno tymi – wyciągnął przed siebie obie dłonie – rękami budowałem!! Od jutra mam tam pilnować jakichś Polaków, co będą gruz wywozić. Nasze dzieciaki też tam mają pracować. Kto to widział, panie?! Po co to wszystko?! Iwan przyjdzie i tak nas wszystkich wystrzela, nie jest tak, profesorze?! − otarł łzy rękawem. – Dlaczego pan milczy?!!
− Masz pan rację…
− A miałem o mojej żonie – mistrz murarski wrócił do pierwotnego wątku – i Kellerze. Wyrabowali nam jesienią cały węgiel z piwnicy. I co? Tej zimy spaliliśmy całą biblioteczkę. Żona płakała, ale kiedy skończył się opał, wszystkie zbędne meble dawno spalone, chlipiąc darła ulubione książki i wrzucała do pieca, żeby ugotować jakiś eintopf… Płacze teraz regularnie, patrząc na zdjęcie zaginionego w Afryce naszego jedynaka Hansa. A kiedy spogląda na ścianę, przy której stała jej biblioteczka z tym Kellerem też płacze… Przecież to tylko zadrukowany papier – mówię jej kiedyś, a ona w płacz!! Kto zrozumie kobiety?… − powiedziawszy to, obrócił się na pięcie i pobiegł do pobliskiej bramy.
Koschik uchylił poniewczasie kapelusza i skręcił w prawo. Niektóre domy przy Kaiserstrasse jeszcze dymiły. Już po parunastu krokach popiół pokrył mu kołnierz płaszcza. Im bliżej pogorzeliska, tym więcej opadało z nieba sadz i popiołów. Minął pierwszą przecznicę, chciał dojść do Hansastrasse, ale widział z daleka, że ulica tamże jest zagrodzona, nie przepuszczano cywili, kręcił się tam z pluton wojska.
− Nie dojdę do parku – skonstatował półgłosem. Żołnierze ściągali z trzytonowego Opla Blitza drewniane skrzynki i nosili je w stronę kikutów domów na ulicy Cesarskiej. Pewnie materiały wybuchowe – pomyślał Koschik.
Szedł wolno, mijając nielicznych mieszkańców. Zwykli ludzie, których nie objęła styczniowa ewakuacja, dbali o w miarę sprawne funkcjonowanie miasta. Koschik skręcił w prawo, w Roetgenstrasse, minął kamienice numer dwanaście… dziesięć… osiem. Dalej Żandarmeria Polowa nie puszczała nikogo. Tutaj ulicę przegradzała prowizoryczna bariera, czerwona taśma rozciągnięta między drewnianymi kozłami. Jakaś zrozpaczona czterdziestolatka chciała wrócić do mieszkania po pamiątki rodzinne i kosztowności. Wbrew rozkazowi zaczęła biec, nie reagowała na groźby, zatrzymał ją, chwytając wpół, saper. I zaciągnął do bramy, w której podłączał leżące na ulicy druty do detonatora. Dowódca saperów przez tubę nakazał gapiom cofnąć się do Sternstrasse lub schować się w budynkach. Koschik wszedł do najbliższej bramy. Po paru minutach ziemia lekko zatrzęsła się − kolejny budynek wysadzono w powietrze. W niewielkim holu skromnej, robotniczej kamienicy obok Koschika stał siedemdziesięciolatek. Co rusz spoglądał na zegarek. Spod narzuconego na ramiona lekkiego płaszcza wystawał mu biały fartuch. W ręce trzymał nieco już wyświechtaną lekarską torbę. Przedstawili się sobie. Medyk mieszkał do zeszłego miesiąca – jak się okazało – też przy Kaiserstrasse. Był emerytowanym profesorem Wydziału Medycznego. Wracał właśnie z wizyty u swego pacjenta. Monologował nieprzerwanie, czasem upominany przez głuchego na jedno ucho Koschika, by mówił głośniej, powtarzał ostatnią kwestię.
