Wielki biały niedźwiedź

– Śniłam dziwny sen… – Renata podniosła głowę z mojego ramienia. Wstaliśmy wcześnie rano, żeby zabrać się z Frederickiem i Albertem do Aix-en-Provence. Niepotrzebnie się spieszyliśmy — poznani w kasynie Monte Carlo Francuzi musieli zjeść przed podróżą solidne śniadanie, więc wyruszyliśmy dopiero w południe. I to jeszcze nie od razu do Aix, a kluczyliśmy po niewielkich miasteczkach – Frederic i Albert zobowiązali się pokazać nam swoją ojczyznę. Bo uważali się za Prowansalczyków, a nie Francuzów.

– Aix zwane jest miastem tysiąca fontann – Frederic uśmiechnął się do nas w lusterku, gdy siedzieliśmy z tyłu jego terenowego peugeota. Wyglądał jak czterdziestoletni Gombrowicz. Kiedy na niego patrzyłem, gotów byłem uwierzyć, że autor „Pornografii”, który swego czasu mieszkał w pobliskim Vence, zdołał spłodzić syna.

– Już stęskniłem się za prowincją – powiedziałem do swojej dziewczyny. – No, opowiedz mi swój sen…

– Za Prowansją? – zamiast opowiedzieć mi kolejny ze swoich absurdalnych snów Renata patrzyła na spieczone słońcem wzgórza, pocięte wysuszonymi korytami rzek, na których ciągnęły się pola oliwek, upstrzone uprawami słoneczników.

– Za prowincją na Prowansji… – dopisywał mi świetny humor. Po dwóch tygodniach spędzonych na Lazurowym Wybrzeżu znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Żyliśmy jak włóczędzy, a jednak dzięki żebraniu w zakonnym habicie mogliśmy sobie pozwolić na pobyt we francuskich kurortach. Oczywiście, spaliśmy na plażach, odżywialiśmy się żarciem kupowanym w hipermarketach i owocami kradzionymi w sadach, ale za to parokrotnie byliśmy w kasynie w Monte Carlo. – Co ci się śniło?

— Że jestem policjantką kryminalną. Czekałam na przydzielenie mi psa, partnera. Zamiast psa przysłali mi wielkiego białego niedźwiedzia… — mówiła Renia, a na jej opalonej twarzy pojawił się uśmiech. Przyciągała uwagę wielu Arabów, którzy przyjeżdżali tam z Marsylii w swych rozkraczonych autach, kupionych za oszczędności z zasiłków socjalnych i szpanowali bogaczy.

— Niedźwiedzia? — rozmyślałem o kasynie w Monte Carlo. We Francji odwiedzaliśmy kasyna w każdym miejscu, w którym się znaleźliśmy, i graliśmy — za kilka, kilkadziesiąt euro, wyżebranych wcześniej „na mnicha”. Bilans gry mieliśmy ciągle dodatni — w Monte Carlo wygrałem trzysta euro. Za dwieście kupiłem Reni perfumy. Ich woń roztaczała się teraz w całym aucie. Cieszyłem się, że Frederic i Albert to geje, bo jeszcze ten piękny zapach przyciągnąłby ich do mojej dziewczyny.

Albert wypytywał mnie, jak w Polsce traktują homoseksualistów. Miałem mu powiedzieć, że wydane niedawno „Lubiewo” Witkowskiego cieszy się wielkim zainteresowaniem. Powiedziałem jednak, że jak w Polsce złapią pedała, to mu przekłuwają fiuta i przypinają dzwoneczek, żeby ostrzegać innych. Popatrzyli na mnie ze zgrozą. Dopiero jak wybuchnąłem śmiechem, zrozumieli, że nabiłem ich w butelkę.

