W piątkowy wieczór zmęczone rękopisy zasypiają w szufladach. Z uszu-brwi-brzucha wyjmuje się kolczyki. Ściąga się co cenniejsze pierścionki z palców. Złote-srebrne łańcuszki również się zostawia. Podobnie jak telefony komórkowe, bezcenne notatniki, pistolety gazowe, wizytówki, wyjątkowe fotografie najbliższych, listy miłosne i rozsądek. Sejfy i drzwi już opieczętowane. Przezornie włączany jest system alarmowy, który do rana będzie strzegł pozostawionego w domu dobytku. W kieszeni – tylko pieniądze, zapalniczka i kilka paczek papierosów. Naprzód!

Romantyczne Wilno…

Barok. Kościół Św. Piotra i Pawła. Baszta Giedymina. Ostra Brama. Archikatedra… Restauracja na dworcu kolejowym nie oferuje, niestety, radykalniejszych rozrywek. Jechać na lotnisko, żeby poszaleć – to za daleko. Na dworcu autobusowym – sterylnie czysto i nieciekawie. W cygańskim taborze – już nikt nie czeka o tej porze. W kręgielni – nieprzewidywalni kryminaliści, dopiero co wypuszczeni z więzienia o zaostrzonym rygorze. Iść do kogoś w gości – to banalne, nuda. „Trzeci Brat” – kawiarnia Związku Literatów – to coś w sam raz jak na dzisiejszą noc, zwłaszcza, że już od dawna nie odwiedzają jej literaci.

Ledwie wszedłem, zauważyłem przy bufecie-ołtarzu już wstawionego, podochoconego adwokata w białym smokingu, który kiedyś proponował mi kontrakt o niejasnym statusie prawnym. Adwokat, rumiany i w dobrym nastroju, trzyma w jednej ręce teczkę z ważnymi dokumentami obrony, a w drugiej – półlitrowy kielich napełniony nie byle jakim koniakiem. Jeszcze stoi na nogach, popija trunek i uporczywie namawia innych, żeby szli w jego ślady. Jest dzisiaj niepoprawnie hojny, pewnie znowu kogoś wykiwał i dlatego flankują go dwie nie pierwszej młodości sekretarki z prokuratury. Zdaje się, że one piją alkohol gorszej jakości – estońską wódkę. Piją i śmieją się, śmieją się, ciągle się śmieją i czekają na miłość… Filozof religii z podbitym okiem, wieloletni i niezastąpiony korespondent Radia Watykańskiego, chwieje się przy bufecie ze szklanką w dłoni i żąda, żeby mu nalać wódki. Kiedy cierpliwa barmanka dopytuje się ile, filozof oburza się: „No chyba setkę!” Domyślna barmanka wlewa mu dwie setki i już się nie interesuje, czy filozof życzy sobie czegoś do popicia. Dostawszy to, czego chciał, wraca do opuszczonego towarzystwa – „rosyjskojęzycznych murarzy, którzy od dłuższego czasu remontują sąsiedni budynek. Robi im wykład o konieczności celibatu…. Wokół bufetu powstaje panoptikum: osobnicy o niejasnym pochodzeniu społecznym, szachiści, ambasadorzy, fachowcy od oświetlenia ulicznego, księża i diabli wiedzą kto jeszcze. Tajny agent z Departamentu Bezpieczeństwa też kupuje. Na razie jest bardzo ostrożny, dlatego zadowala się setką starki i szklanką soku jabłkowego. Mówi, że jest kompozytorem (dwadzieścia lat temu wyleciał z pierwszego roku Konserwatorium) i błaga na kolanach, żeby otworzyć wieko pianina – chce grać Szopena. Kiedy udaje mu się wyprosić od kierownika kawiarni klucz, ginie w sali, z której po chwili dobiega żałobna melodia.