− Jedyny syn w niewoli u Amerykanów. Dobrze, że nie u Iwana… Ja, pan, już jedną nogą na tamtym świecie. Ale młodsi, ci co przeżyją, co ich czeka?! A zamieszkałem tu, by mieć blisko na uczelnię i ze względu na piękny park. Spotykałem tam biologa, chadzał po parku, spisywał jakieś rośliny, mierzył grubość starych drzew… Ale nazwisko wyparowało mi…
− A miał brodę i wąsy? I duży nos?
− Tak!
− To był pewnie doktor Carl Baenitz.
− A taaak, w rzeczy samej doktor Baenitz, na pewno, mein Herr. Parę razy z nim rozmawiałem.
− Stara gwardia, nauczyciele − chluba niemieckiej botaniki. Tacy jak Schube, Baenitz, Wossidlo!!
− Żyje on jeszcze?
− Nie – zaśmiał się Koschik. − Gdyby żył – policzył w myślach − miałby… miałby grubo ponad setkę!! Zmarł w trzynastym roku, mając siedemdziesiąt pięć lat.
− A widzisz pan, wydawało mi się, że on młodszy był… W trzynastym… powiadasz pan. Masz pan chyba rację. Ja tu zamieszkałem w dziewięćset piątym, w pierwszej wybudowanej kamienicy… Zawsze po zajęciach szedłem na spacer a dopiero potem do domu… Ten Baenitz rzucał się w oczy, zawsze nosił kapelusz z szerokim rondem. No… tak… on już był na emeryturze…
− Pisał podręczniki szkolne, były bardzo popularne … – Mój konkurent… Moje podręczniki nie sprzedawały się w takich nakładach jak jego… Świetny botanik, europejska klasa, bez dwóch zdań. Badał, i naszą florę, i norweską…
Profesor jakby tego nie słyszał.
− Mein Herr, takie wygodne mieszkanie miałem… Po naszej pięknej breslauer Quartier Latin zostały już tylko wspomnienia… − mówił ze łzami w oczach. − Niszczą dorobek kilku pokoleń. Mój pradziad był zwykłym sklepikarzem w Bautzen, dziadek i ojciec − nauczycielami. Ja zostałem uniwersyteckim profesorem. Dobra emerytura, piękne mieszkanie. Zdrowie mam. Prawie dwadzieścia lat jestem wdowcem, więc w klinice jestem świątek, piątek. Mam dwa patenty na narzędzia medyczne. Synowa, kobieta niezwykle przezorna, już dawno wywiozła nasze cenne rzeczy. Moją rodzinną biżuterię, obrazy, porcelanę. Wywiozła, zgadnij pan, gdzie wywiozła? – zaśmiał się nerwowo. − Nie widząc żadnej reakcji, powtórzył całą ostatnią kwestię. Koschik zrozumiał, ale odrzekł, że nie domyśla się. − Do Drezna, panie! Do Drezna! Wszystko diabli wzięli w bombardowaniach, dorobek moich dziadków, rodziców i moje oszczędności…
− Wszystko to słoma, ino słoma, profesorze.
− Niby jak?! – Medyk zdenerwował się. – Jaka słoma?!
− Wymłócona słoma, czyli plewy…
– A cóż tu Akwinata ma do naszych nieszczęść.
− Ano ma! Bo to nieważne, mój dom, księgozbiór i zielnik pozostawione w Rychtalu… Pańskie precjoza i dzieła sztuki… Mieszkanie… Ja mam już tylko to ubranie na sobie i książeczkę do nabożeństwa. Tyle mojego! Pan nas doświadcza. I tak byśmy nie zabrali tego wszystkie na tamten świat…
− Ale na tym polega cywilizacja… rozwój… Bogacenie się to motor rozwoju, panie doktorze!!
− Pan chrześcijanin, nieprawdaż?
− Naturalnie!
− A nie wydaje się panu, że bogacił się pan czyimś kosztem?
− To co?! Miałbym mój dorobek, moje oszczędności rozdać?! Pan chyba jesteś socjalistą!
− Nie, nie!! Broń Panie Boże!! Chrześcijanin. Katolik. Moja była żona miała mi za złe, że płaciłem naszej gosposi potrójną pensję. Znajomi byli na mnie wściekli, że demoralizuję służbę, bo to się rozniosło po okolicy. A ta kobieta, wdowa po kolejarzu miała trójkę dzieci. Miałem pozwolić, żeby jej dzieci chodziły głodne? Płaciłem jej godziwie, a jej pierworodnemu dawałem na naukę w gimnazjum i na stancję w Kempen. I mam nadzieję, że to będzie mi pisane na Sądzie Ostatecznym za zasługę. A te nasze dysertacje doktorskie, książki, podręczniki to jeno plewy… Kto pamięta jakiegoś doktora Koschika? Kilkudziesięciu uczniów, których interesowała przyroda! Dla większości gimnazjalistów byłem okropnym belfrem, który wsadzał im do głów wiedzę, która była im obojętna! A za sto lat zostanie po mnie kilka kart w katalogach bibliotecznych…