— Ten niedźwiedź bardzo przypominał mojego psa, Dinozaura, chociaż w odróżnieniu od niego był zupełnie biały. Powiedziałam szefowi, że go nie chcę, bo jest wielki i biały, będzie go widać na kilometr…

Rozmyślałem o wydarzeniach sprzed paru dni. Były tak stereotypowe, że nawet nie warto o nich opowiadać. W Marsylii poznaliśmy angielskie małżeństwo na wakacjach. Oboje po pięćdziesiątce. Mieli nas podwieźć do Monte Carlo. Po drodze namawiali nas na wymianę seksualną — czerownogęby Angol z Liverpoolu chciał dmuchać moją piękną dziewczynę, a w zamian oferował swoją tłustą, ryżą maciorę. I w dodatku oboje byli kibicami Evertonu. Trzasnęliśmy drzwiami w opłotkach Monaco. Bogaci, podstarzali zachodni Europejczycy chcieli wykorzystać naszą wschodnioeuropejską młodość, oferując w zamian garść pomiętych funciaków! Żenada. Do centrum dotarliśmy pieszo.

— Jak ci się podoba okolica? — Frederic był kustoszem muzeum w Aix, znawcą sztuki. — Macie w Polsce ładne plenery? Może wybierzemy się tam z Albertem w przyszłym roku? Polska stała się modna, kiedy weszliście do Unii… — powiedział, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że rozmawiam z Gombrem. Tylko czekałem, jak w którejś chwili pokaże swój osławiony palic.

— Kosmiczna… — odrzekłem. — W Polsce też są niezłe widoki. Na przykład w Górach Świętokrzyskich. I co tam z tym niedźwiedziem? — popatrzyłem na Renię.

— Musiałam go wziąć. Komendant zgodził się dać mi parę dni urlopu, żebym zaprzyjaźniła się ze zwierzakiem. Przejrzałam ogłoszenia — moją uwagę przykuła oferta: „Plaża pełna ludzi”.

— Jak w Saint-Tropez?

— Tak. Zabrałam niedźwiedzia i pojechaliśmy samochodem nad morze. Gdy dotarliśmy do plaży, okazało się, że jest przepołowiona jak bochen chleba. Widać w niej było jak rodzynki zwłoki pomordowanych ludzi. Gdzieniegdzie w piasku tkwiły tylko fragmenty ciał — zakrwawione, pokiereszowane.

Frederic trąbił i trąbił — autostrada była nieprawdopodobnie zatłoczona.

— Francuzi nadal mało wiedzą o Polsce — powiedziałem do Frederica. — Sądzą, że po ulicach Warszawy przechadzają się wielkie białe niedźwiedzie… — spoglądałem w okno. Pomyślałem o siedmiu ogrodach, otaczających willę ekscentrycznej baronowej Beatrice Ephrussi de Rothschild w Saint-Jean-Cap-Ferrat, którą zwiedziliśmy kilka dni wcześniej.

— Kiedy zobaczyłam plażę, pomyślałam, że już dość mam tej roboty — powiedziała Renia, która po maturze złożyła papiery do szkoły policyjnej. Nie bardzo mi się ten pomysł podobał, bo gliniarze ciągle się mnie czepiali — przed wyjazdem do Francji dostałem mandat za zbyt szybką jazdę na rowerze po chodniku. Nie odradzałem jej tego, bo nie chciałem zbytnio ingerować w jej życie.

— I co było dalej?

— Postanowiliśmy z niedźwiedziem przeprowadzić śledztwo. Poszliśmy do znajdującego się przy plaży baru. Zastaliśmy tam barmana, który… Cholera… — ściszyła głos. — Który wyglądał jak Albert…

— Autostrada Słońca — odezwał się milczący dotąd Albert. Był młodszy od Frederica. Twierdził, że jest poetą, ale jeszcze nic nie wydał, bo jego poezja jest zbyt odkrywcza, wyprzedza swój czas. — Tak niektórzy nazywają drogę, którą jedziemy.

