Józefowi K. z należnym hołdem

Starosta zatrzymał się na środku korytarza, jakby sobie nagle o czymś przypomniał, a sprawa była na tyle istotna, na tyle zajmująca i angażująca, że nie mógł z nią dalej iść, tylko musiał się zatrzymać. Zatrzymany więc na środku korytarza, na nieco już wytartej bordowej wykładzinie, podniósł prawą rękę do głowy, chwycił się za czoło i wtedy, w tym momencie jego wzrok skrzyżował się ze wzrokiem młodszego referenta Jakuba Nienależytego. W oczach starosty młodszy referent nie dostrzegł nawet cienia zrozumienia, co na pewno nie mogło poprawić jego zszarganych nerwów, a zszargane były, bo czyż jest na świecie choć jeden młodszy referent – taki, który nie zdał jeszcze egzaminu z odbytej służby przygotowawczej – który by nie miał zszarganych nerwów?! Dygnął więc niczym pensjonarka i drżącym głosem wypowiedział słowa, które miały go pogrążyć:
– Dzień dobry.
Starosta nie odpowiedział. Trudno to sobie wyobrazić, ale ziemia, a właściwie korytarz na pierwszym piętrze Starostwa Powiatowego w Odorkowie, usunął się młodszemu referentowi spod nóg. Młodzieniec czuł, jak opada, jak się rozsypuje i jak jego chude ciało osiada w czymś brejowatym, w czym już nie będzie się mógł poruszyć. Pewnie utknąłby na tym korytarzu na zawsze, gdyby starosta jednak się do niego nie odezwał, bo jednak się odezwał. To mogło być dla młodszego referenta pocieszające, że starosta jednak się do niego odezwał, ale czy aby na pewno słowa, które padły z ust starosty mogłyby być podnoszącymi na duchu – skoro były to takie mianowicie słowa:
– Pan tu pracuje?
Gdyby młodszy referent nie był na dnie, to pewnie spadłby na nie w tym momencie z kretesem, bez szans na przetrwanie, ale że na tym dnie już był, to nigdzie nie spadł, tylko, słysząc jakby pukanie od spodu, sam zdziwiony swoim głosem (a właściwie tym, że głos się z niego wydobywa, choć dalibóg, powinno mu go odjąć), odpowiedział staroście:
– Tak, panie starosto.
Myślicie, że to był już koniec? Że starosta uśmiechnął się, pokiwał ze zrozumieniem głową, kto wie, może nawet poklepał młodszego referenta po plecach?! Nic nie wiecie o życiu, jeśli tak pomyśleliście, jeśli w ogóle coś tak mało skomplikowanego przyszło wam do głowy. Bo nic takiego się nie stało, nic tak niby oczywistego. Na oko wszystko pozostawało na swoim miejscu: starosta z ręką na czole, utknięty na środku bordowej wykładziny, ledwie kilka kroków od drzwi własnego gabinetu, a przed nim zapadnięty w sobie, struchlały, pozbawiony władzy w nogach młodszy referent Jakub Nienależyty.
– I ja pana zatrudniłem?
Starosta uderzył wyjątkowo boleśnie, zdecydowanie poniżej pasa – nawet wstyd napisać, w jaką część ciała to był cios.
Nie, Jakub Nienależyty nie przyjął tego ciosu mężnie, choć przyznać trzeba, że się go spodziewał. Niby więc przygotowany, jakoś się przed tym ciosem ochronić, powinien, ale czy miał w sobie dość sił, dość desperacji, by to zrobić? Powiedzmy otwarcie – nie miał. Cios przyjął więc na miękkie ciało, tak jakby w ogóle nie był nań przygotowany. Dlatego cios zabolał wyjątkowo. Jakby go w duszę kopnięto – tak się poczuł. Jednym słowem: parszywie.
W oczach starosty myśl się pojawiła; już nie było tej bezwiednej melancholii, której się w nich można było jeszcze chwilę temu dopatrzeć.
– Ja?
To „ja” miało kształt i ostrość noża, który silnym pchnięciem wbija się w serce i w tymże sercu przekręca. Chyba nie trzeba wskazywać palcem, w czyje serce ten nóż się zagłębił?
I faktycznie: młodszy referent Jakub Nienależyty pochylił się lekko, przez to zgarbił, i nagle zestarzał, jak matka, której doniesiono, że straciła na wojnie jedynaka. Posunął się w latach, ale o ile lat w momencie się posunął, nie wiadomo, bo nijakich badań nie przeprowadzono.
