Wziął lupę i zaczął odczytywanie. – Bezwolny. – Odczytał pierwsze nazwisko. – Jan Bezwolny. – powtórzył. Powędrował lupą na drugi koniec linii. Widniało tam kolejne nazwisko. Odczytał na głos – Jan Niewidoczny. – Spojrzał na monitor komputera i listę nazwisk. Każdy z sześciu agentów miał na imię Jan. Prócz Bezwolnego i Niewidocznego widnieli na liście: Jan Spętany, Jan Zbędny, Jan Niewygodny i Jan Ulotny. Podzielił zapisaną przez siebie listę na paski papieru z nazwiskami i przyporządkował je do miejsc wyrytych na blacie. Wpatrywał się w siatkę, ale nie mógł ciągle wydobyć z otchłani nieświadomości wyjaśnienia zagadki. Próbował odtworzyć coś, co nie istniało w jego świadomej sferze, coś co uczynił pod wpływem… no właśnie, pod wpływem czego? Starał się myśleć racjonalnie, co w tym przypadku było błędem, bo działał pod wpływem impulsu. Sygnału, nie wiedzieć skąd pochodzącego, który był tak silny, iż pozbawił go świadomości. Czuł gorąco oblewające go od głowy. Spocił się i zaschło mu w gardle. Sięgnął po karafkę z wodą i napełnił szklankę. W tym samym momencie doznał olśnienia. Nazwiska, a raczej ich znaczenia, są kluczem do siatki. Tak! Jan Niewidoczny musiał być powiązany z Janem Ulotnym, a Jan Zbędny z Janem Niewygodnym, natomiast Jan Spętany musiał być powiązany z Janem Bezwolnym. Wypił duszkiem zawartość szklanki i spojrzał na świnkę USB. Ta uśmiechała się tryumfalnie. Drgnęła też jej prawa raciczka, jakby chciała ją wyprostować. Potrzebny wyprostował się i poprawił marynarkę. Z zadartą do góry głową okrążył dwukrotnie biurko. Teraz, kiedy już rozwiązał zagadkę powiązań pomiędzy agentami, mógł spokojnie myśleć nad resztą planu. Planu, który chciał przedstawić na jutrzejszym spotkaniu. Spojrzał na zegarek. Zbliżała się godzina końca pracy.

Natychmiast poczuł, że zanurzył się w kobiecy świat. Otoczyła go aura spokoju, ciepła i cudownych zapachów, od których zakręciło mu się rozkosznie w głowie. Rozglądając się bacznie na wszystkie strony, jak dziki kocur, powolutku posuwał się w głąb domu. Wciągał słodki zapach nozdrzami, nadstawiał uszu. Popadł w nieznany mu stan nieśmiałości. Nagle z pokoju po prawej stronie korytarza rozbrzmiała muzyka. Nie za głośno, przytulnie. Skrzypce, wiolonczele… – Gdzie jesteś mój drogi?! Śmiało wejdź, nie stój w przedpokoju. – Usłyszał ciepły głos. Pchnął lekko drzwi i stanął w smudze delikatnego, pastelowego światła. Po środku sporego salonu, urządzonego wielce przytulnie i ze smakiem, tańczyła lekko jak mgiełka kobieta. Anioł. Kruczoczarne długie loki włosów, ramiona, dekolt, biodra, i nogi zakończone słodkimi małymi stópkami, stanowiły dla Otosenjusza obraz niebiański. Nie umiał go tak nazwać, więc stał jak zamurowany, z rozdziawionymi ustami. Zdało mu się, że czas zwolnił. Kobieta – Anioł w zwolnionym tempie, płynnie jakby była mgłą w tanecznych spiralach, podpłynęła do niego i ujęła za dłoń wciągając go do wnętrza salonu. Nawet nie wie, w którym momencie zaczął z nią tańczyć. Może od pierwszego kroku? Może od przestąpienia progu jej domu? Przecież nigdy wcześniej nie tańczył! Jakikolwiek lęk i obawy ustąpiły jednak z dotknięciem jej dłoni. Wirował po środku pokoju, i obejmując ją czuł, że chce, aby ta chwila trwała wiecznie. Po kolei, jeden za drugim wyłączały się jego naturalne systemy zabezpieczeń. Instynkt samozachowawczy wyłączył się na końcu. Była już tylko muzyka, ona, jej białe zęby w karminie ust, czarne jak węgliki, skrzące się radością oczy, kruczoczarne loki smagające jego twarz i niebywale delikatny, kojący dotyk jej dłoni. Skrzypce, wiolonczele, jej uśmiech i dekolt, ramiona, dłonie, uda i plecy, jej wiotka kibić i malutkie, słodkie stópki, i on, w kruczoczarne loki zaplątane. Zatracał się. Nie zdawał sobie z tego sprawy, zaplątany w jej dłonie, usta, loki i uda. Otworzył oczy. Jasne światło dnia wpadało przez otwarte okno, wraz z melodyjkami ptasich chórów. Leżał tak z szeroko otwartymi oczami i nie myślał o niczym. Był w stanie swoistej beztroski. Niemal w błogostanie. Obok niego, wtulona w jego ramię leżała Ona. Nie wiedział jak się nazywa, ale nawet przez moment nie zajęło to jego umysłu. Umysł pozostawał w stanie hibernacji, czy też błogiego uśpienia, więc nie sprawiał mu kłopotu. Jedwabna pościel dodatkowo usypiała jego zmysły, poza jednym. Rozkoszą. Powolutku omiatał spojrzeniem rozkoszne kształty. Rozlane na poduszkach kruczoczarne loki i opływającą ramiona , biodra i uda, jedwabna pościel tak cienka, że widać było wszystko, co przykrywała. Przyglądał się jak oddycha, lekko rozchylając chrapki noska. Spojrzał na powieki. Były otwarte i dwoje czarnych jak węgliki oczu, uśmiechało się do niego. – Dzień dobry, mój Kochany. Otosenjuszu mój. Czy dobrze spałeś? Wypocząłeś? – szepnęła ledwie słyszalnie, jak lekki podmuch wietrzyka. Uśmiechnął się do niej. Nie wiadomo skąd wiedział, że nie musi odpowiadać. Ona wiedziała. Była w jego głowie, w nim całym. Wiedziała, że czuje się cudownie i jest głodny. – Chodź mój miły, śniadanie jest gotowe. – szepnęła zsuwając się z łoża jak jedwab, którym pociągając za sobą, się okryła i prawie nie dotykając miękkiego dywanu, w radosnych podskokach podbiegła do drzwi. Poszedł za nią, a wiodła go przed dom, do ogrodu, gdzie stół wszelkim owocem i napojem, stał zastawiony. W powietrzu unosił się zapach kwiatów i miodu. Wszędzie fruwało mnóstwo kolorowych motyli, które siadały na stole, owocach, na jego i jej ramionach i głowach. Usiedli zapleceni w siebie, a ona karmiła go owocami i czymś, co przypominało kandyzowane warzywa. Zamglone oczy Otosenjusza zdradzały błogostan. Całkowicie nie pamiętał przeszłości, tkwił w chwili obecnej, sok ściekał mu po brodzie i szyi na tors i brzuch, a Ona zlizywała i spijała ten sok jak motyl nektar kwiatowy.