— Jakie jest Aix? — zapytałem. Beztroskie życie z Renią nieco uśpiło moją czujność. Tymczasem mijały wakacje. Renia niedługo będzie musiała wracać do kraju. Nie miałem pieniędzy, żeby wrócić z nią i zamieszkać w Szczytnie, gdzie miała studiować.

— Aix to romantyczne placyki i brukowane ulice, przy nich gustowne sklepy i restauracje — zachwalał Frederic. — Chociaż liczy około sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, nie przytłacza. Sercem miasta jest Cours Mirabeau…

— Czy to od nazwiska tego rewolucjonisty? — skojarzyłem z lekcji historii.

— Tego samego… — potwierdził Frederic. — Cztery rzędy platanów tworzą nad nią baldachim, więc nawet w najgorętsze dni łatwo znaleźć tam wytchnienie… — zamyślił się Gombro. Wyglądał na człowieka, który często musiał szukać ucieczki od swego nałogu — hazardu. Popadł w inny — alkoholizm. Alberta i Frederica poznaliśmy poprzedniego dnia w Salle Garnier, nazwanej tak od nazwiska projektanta kasyna — całej udekorowanej złotem i purpurą. Żeby tutaj zagrać musieliśmy wypożyczyć stroje wieczorowe oraz oszukać portiera — Renia miała dopiero dziewiętnaście, a wpuszczali od dwudziestu trzech lat. — Po północnej stronie kawiarnia za kawiarnią, wśród nich najsłynniejsza, dziewiętnastowieczna Café Les Deux Garçons… — Słuchajcie, jedliście kiedyś prowansalską sałatkę? — poprawił mu się humor.

— Nie… — zawahałem się. Czasem jedliśmy w restauracyjkach potrawy, których nazw nawet nie pamiętaliśmy. — A z czego ona się składa?
Gdy wymieniał składniki regionalnego dania, zgłodniałem.

— Może byśmy coś przekąsili?

— Musimy zjechać z autostrady — powiedział Frederic. — Świetnie, zawiozę was do Trets — uśmiechnął się znad kierownicy.

Albert też się ucieszył.

— Jedziemy coś zjeść — powiedziałem do Reni. Obwąchiwałem jej szyję — kupione rano w Grasse perfumy pachniały lawendowo. — Nie dokończyłaś mi swego snu — przypomniałem.

— Właśnie. Zapytałam barmana, który przypominał Alberta, co to za ludzie na plaży, kto ich zamordował. Był tak przestraszony, że bał się cokolwiek powiedzieć. Ruszyliśmy. Niedźwiedź zwęszył zakopaną w piasku odciętą ludzką dłoń. Otoczyłam miejsce znaleziska policyjną taśmą. Spotkaliśmy dziwną staruchę. Przedstawiłam się i pytam, czy nie wie, kto pomordował tych wszystkich ludzi. Babuszka wskazała nam wzrokiem hałdę węgla. Podobno kilka osób widziało tam mordercę. Niestety, już nie żyli. „Mnie nie zabił — tak powiedziała — bo chyba jestem za stara”. Popatrzyła na mnie i pewnie zauważyła, że mam ochotę prysnąć z tego cholernego miejsca. Stwierdziła, że stąd nie ma ucieczki. Wszyscy, którzy tutaj przyjechali, już nie żyją…

— I co zrobiłaś? — obserwowałem, jak zjeżdżamy z autostrady w boczną dróżkę. Od dwóch miesięcy włóczyliśmy się bez żadnego planu i w każdym miejscu, do którego dotarliśmy, świetnie się czuliśmy, zawsze odkrywaliśmy coś, czym się zachwycaliśmy. Teraz, gdy jechaliśmy drogą do Trets, urzekły mnie pola lawendy — były pokryte liliowymi kwiatami, a przez uchylone szyby do auta wpadał ich delikatny zapach, mieszający się z perfumami mojej dziewczyny.