Wreszcie nadeszła moja kolej. Kupuję setkę i udaję się na poszukiwanie „złego” towarzystwa. To dopiero początek…

W kawiarni tłok, dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy pijany rzecznik prasowy premiera podniósł się nagle z krzesła i zaczął włazić na stół – prawdziwy akrobata. Ten zaprzysiężony tancerz tańczy swój ulubiony marsz żałobny, wykonywany właśnie przez kompozytora, coraz bezlitośniej uderzającego w klawiaturę pianina, które wiele już widziało. Wokół panuje chaos, a w jego wirze kształtują się wzajemne relacje, padają obietnice wierności, poprzysięgana jest zemsta. Kompozytor niespodziewanie zmienia styl – darowuje zebranym beztroskiego rock and rolla. Jedni rzucają się do tańca, inni – do całowania, oblizywania się, obmacywania, integrują się stolikowo lub indywidualnie. Do sali dumnie wkraczają kobiety (z dzielnicy dworcowej) i bezceremonialnie ciągną do tańca tych, którzy na stołach-krzesłach już ułożyli się do drzemki. Te kobiety to kawiarniane profesjonalistki, nikt nie potrafi „oprzeć się ich czarom. Są urocze i nie cenią siebie zbyt wysoko. Przestrzeń zalewa koktajl z alkoholu i kiepskich perfum. Usiadłem sobie i spoglądam z dołu na spoconego rzecznika prasowego. Jest bardzo żywy i plastyczny, przed chwilą rozebrał się do pasa – wyswobodził z garnituru-munduru. Jego ruchy solo dorównują sztuce Niżyńskiego-Nuriejewa, a tors – to cukierek Rafaello. Jednak plama wokół rozporka zdradza, że pęcherz rzecznika prasowego nie jest niezawodny. Plama powiększa się, ale rzecznik ma to gdzieś – „tańczy sobie dalej na stole ku uciesze innych. Trochę się cofnąłem z krzesłem, żeby nagle nie zostać opryskanym. Pchają się na mnie, cisną ze wszystkich stron. Szachista, który przed chwilą przegrał partię, wali pięścią w stół i krzyczy, że się zabije. Wrażliwy na poezję zaczyna deklamować Puszkina. Chyba znowu ktoś się przewrócił… Podnosi się… Szybko wypijam i idę po następną – tym razem sto pięćdziesiąt, żeby nie wypaść z kontekstu. Stoję w kolejce z tajnym agentem, który teraz postanowił odurzać się wódką i piwem – to pewniejsze – mówi. Przez chwilę gadamy o niczym (o jutrzejszej tajnej operacji w Urzędzie Celnym) i rozstajemy się.

To dopiero początek…

W sali adwokat już tańczy (tańczy tańczy tańczy) z tą jedną z prokuratury – dotyka jej piersi, grzebie pod spódnicą, ślini się, liże jej ucho. Ona – ciągle się śmieje, popiskuje. Druga siedzi smutno pochylona nad stołem – już męczy ją czkawka po estońskiej wódce. Podejrzewam, że zaraz zaśnie. Nieprzytomnie zataczający się zakonnik wszystkim proponuje partyjkę warcabów. Pijany fachowiec od oświetlenia ulicznego próbuje rozpalić w kominku, z którego wydobywa się dym. Adwokat w tanecznym szale zostawił na parapecie kieliszek z koniakiem. Nie jestem wybredny, chwytam go i jednym haustem wychylam zawartość. Odstawiam na miejsce. Jak gdyby nigdy nic powoli sączę swoją wódkę. Mam czyste sumienie, adwokat jest bogaty, a poza tym – nieuczciwy, nie żal mi go. Ktoś proponuje, żebym się dosiadł… Rzecznik wciąż tańczy na stole głośno przytupując. Dobiegają mnie strzępy monologu filozofa religii: „Kiedy dzieciątko Maryi miało osiem dni, nadano mu imię Jezus”… Rosyjskojęzyczni murarze zgodnie kiwają głowami, deklarują, że kupią piwo i chleb. Na stojący w rogu kominek wdrapał się przed chwilą producent filmowy, który teraz kołysze się w takt muzyki i bełkocze coś niewyraźnie, ale coraz głośniej. Nikt nie słucha jego przemówienia, ponieważ filozof wstał właśnie od stołu i jednoznacznie zażądał, aby przerwać „kameralne” muzykowanie i włączyć najlepszy na świecie zespół – Led Zeppelin. Niestety, zespół Led Zeppelin nie może się na razie zaprezentować, bo do sali wpada jak huragan jakiś typ z akordeonem i z ogromną siłą wyrazu zaczyna grać „Deutschland, Deutschland über alles”

