Arcydzieło

A w Londynie spóźniłem się na samolot.
Zamiast drogą powietrzną musiałem wrócić
podziemną – tunelem pod kanałem La Manche.

Nigdy niczego nie zwalaj na narkotyki –
powiedział Niedziela w kawiarni
przed odjazdem autokaru z Victoria Station.

Dzień wcześniej kontynuowałem Tate.
Kiedy wreszcie dochodziłem do sali
z „Panną młodą rozebraną przez swoich zalotników”
w wejściu stanął wielki bezgłowy ochroniarz –
The gallery is closed for today, please go back to the exit.

Nigdy nie wracamy tą samą drogą,
a więc coś takiego jak powrót
nie istnieje.

Ale niektórzy uparcie i z dumą
liczą ilość przebytych kilometrów
w ciągu roku,

jakby po prostu nie mogli być
obecni

jak ta mgła w Antwerpii,
którą przekłuliśmy
następnego dnia.

Świnoujście – Gdańsk, 15 X 2011


Enklawa

Park jest czynny cały rok dla spacerowiczów.
Park jest zamykany od zmierzchu do świtu.

Lubię być z niego wypraszany przez straż,
albo zostać niezauważony i zamknięty. Wtedy

przez szczeliny ogrodzeń przeciskają się iskry lisów,
a ławice gawronów i gołębi zasypiają cicho na bruku.

Silne bezpańskie psy kroczą ociężale po alejkach bzu.
Są też pochody jeży i tępe chrapanie bezdomnych.

Wyostrzają się zmysły, umysł staje się czysty i prosty.
W świerszczeniu aut za płotem rośnie neonowe miasto.

Gdy przeskakuję przez płot pilnuję,
aby zza pazuchy nie wypadł mi nóż.

2 V 2014, Gdańsk-Oliwa


Madagaskar

Kajuta pachniała pastą do drewna i podzwrotnikowym powietrzem.
Wiatry z Indii i Seszeli pieściły cycki wulkaniczne gór Ankaratra.
Żeliwnie tkwił port w podeszwie trzewika, odłamka kontynentu serce.
Na dawnej wyspie trędowatych i piratów zapadał seledynowy zmrok.

Ona po dwakroć śniada i pyskata, on do niedawna piłkarz, rudobrody
i atletyczny – rozkołysani kolejną udaną dywersją z kraju szare mydło,
szelestem dolarów i karnością smolistych karłów przy każdym zejściu
na ląd. Kraby, muszelki i holenderski tytoń. Daleko zazdrość krewnych.

Nie byli onieśmieleni – mieli za sobą Atlantyk i Amerykę Łacińską.
Stało się to naturalnie, niepostrzeżenie i znamiennie, na dawnej wyspie
trędowatych i piratów wstawał dzień, lemury kradły ze skrzyń owoce,
jeden nawet wskoczył im prosto do kei i bardzo szybko zadomowił się.

Jadł z ręki i siedział na ramieniu, zabrali go na Czarny Ląd, gdzie
załoga przegrała z miejscowymi z wioski mecz o kanister benzyny.
Ona na targu zakupiła inkrustowany kieł nosorożca za zegarek Casio.
Smukła i po dwakroć śniada, o oczach psa husky, z białym fallicznym

berłem w dłoni, zaczepiana co krok przez miejscową gawiedź, która
chciała dotknąć jej długich prostych włosów lub obejrzeć pieprzyki.
Zaszczepiona na malarię, brak choroby lokomocyjnej, częste postoje.
Do tego ta dziwna obojętność much, ucieczka lemura i piwowstręt.

Nim wody płodowe odeszły w Gdyni nosiła go w swoim łonie,
jeżdżąc po stepach Tanzanii oraz Kenii, wyboje i stukot silnika.
Dzieciate Masajki masowały jej płaski brzuch. Śpiew mężczyzn.
Stada słoni na horyzoncie łaskoczące podeszwy jej bosych stóp.

Potem dla jego wrodzonego poczucia rytmu i uwielbienia ruchu
ledwo wystarczało jej mleka. Niczym rozchwianie równowagi
po nagłym zejściu na ląd zanikała stopniowo ostra arytmia serca.
Burzliwe sny śniętych ryb oceanicznych. Miałem niektóre z nich.

15 I 2014, Gdańsk


Wszyscy ci ludzie

Wszyscy ci ludzie, aresztowałem ich – w jednej siedzą celi.
Czuję ich oddech, gdy idę ulicą, robię zakupy albo łokciami
o błyszczący opłacony opieram się blat. Na przykład teraz.