Starosta tymczasem skupił teraz surowy już wzrok na swoim pracowniku i odezwał się w ten deseń:
– Skoro pana zatrudniłem, to widocznie trzeba było. A czym, jeśli można wiedzieć, pan się zajmuje w naszym urzędzie?
Zabijcie, ale akurat w tej chwili to pytanie było najbardziej niestosownym pytaniem świata. Gdyby starosta zapytał młodszego referenta o jego orientację seksualną, mniej w takim pytaniu byłoby brutalności i ingerencji w sprawy osobiste pracownika niż w tym pytaniu, które właśnie zadał.
Dlaczego tak mordercze było to pytanie? Ano dlatego, że Jakub Nienależyty nie znał na nie odpowiedzi. A nawet jeśli znał – bo przypuśćmy, że powinien znać – to za żadne skarby powiatu nie mógł sobie przypomnieć zakresu swoich obowiązków i spraw, którymi się zajmował. A przecież, dałby głowę, miał tych spraw całe setki, spraw nie cierpiących zwłoki i cierpiących, spraw ważnych i mniej ważnych, absorbujących bardzo i nie bardzo. Nawet, wyobraźcie sobie, zapomniał, skąd się tu wziął i co tu robi na tym korytarzu, na tym piętrze, które nie było jego piętrem, bo pracował na parterze, a właściwie w przyziemiu, gdzie – tak się mogło zdawać w tym czasie – było jego miejsce po tego czasu kres, a przynajmniej do najbliższej atestacji stanowisk.
Ale wróćmy do naszych bohaterów, wejdźmy po schodach na pierwsze piętro, zatrzymajmy się ponownie na środku bordowej wykładziny. Co tu widzimy? Jeśli kamera pokazywałaby korytarz z góry – a była tam kamera przemysłowa, ale wisiała na ścianie, więc tylko lekko z góry kadrowała rzeczywistość – ale gdyby była zdecydowanie wyżej, to obraz tej sytuacji mielibyśmy z lotu ptaka i moglibyśmy go analizować na zasadzie opisu dwóch punktów, które są blisko siebie, ale nigdy się ze sobą nie zetkną. Prawie jak nie dwa punkty, ale dwie proste równoległe. A tu, proszę bardzo, w pewien sposób zetknęły się.
Tymczasem starosta uniósł brwi, uniósł je wysoko, na tyle wszelako wysoko, że młodszy referent Jakub Nienależyty poczuł, iż znajduje się w towarzystwie nie starosty – kudy jemu do takich person?! – ale wśród pyłków i kłębków kurzu na bordowej jak zakrzepła krew wykładzinie, która, widać, niezbyt pieczołowicie była odkurzana.
– To co, wyjawi mi pan jakimi to sprawami się zajmuje w moim urzędzie? A może pan jest od spraw niejawnych, które także dla mnie mają takimi pozostać?
Tak, bez nijakich wątpliwości, starosta drwił sobie z młodszego referenta. Jakże to zabolało urzędnika. Mało delikatnym człowiekiem okazał się starosta, no, ale czyż ktoś delikatny utrzymałby w ryzach urząd zatrudniający prawie dwieście osób, do tego jeszcze radę powiatu z nie dającą mu spokoju grupą opozycyjnych radnych, że o prawie stu pięćdziesięciu tysiącach mieszkańców Ziemi Odorkowskiej nie wspomnimy?! Wiadomo, że nie, więc starosta delikatnym nie był; wręcz odwrotnie – był; bezceremonialny. I teraz tę swoją bezceremonialność prezentował w całej jej pysznej okazałości.
– Strasznie bogatym musi być nasz powiat, skoro stać go na zatrudnianie urzędników, którzy nie wiedzą, co robią… – powiedział starosta i coś jakby uśmiech szelmowski zabłąkało się na jego twarzy.
Uśmiech, raczej uśmieszek, tylko mignął, mogło się nawet wydawać, że go wcale nie było, bo zaraz powróciła marsowa mina, skupienie.
– To co, przypomniał już pan sobie, czym się zajmuje?!