Profesor kiwał głową z uznaniem:
− Aleś pan oryginał… istny franciszkanin z pana, doktorze.
− Moja była żona określiła to dosadniej: „niby uczony a niespełna rozumu”! Przerwałem panu, synowa przeżyła bombardowania?
− Przeżyła, przeżyła, ale jak mi pisała jej kuzynka, zwariowała. W bombardowaniu miesiąc temu zginęła jej siostra, matka i siostrzenice. – Rozejrzał się po klatce: nikogo nie było widać, ani słychać. – Ściszył jednak głos: − Ci nasi szubrawcy chcieli podbijać świat, a to Stalin idzie na Berlin!! Cały ten „Drang nach Osten” i „Deutschland ueber alles” to były pomysły wariata! Cały świat walczy teraz z Niemcami!! Kto wygra z całym światem? Wszystko diabli wzięli… Nawet samochód zarekwirowało mi wojsko.
− Nie zrobiliśmy nic, żeby ich powstrzymać…
− A cóż my, zwykli ludzie mogliśmy zrobić, mein Herr?! I Poprzednia wojna też ich nic nie nauczyła… Pamięta pan to słynne: wojna jako duchowa konieczność…
− Taak… Ja jestem zwykły gimnazjalny nauczyciel, zresztą do novembra stale mieszkałem w Rychtalu. Do trzydziestego dziewiątego byłem obywatelem polskim. Reichthal, kojarzysz pan?
− Natuerlich…
− A pan, uniwersytecki profesor? Protestowałeś pan?
− Żeby w Dachau skończyć żywot?! Robiłem swoje… leczyłem ludzi… Po chwili powiedział: − Spalili kościół Lutra…
− … i Św. Piotra Kanicjusza – dodał Koschik. − Podpalili domy Boże… Nie ma co liczyć na litość boską!!
− Tą wielką historyczną prowincją rządzi młynarz Hanke, któremu ubzdurało się być Neronem dwudziestego wieku… Człowiek gorszy od byle zwierzęcia. Wilk nie zabija bez potrzeby. A ludzie…
− Ludzie?!! Ludzie… Uogólnia pan. Polacy nie napadli nas, ani Czesi. Oni nie wymyślili obozów ani „ostatecznego rozwiązania”… Mój własny syn – Koschik aż trząsł się ze zdenerwowania, mówiąc to: − moja krew, moje dziecko, humanista, historyk, uniwersytecki wykładowca… on… zabijał Żydów na Białorusi… Strzelał im z pistoletu w głowy. Wyobrażasz pan sobie?!! Mój ukochany do niedawna syn… zabijał ludzi, śmiejąc się…
− Skąd pan wiesz, że tak było?!
− Widziałem zdjęcia…
− Nie nam oceniać. Żołnierz zabija, bo to jego obowiązek. Niech pan nie potępia syna, przecież wiadomo jak działa wojskowa maszyna − dodał cicho profesor. − Albo wykonujesz rozkazy, albo idziesz przed pluton egzekucyjny… Mówił mi jeden z pułkowników, że nawet komendant Twierdzy, odbierając rozkaz objęcia dowództwa, usłyszał: jeśli nie utrzymasz miasta, zginiesz nie tylko ty, ale cała twoja rodzina… Mój syn płakał, opowiadając o wojaczce, kiedy przyjechał do domu na urlop… Rozkaz to rozkaz. Przeżył, to się tylko liczy. A pański syn, gdzie walczy?
− Tu, jest oficerem SS. Wykląłem go, żona go zostawiła. Rozpakowując jego bagaż po powrocie z Mińska, otworzyła album dokumentujący działanie Einsatzgruppy, którą on dowodził.
− Taak – medyk spojrzał na zegarek. – Zaraz muszę wracać do szpitala…