Dwa miesiące. Gdy tak zjeżdżaliśmy z autostrady, przypomniałem sobie, jak pewnego dnia wybraliśmy się z Zimą i resztą hip-hopaków do centrum handlowego pod Strasburgiem, gdzie było można dokonać naprawdę ciekawych zakupów. Wsiedliśmy w około piętnastoletniego passata kombi bez świateł i wyruszyliśmy w drogę. Za kierownicą Zima, jako pilot Bumer. Efekt? Poszukiwania skrzyżowania na autostradzie! Hip-hopaki przejechali pięćdziesiąt kilometrów po autostradzie szukając skrętu w lewo! „No i sławetne — nie rób ze mnie debila!” — wypowiedziane przez Zimę, gdy chciałem mu coś podpowiedzieć. Pozostało mi już tylko dodać niewinnie: „Nie muszę, stary, nie muszę…” Do centrum handlowego oczywiście nie dojechaliśmy, bałem się, że dotrzemy nad Morze Północne. Jakieś dwa tygodnie później na zakupy zabrał nas Nusko, właśnie do tego centrum. Okazało się, że jedzie się tam raptem kwadrans… Kolejny raz „niedouczony brudas”, jak to zwykł mawiać Zima, udowodnił, kto tu tak naprawdę jest cofnięty w rozwoju…

— Postanowiłam pozostać dłużej nad morzem i dopaść zabójcę, zanim ten dopadnie mnie. Udaliśmy się pomiędzy hałdy węgla. Odkryliśmy tam stosy fragmentów ludzkich ciał, poukładane wedle upiornej logiki: ręce przy rękach, nogi przy nogach, głowy przy głowach. Sprawcy nie wytropiliśmy. Pozostało nam zabezpieczyć miejsce i wrócić do baru na plaży…

W miasteczku, do którego wjechaliśmy, odbywał się targ. Chyba dosłownie wszyscy mieszkańcy wybrali się tego dnia na zakupy. Krążyli między stoiskami, wąchali, macali, kosztowali i głośno narzekali na jakość towarów. Mówili językiem, którego prawie nie rozumiałem. Kupujący sprawiali wrażenie, jakby robili zapasy na cały miesiąc.

— Do następnego dnia targowego wszystko zostanie zjedzone — uśmiechnął się Gombro, pochwyciwszy moje pełne zdziwienia spojrzenie. — Jedzenie to największa pasja Prowansalczyków.

— Czyli świetnie byśmy tutaj pasowali — uśmiechnęła się Renia, gdy przetłumaczyłem jej słowa naszego kierowcy.

— Pierwsza zaalpejska prowincja rzymska — opowiadał o Prowansji Gombrowicz, zagryzając sałatkę bagietkami maczanymi w oliwie i popijając wino z miejscowej winnicy. Takich małych winnic było tutaj wiele, po kilka w każdej wsi lub miasteczku. Butelkę dobrego wina można było kupić już za dwa euro! W Polsce ta sama butelka była warta kilkakrotnie więcej.

Aromat jedzenia mieszał się z dochodzącym zza okna zapachem ziół i kwiatów.

Przy sąsiednim stoliku siedziała grupka Polaków. Z tego, co wywnioskowałem z ich rozmów, pracowali u miejscowych rolników.

Słoneczko, turystyczna miasteczko nad Rodanem we Francji. Siedzą przy stoliku przybysze z Francji — tak, to ja i moi robole. Poszliśmy do restauracji, a raczej knajpki. Chcemy zamówić lokalne potrawy. Niektórym się nie dziwię. Adrian ma pół świni z Polski w zamrażarce a w sklepie kupuje od stu lat te same produktu uznając je za sprawdzone. Ma więc pragnienie odmiany.

— Czemu ta kurwa do nas nie podchodzi? — zirytował się jeden z nich, imieniem Adrian, gdy kelnerka bezceremonialnie ich minęła i zaczęła obsługiwać parę podstarzałych Alzatczyków. Nie rozumieli, że kelnerka najpierw rozdaje karty, a na zamówienie trzeba poczekać. Wszystko ma swój ład i porządek. Lecz głody byczek spod Wąchocka miał to w dupie.