To pytanie wymagało odpowiedzi. Nawet gdyby młodszy referent Jakub Nienależyty był małomówny (co tam małomówny! nawet, gdyby był niemową), to chwila wymagała, by się odezwać. I młodszy referent Jakub Nienależyty odezwał się:
– Wszystkim…
Wielkie zrobiły się oczy starosty, wielkie niczym oczy bazyliszka – tak ogromne, że mogłaby się w nich utopić cała populacja powiatu – i w oczach tych gościł teraz gniew i niechęć, które to stany zastąpiły wcześnie tam goszczące: melancholię, zainteresowanie i to lekkie rozbawienie.
– Jeśli pan się zajmuje wszystkim, to pan wchodzi w moje kompetencje! Dotąd ja się tu musiałem wszystkim zajmować, ale widzę, że mam już zastępcę, co ja mówię zastępcę, ja rozmawiam z moim następcą, bo zastępców mam dwoje, ale żadne aż tak szerokich kompetencji, do zajmowania się „wszystkim”, nie ma. Tak więc, jakby nie patrzeć, to pan tu jest – jak mam rozumieć – starostą?!
Młodszy referent Jakub Nienależyty, który zdążył w ciągu tej chwili przeanalizować dokładnie całe swoje smutne życie, w tym także jego prenatalną część, zajął się szybkim przeszukiwaniem jamy ustnej. Szukał języka w gębie – jak się potocznie mówi. Szukał, szukał wytrwale, ale nie znalazł, więc zasmucony takim obrotem spraw – jak ów grzybiarz, który wychodzi z lasu z pustym koszykiem – pobladł, zmarniał, aż mu pociemniało przed oczami.
Starosta machnął ręka, co oznaczało, że ją oderwał od czoła. Jakby ciężar spadł z niego, jakaś siła, która mu na piersiach leżała, ustąpiła.
– A idźcie wy wszyscy w cholerę. Zwolnię wszystkich, wywalę na zbity pysk! Same nieroby! I po co ja się tak angażuję?! Kompletnie sfiksuję, i to niebawem! Tak, wywalę, wywalę wszystkich na pysk! Jeszcze dziś, najpóźniej jutro… Nie, jutro jadę do marszałka! To może pojutrze, albo w przyszłym tygodniu…
Kiedy to mówił, już odwracał się na pięcie. Ledwie kilka sekund później zniknął za drzwiami swojego gabinetu.
Cud, cud prawdziwy, że młodszy referent Jakub Nienależyty nie padł trupem. A nie padł, bo nie zorientował się, że tak byłoby najlepiej: po prostu wziąć i paść trupem na tej wykładzinie, która kolor zawdzięczała zapewne wcześniejszym ofiarom starosty; tym wszystkim, którzy padli na niej trupem po celnych ciosach zwierzchnika. Potem nastąpił cud następny, którym był pierwszy krok, a potem następne kroki młodszego referenta. Miał więc władzę w nogach, co w tej sytuacji wydawało się wręcz niewyobrażalnym zjawiskiem. Co więcej, te nogi zawiodły urzędnika do jego pokoju w przyziemiu, gdzie siedział dyrektor jego wydziału, siedział i gdy otworzyły się drzwi popatrzył na swojego pracownika, młodszego referenta Jakuba Nienależytego zdumionym wzrokiem, zupełnie niepodobnym do wzroku starosty, i wygłosił następującą kwestię:
– Panie Jakubie, co pan ma w ręku?
Młodszy referent spojrzał zdumiony na swoje ręce, które – cóż za konfuzja! – nie były puste, trzymały bowiem kartonowy skoroszyt.
– Ja zwariuję! Przecież miał pan tę specyfikację podać staroście?! Jezu Nazareński, wszystko trzeba wam powtarzać po dwa razy! Gdzie pan był i co robił przez ten czas, kiedy mi się zdawało, że pan jest u starosty?!
– Byłem… – jęknął młodszy referent.
Dyrektor pokiwał głową. Przypominał ojca, który patrzy na swoje niezaradne dziecko i nie może uwierzyć, że to jego plemniki wygrały wyścig.
– To pójdzie pan do starosty jeszcze raz!

*

Nie było rady – trzeba było wezwać pogotowie.

Olgerd Dziechciarz – Motywacja czyli dlaczego wykładzina w urzędzie ma bordowy kolor
QR kod: Olgerd Dziechciarz – Motywacja czyli dlaczego wykładzina w urzędzie ma bordowy kolor