To dopiero początek…

Światlejsi śpiewają, niektórzy usiłują wstać, aby tym sposobem uczcić hymn. Jedni stoją, drudzy klęczą, inni wznoszą ręce ku górze. Na środku sali zataczają się pary. Zawiązują się intrygi miłosne. W tej chwili spada z krzesła tajny agent. Leży na ziemi w kałuży krwi, z rozbitą głową, i nie może się podnieść – szybko się zmęczył. Agent wciąż krwawi. Z kominka wciąż wydobywa się dym, z którym nikt nie walczy. Podbiegam do agenta, próbuję postawić go na nogi, ale dzisiaj to ponad moje siły. Na szczęście przychodzi mi z pomocą atletyczny i nieobojętny na cudzą biedę minister kultury, który niedawno podał się do dymisji – wspólnymi siłami udaje nam się posadzić tajnego agenta na krześle. Miłosierna Samarytanka, zajmująca się skupowaniem butelek w dzielnicy dworcowej, podbiega do agenta i ociera mu ranę chusteczką. Agent ogłasza, że jutro na przejściu granicznym w Lazdijai zostanie przeprowadzona ściśle tajna operacja i zamyka oczy. Niestety, Miłosierna Samarytanka nic nie dostała – widocznie nie miała dzisiaj swojego dnia. Były minister kultury częstuje mnie winem Tores. Stukamy się kieliszkami. Wypijamy. Znowu wypijamy.

To dopiero początek…

Widzę, że kogoś zaciekawiły dokumenty adwokata walające się po podłodze. Teczkę depczą tancerze. Sekretarka, którą adwokat zostawił samą przy stoliku, rzyga. Tańczący w pobliżu ambasador podchodzi do okna, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Ona obrzygawszy stolik i podłogę znowu zasypia z głową zanurzoną w rzygowinach i rozlanej wódce. Tymczasem akordeonista z coraz większym przekonaniem wygrywa niemieckie marsze jednoznacznie zapraszające do defilowania noga w nogę. Wrażliwi na muzykę rosyjskojęzyczni murarze stukają się kuflami i już skandują Sich! Heil! Producent filmowy wykrzykuje spod kominka Nach Osten! Nach Osten! Większa część sali mu wtóruje. Niespodziewanie rodzą się rewizjonistyczne nastroje. Rozpalają się namiętności. Dojrzewa pucz.