— Kurwa, szmato, chodź tu ! — wydarł się po polsku.

Drugi spróbował go uspokoić i wtedy sam oberwał:

— Ty mnie, kurwa, kultury, baranie jeden, nie ucz!

W końcu zostali obsłużeni, a my wróciliśmy do przerwanej rozmowy.

— Po Rzymianach pozostało tutaj mnóstwo pamiątek. Na przykład amfiteatr w Orange. Jest on czynny nawet dzisiaj, mimo że powstał za cesarza Oktawiana Augusta. Brakuje w nim tylko niektórych elementów dekoracji i filarów podtrzymujących zasłonę przed publicznością. Wybierzemy się tam jutro, będzie jakiś spektakl operowy — w głosie Gombrowicza pobrzmiewał zachwyt. Był dla nas kopalnią informacji.

— Czy Orange to najstarsze miasto regionu? — zapytała Renata, zajadając sałatkę. Podróż zaostrzyła nasz apetyt. Wszędzie, gdzie się znaleźliśmy, próbowaliśmy lokalnych potraw.

— Najstarsza jest Marsylia — odrzekł Albert. — Z Aix jest tam tylko trzydzieści kilometrów. Została założona przez greckich kolonistów około sześciuset lat przed Chrystusem.

— W Marsylii urodził się Zinedine Zidane, najlepszy piłkarz świata… — wtrąciłem. Myślałem o czasach, kiedy najlepszy na świecie był Maradona. Wierzyłem, grając w piłkę w deszczu i błocie na boisku za stodołą, że będę jego następcą. Zamiast tego pisałem książki. — I co w końcu z twoim snem?

— Poszliśmy z niedźwiedziem do baru, żeby coś przekąsić. Zamówiłam po hamburgerze dla siebie i niedźwiedzia, i po coca-coli. Spytałam barmana, czy można stąd jakoś zadzwonić, bo moja komórka nie łapie zasięgu. Albo stąd wyjechać, bo skradziono mi zaparkowane przed barem auto. Ten na to, że się nie da, bo nikt nie ma ani samochodu, ani telefonu. Zjedliśmy z miśkiem hamburgery, popiliśmy colą i poszliśmy na plażę. Gdy byliśmy z niedźwiedziem na plaży, zauważyłam przepływający okręt. Pomachałam w jego stronę i okręt przypłynął. Na plaży zaroiło się od komandosów z Legii Cudzoziemskiej. Zaczęli odkopywać ciała. Domyśliłam się, kto pomordował tych ludzi. Pobiegłam z niedźwiedziem do baru. Za późno. Barman leżał w kałuży krwi.


Dwa motyle

Pokręciliśmy się przez kilka dni po okolicy. Odwiedziliśmy Orange, a potem pojechaliśmy w okolicę góry Saint-Victoire. Najlepszy widok na tę górę, leżącą zaledwie parę kilometrów na wschód od Aix-en-Provence, rozciągał się z drogi prowadzącej do Thonolet, którą Cezanne przemierzał bardzo często. Namalował nawet obraz pod takim tytułem — „Góra Saint-Victoire widziana z drogi do Thonolet”. Z czasem kontury się zatarły, stały się bardziej abstrakcyjne i odległe. Temat góry fascynował malarza do końca, aż do chwili, kiedy w czasie pracy w plenerze zaskoczyła go burza. Przeziębił się i stracił przytomność. Parę dni później zmarł na zator płuc.

Gdy wchodziliśmy na górę, cały czas unosił się nad nami biały motyl.

Kochaliśmy się na wierzchołku, a potem śniłem dziwny sen.