Powstrzymała go kolejna detonacja. Na półpiętrze podmuch otworzył okno, stłukła się ostatnia szybka.
− A pana kalectwo to nie pamiątka z poprzedniej wojny? – profesor ujął okaleczoną dłoń Koschika, obejrzał. – Pan wybaczy, jestem też ortopedą… A głuchota prawego ucha to też wojenna kontuzja zapewne?
− Tak…
− W Wielką Wojnę byłem w lazarecie, ale kiedy w okrążeniu dopadli nas Francuzi, walczyłem bagnetem i szablą. Zabiłem trzech żabojadów… A pan nie walczyłeś?
− Oczywiście, raz nie miałem wyjścia. Ale moja kompania, póki nią dowodziłem, nie paliła domostw, nie krzywdziła cywilów czy jeńców… Trudno o tym mówić… – dr Koschik zbył rozmówcę. Tyle razy już opowiadał wojenne przeżycia, że zbrzydło mu to. Profesor zapalił papierosa i stanął w odrzwiach bramy na podwórze.
Koschik nie walczył długo na froncie. Pierwsze niebezpieczne zadanie: wypad na tyły Rosjan… Z dwoma żołnierzami zlikwidował trzy ziemne bunkry z cekaemami. Kiedy trzonkowymi granatami niszczył zasieki na przedpolu, otwierając drogę dywizyjnej kawalerii, został postrzelony w prawą dłoń. Lewą ręką rzucił ostatnie dwa Stielhandgranate 24 i wtedy pobliski wybuch artyleryjskiego pocisku odrzucił go w bok. Przywalonego ziemią i szczątkami faszynowego szalunku odnalazł go później jeden z podwładnych. Krzyż żelazny otrzymał w polowym lazarecie. Rekonwalescencję przechodził w rychtalskim szpitalu. A w 1917 roku wrócił do belferki w kępińskim gimnazjum…
Trzeci potężny wybuch na Kaiserstrasse przywrócił Koschika do rzeczywistości. Po paru minutach do domu wszedł żandarm i powiedział medykowi, że może już wracać do szpitala.
Obaj starcy wyszli na zewnątrz. Tuż obok kamienicy stali żołnierze z patrolu. Jeden z nich wyjął papierośnicę, ale szybko schował w kieszeni: była pusta. Profesor poczęstował żołnierzy swoimi juno. Podjechał wojskowy motocykl BMW R 75. Medyk uścisnął na pożegnanie dłoń Koschika i podszedł do motocykla, wsiadł do kosza. Motocyklista ruszył w stronę Sternstrasse. Botanik przyjrzał się broni żołnierzy. Wszyscy trzej mieli przełożone przez plecy stare karabiny Mannlichera.
− A pan tu po co? Mieszka pan tu gdzieś? − zapytał Koschika jeden z żandarmów widząc, że zbliża się ich dowódca.
− Chciałbym zobaczyć, czy spalili już mieszkanie syna na Kaiserstrasse.
− A co w tym ciekawego? – zapytał młodszy.
− Tu będzie lotnisko, nie wiesz pan?! – dorzucił drugi.
− I po co? Każą wam palić i burzyć takie piękne miasto. To nic nie da.
Podoficer był wściekły.
− Będziemy walczyć do końca, to nasz patriotyczny obowiązek. – wyrecytował. − A pan niech przestanie.
− Jestem inwalidą wojennym. Mam krzyż żelazny za udział w poprzedniej wojnie, mówisz, kapralu do oficera. Nie będziesz mnie uczyć odwagi i miłości do ojczyzny. Bez sensu jest narażać cywili na śmierć!! To zbrodnia!
Otworzyło się okno na parterze, rozmowie zaczął się przysłuchiwać mężczyzna w rozpiętym mundurze podoficera SS.
Żandarm zauważył go i wyrecytował kolejną formułkę ze szkoleń:
− To rozkaz komendanta twierdzy. Walczymy do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju!! Dla narodu i führera! !
− W czasie Wielkiej Wojny też powtarzali: „Przez walkę do zwycięstwa” i „Deutschland über alles”. To szaleńcy!! – powiedział głośno i dobitnie Koschik i ruszył w stronę Sternstrasse.
− Kto jest szaleńcem?! – wrzasnął esesman.
Doktor Koschik obrócił się na pięcie i wykrzyczał:
− Ten wasz führer, gauleiter Hanke i komendant twierdzy!!!
Zdążył odejść kilka kroków. Esesman skarcił żołnierzy.
− Halt!! − gefreiter krzyknął w stronę oddalającego się Koschika.
Ponowił parokrotnie polecenie, ale starzec nie reagował, szedł wolno podpierając się laską. Zum – Gebet, oberleutnant Koschik! Do – modlitwy! – rozkazał sam sobie w myślach!!
− Biegnijcie za nim i zatrzymajcie go! – rozkazał żołnierzom esesman.
− Nie wolno nam, mamy tu posterunek.
Doktor Koschik, idąc, odmawiał po łacinie Zdrowaś Maryjo. Wiedział, że celny strzał z Manlichera o kalibrze 8 mm z tej odległości może być tylko śmiertelny. Zszedł na jezdnię, tak, by w pobliżu i przed nim nie było nikogo.
Przestraszony gefrejter ściągnął z pleców broń i przeładował. Jeszcze kilka metrów i mężczyzna zniknie mu za rogiem. Oddał strzał ostrzegawczy. Krzyknął parokrotnie: „halt!!”. Botanik szedł przed siebie, drugi raz odmawiając Zdrowaśkę. Gefreiter ponownie przeładował karabin, wziął starca na muszkę i pociągnął za spust.
Koschik zdążył wypowiedzieć: „Sancta Maria, Mater Dei…” Padając na kolana, chwycił się kaleką dłonią za ranę w piersi i runął na bruk.
Obergefreiter polecił podwładnym zostać i pobiegł w stronę leżącego na bruku jezdni mężczyzny. Z pobliskiej bramy wyszła kobieta. Przewróciła Koschika na wznak. Zdążył jeszcze wyszeptać: „Boże… wybacz…” i zmarł.
− Jezu… dobry Boże… ja go znam! – powiedziała do żołnierza. – On w mojej ławce co niedziela siedział w kościele, tu u nas, na mszy. U świętego Piotra Kanizjusza… To teść pani Hedwig Koschik, tej znanej pisarki. – Spojrzała na żandarma: − Kto to zrobił?!
− Odejdźcie, kobieto, obrażał führera, gauleitera. A potem chciał uciec…
*
Kiedy Hedwig przybiegła na róg Stern- i Schnabstrasse Peter Koschik leżał obok paru innych zwłok na wozie. Dwaj żandarmi stali obok, czekając na oficera, któremu mieli złożyć meldunek o zdarzeniu. Obergefreiter palił papierosa w towarzystwie wozaka. Zagrodził Jadwidze własnym ciałem dostęp do wozu.
− Jesteście krewną?
− Synową… − odpowiedziała, powstrzymując płacz. Wytarła nos w chusteczkę.
− Dziadek nie miał żadnych dokumentów…
− Wiem. Zostawił je na stole w swoim pokoju. – Wyjęła z torebki papiery i podała podoficerowi. Przejrzał je i bez słowa schował w raportówce. Drugi z żandarmów sięgnął po leżące obok zwłok zawiniątko. Rozwinął je. Leżały w nim: obrączka, sygnet, okrągły medalion ze zdjęciem Marii Koschik i zdjęciem kilkuletniego synka Paula, portmonetka, medalik na srebrnym łańcuszku, grzebyk, kalendarzyk, paczka sucharów i tytka karmelków. Zawinął je nieporadnie i wręczył Jadwidze.
− Pojedziemy na najbliższy posterunek, spiszemy protokół i będziecie mogli odebrać i pochować zwłoki.
Te słowa wyprowadziły z równowagi byłą synową Koschika.
− Wiesz, żołnierzu, kogo zastrzeliliście??! Wiesz?!!
Żandarm milczał. Hedwig powtórzyła głośno pytanie.
− Uspokójcie się, kobieto!!
− Jedź!! – rozkazał woźnicy.
Wozak wspiął się na wóz, Hedwig podeszła do konia i chwyciła wodze tuż przy głowie kasztana.
− Nigdzie nie pojedziesz!! − krzyknęła histerycznie do woźnicy.
Ten spojrzał na żandarma.
Gefrajter ściągnął karabin, chcąc odepchnąć nim kobietę.
− Ani się waż!! – wrzasnęła Hedwig. − Powiadom swego dowódcę, że zastrzeliliście ojca SS-obersturmbannführera Paula Koschika.