To dopiero początek…

Mam w ręku czyjś telefon komórkowy, z którego próbuję się dodzwonić do krewnych w Nowej Zelandii, żeby im opowiedzieć o Litwie. Niestety, zdaje się, że w Wellington nikogo nie ma w domu, a może wszyscy już śpią w tym Wellington albo się kąpią?… Tak chciałem powiedzieć im parę ciepłych słów… Ranny tajny agent, który nagle wytrzeźwiał, zaczął ryczeć, że zginęła mu legitymacja służbowa i pistolet z monogramem. Szuka, przewraca się, wstaje, czepia się klapy marynarki rzecznika prasowego, który klnie się na Boga, że cały czas tańczył obszczany i nic nie wie na temat uzbrojenia, Unii Europejskiej oraz szans wejścia do NATO. Ambasador mu przytakuje. Pijany franciszkanin mądrze zauważa, że najlepszą bronią jest krzyż. Tajny agent jeszcze przez chwilę słucha opowieści o wyrzutniach rakietowych, ale nie usłyszawszy nic godnego uwagi, przytula się do ściany i osuwa na podłogę. Adwokat, widząc swoje papiery walające się na ziemi, przerywa akt miłosny z sekretarką. Wyciąga papiery z rzygowin i usiłuje schować je do wymiętoszonej teczki. Szachista bije się w piersi i przysięga fachowcowi od oświetlenia, że jest muzułmaninem. Wówczas, nie wiadomo skąd, zjawia się koronowana sprzątaczka ze ścierką i próbuje zaprowadzić porządek w miejscu publicznym. Ale drzemiąca przy stole myszka z prokuratury znowu rzyga i nie zwraca uwagi na prośby o przyzwoite zachowanie. Sprzątaczka wymachuje rękami, pokazuje adwokatowi, kogo tu przyprowadził, i żąda, żeby coś z tym zrobił. Ale adwokat już pochował papiery i dalej tańczy z tą, co mu wpadła w oko, a na tę drugą, obok rzygającą, nawet nie spojrzy. Kierownik kawiarni stracił cierpliwość, podstawia wiadro. Pochylony, sam próbuje zetrzeć szmatą rzygowiny, lecz stojący obok copywriter o wyglądzie homoseksualisty zaczyna gładzić go po pośladkach. Kierownikowi się to nie podoba, więc wyprostowuje się i wymierza mu policzek. Copywriter w płacz. Beczy i powtarza, że nikt go tutaj nie rozumie. W tej chwili akordeonista gra z wirtuozerią „Nad Renem”. Kompozytor nie wytrzymuje i rzuca się do pianina, żeby mu akompaniować, jednocześnie ogłasza, że właśnie kończy pisać genialną symfonię. Ja piję wódkę z byłym ministrem kultury i popijam ją likierem niewiadomego pochodzenia, zostawionym mi niebacznie przez kogoś na przechowanie. Dosiada się do nas laureat nagrody państwowej, którego wargę ozdabia dyndający glut. Coś mamrocze, już rozmawia z bogami, dlatego jesteśmy zmuszeni wstać i udać się w kierunku bufetu, tym bardziej, że ktoś opróżnił mój kieliszek. Motyw „Nad Renem” przechodzi w „Lili Marlen”.

To dopiero początek…

Przy bufecie dopada mnie laureat nagrody państwowej. Najwyraźniej z kimś mnie pomylił, bo zwraca się do mnie słowami określającymi żeński organ płciowy. A ja – w coraz lepszym nastroju – nie pozostaję mu dłużny i nazywam go mianem narządu płciowego osła. Chcemy się bić. Nagle zjawia się copywriter, rozdziela nas, radzi, żebyśmy byli wobec siebie bardziej przyjacielscy i zaprasza na dół do toalety, gdzie będzie nie tylko coś ciekawego opowiadał, ale i pokazywał. Twierdzi, że wszyscy zainteresowani już się tam zebrali. Naiwny laureat nagrody państwowej rusza za nim.

To dopiero początek…

Wreszcie nadchodzi moja kolej w pielgrzymce do cudownego bufetu. Kupuję butelkę i obruszam się, kiedy barmanka chce mi dać szklankę – będę pił z butelki… Widzę, jak wynoszą ciało rzecznika prasowego, odprowadza je akordeonista grając tęsknie „Stille Nacht”. Widzę tajnego agenta całującego Miłosierną Samarytankę… Widzę filozofa religii, adwokata, prokuratora, fachowca od oświetlenia, szachistę, zakonnika, ambasadora, prawnika, Archanioła Gabriela, Św. Piotra, bramy raju…

W kieszeni – pieniądze, zapalniczka i kilka paczek papierosów… Dworzec kolejowy, tabor cygański, lotnisko, kręgielnia, kryminaliści, taksówkarze… Sobota. Niedziela… Romantyczne Wilno: lokalny folklor.

To dopiero początek…

 przełożyła Izabela Korybut-Daszkiewicz

Herkus Kunčius – Od zmierzchu do świtu
QR kod: Herkus Kunčius – Od zmierzchu do świtu