Potrzebny obudził się wcześniej niż zwykle, ale chciał mieć pół godziny więcej na osiągnięcie całkowitej koncentracji nim wyjdzie do pracy. Spotkanie z całą siatką agentów wymagało większej niż zwykle koncentracji. Zaczynała się gra. Wiedział, że gdy po spotkaniu agenci wyjdą i zamkną za sobą drzwi, nie będzie odwrotu. Albo zdobędzie władzę absolutną, albo czeka go zagłada. Co najmniej koniec kariery, upadek z dużej wysokości, a nawet unicestwienie. Najgorsze, że w razie niepowodzenia, może stać jednym z tych ludzi bez twarzy, których widział w dziale kadr. Nikomu nieznanym urzędnikiem, z którym nikt się nie liczy. To chyba przerażało go najbardziej. Nie pamiętał już kim był i nie za bardzo pamiętał okoliczności, w jakich stał się tym, kim jest teraz. Siedział w kuchni, ubrany na galowo i pił kawę. Ubrał się tak nie dlatego, że szanował agentów, z którymi miał się spotkać, ale żeby czuli w każdym wymiarze jego wyższość nad nimi. Dopił kawę wstał, założył płaszcz i stanął przed lustrem. Zobaczył przez chwilkę znajomego, tyle że inaczej ubranego niż zwykle. Dziwnie się poczuł, ale to była sekunda najwyżej. Drugie spojrzenie w lustro i obraz ostry, zsynchronizowany kontrastowy. Postać człowieka silnego, zdecydowanego, wiedzącego dokładnie czego chce. Proste plecy, uniesiony podbródek, krok zdecydowany. Zamknął za sobą drzwi i ruszył do pracy. Przed klatką czekał służbowy samochód z ponurym kierowcą, który na widok pryncypała tym razem zdecydowanie otworzył drzwi i stanął wyprężony na baczność. Potrzebny wsiadł do środka. Podróż trwała krócej niż zwykle, bo mimo niewielkiej odległości, jaką mieli do pokonania, kierowca jechał na sygnale. Wóz Potrzebnego wyposażony był w sygnały dźwiękowe i świetlne dostępne tylko dla pojazdów uprzywilejowanych, takich jak policja, pogotowie i mroczne siły. Idąc prosto do swojego gabinetu nie zauważył, że wszyscy schodzili mu z drogi lub zamykali się w pokojach. Nawet ochroniarz w recepcji schował kanapkę pod kontuar, a sam kucnął. Sprężyście, ale nie skacząc po dwa stopnie, wszedł na górę i nie przywitawszy się z Karą, wszedł do swojego gabinetu. Kara z resztą, jak wszyscy w siedzibie Nowej Partii, przycupnęła jak myszka i strzygąc uszkami nawet nie spojrzała na wchodzącego szefa. Potrzebny zdjął płaszcz i powiesił go na wieszaku. Zauważył sześć krzeseł ustawionych półkolem w stronę jego biurka. Przez ułamek sekundy poczuł dziwny chłód, kiedy spoglądał na te sześć krzeseł. Jednak trwało to zbyt krótko, by przeistoczyć się w niepewność. Zasiadł za biurkiem i zamarł wpatrzony w zegar. Do dziewiątej zostało trzydzieści minut.

Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 13)
QR kod: Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 13)