(rozdział powieści o roboczym tytule Człowiek z botanizerką)


Paul Ascherson (1834 − 1913), niemiecki botanik, profesor uniwersytetu w Berlinie. Badacz flory niemieckiej (zwłaszcza Brandenburgii), środkowoeuropejskiej i Egiptu.

Carl Gabriel Baenitz (1837 − 1913), z zawodu nauczyciel (pracował w Lubsku, Zgorzelcu, Królewcu). Autor podręczników szkolnych. W 1871 roku doktoryzował się w Rostocku. Autor i redaktor wielu wydawnictw zielnikowych. Pod koniec życia zamieszkał w Breslau, kontynuując rozliczne prace botaniczne.

Joseph Burda (1861 − 1927), urodził się w Schlausewitz (kraik hulczyński) z zawodu kominiarz, botanik amator, wieloletni mieszkaniec Rychtala, zwolennik (podobnie jak ks. Nieborowski, ewangelicki pastor Arthur Friebe z Drożek koło Rychtala) przynależności Kraiku Rychtalskiego do Niemiec. Zmarł w Namslau (Namysłów).

Hugo Wilhelm Conwentz (1855 − 1922), niemiecki paleobotanik, pionier ochrony przyrody. Studiował w Getyndze i Wrocławiu. Uczeń Heinricha Göpperta, do 1879 roku asystent. W tymże roku powierzono mu organizację Muzeum Prowincji Zachodniopruskiej w Gdańsku.

Paul Keller (1873 − 1932), urodził się we wsi Milikowice, powiat Świdnica. Z wykształcenia nauczyciel. Od 1896 r. mieszkał w Breslau. Autor wielu niezwykle popularnych powieści (ich łączny nakład do 1931 roku, to 5 milionów egzemplarzy!) . Zaliczany do katolickiej „literatury ojczyźnianej”. Grób Kellera zachował się do dziś na wrocławskim cmentarzu św. Wawrzyńca.