Czuję ich oddech na plecach, gdy przez ciemny tunel
przemykam, bo aresztowałem ich, w jednej siedzą celi,
niewiedząc o tym nic a nic. Połknąłem do tej celi klucz.

Ich żywiołem szelest. Gdyby było inaczej odwróciłbym się
z uśmiechem oczekując noża. Ale nie. Zrobiłem to,
co zrobić miałem –

połknąłem do celi klucz, za moimi zębami spacerniak trwa.
Bliżej nieokreślony zestaw osób obojga płci. Dokładnie tak.
Niektórzy pojawili się w wierszach, niektórzy nie.

Zwolniłem tylko tych, co odwzajemnili miłość.
Potem wstałem i wyszedłem – nagle i niepostrzeżenie.

Czym różni się zabicie w czasoprzestrzeni
od zabicia w sobie?

Przez miasta płyną rzeki, przez rzeki płyną mosty.
I nikt nie musi ukrywać ani rozpoznawać zwłok.

Gdańsk, I, IV 2013


Wiersz dla jej pustego wazonu

jak ślina wypluta z pędzącego pociągu dym,
wino z godziny na godzinę lepsze, tytoń
zdrowszy,

i horyzont klepie mnie po plecach,
lichwiarz nad ruletką w hotelowym kasynie,

odkąd wszystkie pociągi zawożą mnie
do rozanielonej kurewki z haluksami,

wszystkiemu winna czysta młodość,
rozgrzeszy wszystko brudna starość,

wschód wszystkich pór roku,
woda każdej ziemi,

a pogrzeb odbędzie się jak poprzednio –
nago położę się w suchej wannie
z mydłem w dłoniach zamiast różańca,

w wannie zbierze się deszczówka,
a stare kobiety podleją nią kwiaty

Radom, Kielce VI 2010, III 2011


Ich sztormy

Ich krew wciąż płonie w moich żyłach – wracali zawiani
i owiani zapachem kolumbijskiej kawy oraz najlepszej whisky.
Ich gesty były twarde, szorstkie – takie jakie mają być – twarde
i szorstkie, pełne troski. Zakasane rękawy, a w powietrzu napięcie, sól.

Ogorzali herosi, mydła skradzione z kajut. Dżinsy oraz opowieści.
Znam bardzo dużo opowieści: haszysz na Greenwich Village, irackie złoto,
nos odmrożony na Spitsbergenie, noże na Malediwach, argentyńskie
dziwki, greccy armatorzy, skrzynie pomarańczy w radzieckich portach.

Teraz zamiast rejsów gadające lampy ekranów i działki rekreacyjne,
refreniczne piwne historie, sztywne kciuki i pomidory na plecach.
Wyblakły błękitne tatuaże, pięści nie zamykają się już tak mocno, są
tylko pamiątki, pamiątki, pamiątki, afrykańskie fetysze, trochę Azji.

Mężczyźni mojego dzieciństwa stają się nudni jak reklama.
Wracam stamtąd dokąd ty zmierzasz – cmokają wykałaczkami,
Chyba nie wiesz z kim tańczysz, perło – grożą w piaskownicach
wersalek. Śmieciowa renta, bramka w stoczni, piekarnia nocą.

Są święci i spieprzeni, ale obserwują mnie, śmiejąc się z boku –
nigdy nie porównają swojej mitologii do mojej. To ich zwycięstwo.

Gdańsk 19 X 2012


Paznokcie

W szafie był trup, a właściwie ziemska skóra z trupa,
którą sobie pośród siebie podzielili w dobie żałoby.

Trup był w szafie, właściwie ziemska skóra z trupa.
Matka trupa oko miała na beżowe swetry i kurtkę białą,
kiedy ją ubierała to czuła się tak jakby trupa przytulała.

Trup w szafie, dokładnie ziemska skóra z trupa.
Ciocia Helcia też chce, choć jej siostra twierdzi,
że nie zasłużyła, bo do szpitala nie przychodziła.

Lecz trochę relikwii każdej się przyda, co by tylko
na siebie włożyć i odczarować, a to dużo więcej niż
pelargonie, czy znicz bo i w kościele św. Mikołaja
i nad grządkami można.

Dopóki syn nie pochował wszystkiego w piwnicy
i pod paznokciami, w higienie oraz krnąbrności
wyćwiczony niczym doskonały morderca paznokcie
wzorowo i regularnie do dziś obcina

moimi dłońmi.

Gdańsk, 2010

Dawid Majer – Siedem wierszy
QR kod: Dawid Majer – Siedem wierszy