Michał Lewek (1878 − 1967), urodził się w Bralinie, uczeń gimnazjum w Kępnie, a później w Katolickim Gimnazjum św. Macieja we Wrocławiu. Studiował na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego. W 1904 r. przyjął święcenia kapłańskie. Pierwszy wikariat − w Pławniowicach. Od 1911 wikary w Berlinie, opiekun polskich robotników sezonowych. Polski działacz plebiscytowy. Pierwszego października 1920 roku objął funkcję naczelnika Wydziału Kościelnego przy Polskim Komisariacie Plebiscytowym Bytomiu. Od 1923 roku proboszcz parafii św. Piotra i Pawła w Tarnowskich Górach. 9 grudnia 1939 r. otrzymał hitlerowski dekret banicyjny − nakaz opuszczenia Śląska do dnia 1 lutego 1940 r. W 1947 r. uzyskał tytuł doktorski.

Paul Waldemar Nieborowski (1873 − 1948) – katolicki ksiądz wyświęcony w Breslau, tu na uniwersytecie studiował, w 1910 roku uzyskał doktorat, publicysta, autor marnych utworów literackich w języku polskim i niemieckim. Piórem walczący o przynależność Śląska do Niemiec. W latach 1905−1920 – rychtalski proboszcz. Później w Breslau, założył tu wydawnictwo Wahlstatt-Verlag. W latach 1938−1942, już jako ksiądz emeryt, sprawował posługę duszpasterską w parafii św. Henryka. Zmarł w Gladbach (Niemcy).

Fritz Pfuhl (1853 − 1913), dr, nauczyciel gimnazjalny i profesor Akademii. Twórca pierwszego w Niemczech szkolnego ogrodu botanicznego (przy Gimnazjum Marii Magdaleny w Poznaniu). Redaktor czasopism naukowych.

Berta Ragotzi (ur. 1883) ornitolożka, autorka popularnych książek o ptakach. Przeżyła oblężenie Festung Breslau. Zmarła w Zachodnich Niemczech. Jej siostrą była Gertrud Scupin, autorka i współautorka nowatorskich książek z zakresu psychologii dziecięcej i pedagogiki.

Theodor Schube (1860−1934), breslauer od urodzenia. Absolwent tutejszego Uniwersytetu. Doktor nauk filozoficznych w zakresie biologii. Nauczyciel w Gimnazjum Realnym na Międzymurzu. Od 1889 roku pełnił też obowiązki kustosza zielnika śląskiego Towarzystwa Kultury Ojczyźnianej. Człowiek instytucja, niezwykle pracowity, badał i dokumentował roślinność śląską. Popularyzator wiedzy o rodzimej przyrodzie. Jego publikacje (artykuły w czasopismach i książki) są do dziś ważnym źródłem naukowym.

Franz Joseph Spribille (1841−1921) – urodził się w rodzinie leśnika w Czarnocinie (powiat Strzelce Opolskie). Studiował we Wrocławiu teologię i filologię. Gimnazjalny nauczyciel, najdłużej pracował w gimnazjum w Inowrocławiu. Badacz flory Wielkopolski, Kujaw i Śląska, zasłynął jako znawca jeżyn, odnalazł i opisał wiele nowych gatunków tej rośliny. Współpracował m. in. z prof. Sudre. Jego arkusze zielnikowe przechowywane są w wielu europejskich herbariach. Po przejściu na emeryturę przeprowadził się do Wrocławia. Bardzo aktywny członek Towarzystwa Kultury Ojczyźnianej.

Henri Sudre (1862−1918), profesor, francuski botanik, batolog, redaktor m. in. „Batotheca Europae”, w którym publikował Spribille.

Paul Wossidlo (1836−1921), absolwent wrocławskiego uniwersytetu, tu pod kierunkiem profesora botaniki Heinricha Goepperta napisał doktorat. W latach 1861−1870 nauczyciel w gimnazjum na Zwingerze. Założyciel i pierwszy dyrektor gimnazjum realnego w Tarnowskich Górach. Autor niezwykle cenionych i popularnych szkolnych podręczników. Bardzo zasłużony dla badań śląskiej przyrody.

Piotr Kokociński – W godzinę śmierci (II)
QR kod: Piotr Kokociński – W godzinę śmierci (II)