— Niewiele pamiętam z pierwszej wizyty tutaj — powiedziała Renata, gdy weszliśmy na teren obozu. Wstęp był bezpłatny. Odpuściliśmy sobie zwiedzanie muzeum i ruszyliśmy w kierunku ogromnego postumentu, za którym ciągnęły się baraki. — Zobacz, leci za nami jakiś biały motyl — wskazała wzrokiem owada i posmutniała.

— Mimo że kiedyś studiowałem w Lublinie przez trzy lata, nie byłem nigdy na Majdanku… — Było mi żal, że Renia się martwi, obwiniałem się o wszystko. — Doszedłem do wniosku, że wszystko, co mi się przydarzyło, miało swój sens i zdarzyć się musiało. Wierzę, że Bóg chciał, żebyś zaszła w ciążę… — zamyśliłem się.

„Pan jest moim pasterzem — powtórzyłem w myślach po raz kolejny — nie brak mi niczego…” — pogłaskałem dziewczynę po włosach. Pachniały pomarańczowym szamponem — tak bardzo lubiłem ten zapach, że niekiedy miałem ochotę ją zjeść.

— Cholera, wszystko przeze mnie! — powiedziałem, gdy zbliżaliśmy się do budowli, która z bliska okazała się pomnikiem. — Niedawno skończyłaś dziewiętnaście lat. Zamiast iść na studia, czeka cię dorosłe życie. Może powinnaś jeszcze przez kilka lat bawić się beztrosko, nie mieć obowiązków? Z drugiej strony — lepiej, że to stało się ze mną, a nie z kimś przypadkowym albo nieodpowiedzialnym… — starałem się mówić jak dorosły facet. Niby miałem dwadzieścia siedem lat, ale czy byłem dorosły? — Ze mną nie zginiesz… — pocałowałem ją. Wierzyłem, że sprawdzę się w roli ojca.

Weszliśmy na pomnik. Ciągnęła się stąd rozległa panorama — na pierwszym planie widać było obóz, w oddali — miasto Lublin, tętniące życiem, i mimo gospodarczej recesji — coraz bardziej się rozrastające. W tej oto bliskości życie i śmierć sąsiadowały ze sobą.

Raz po raz przechodziliśmy obok zbudowanej z drewna wieży wartowniczej. Mimo że od czasu, kiedy dokonano tutaj rzezi na dziesiątkach tysięcy Żydów i Polaków, minęło z pół wieku, wszystko wydawało się zaskakująco aktualne.

— Nie sądziłem, że obóz był tak rozległy… — zerknąłem w stronę baraków. Jednak zamiast skierować się tam od razu, podążyliśmy ku potężnej kopule, która wyglądała jak pozaziemski obiekt latający. — Pan Jerzy, mąż właścicielki stancji, którą wynajmuję, wychowywał się kilkaset metrów od obozu. Podobno był już w kolejce do zagazowania. Został uratowany w ostatniej chwili, bo jego matce udało się zdobyć pieniądze na łapówkę. Od tamtej chwili pan Jerzy to kłębek nerwów. Jeszcze teraz jest go w stanie wyprowadzić z równowagi każdy szelest… Popatrz, ten motyl ciągle nam towarzyszy… — wskazałem wzrokiem na owada, który przysiadł na drucianym ogrodzeniu.

— Może to jakiś obozowy duch… — wyraziła przypuszczenie Renia i odruchowo do mnie przywarła. W miejscu, w którym się znajdowaliśmy, było coś upiornego — piękna pogoda i znajdujące się opodal tętniące życiem miasto wzmagały to wrażenie. Patrzyłem na siedzącego na drucie motyla i zastanawiałem się, ilu więźniów zginęło podczas próby ucieczki z tego miejsca. Pan Jerzy opowiadał, że niektórzy rzucali się na druty celowo — żeby zginąć od serii z automatu.

— Czy to krematorium? — Renata wskazała wzrokiem na kopułę.

— Nie, krematorium to ten skromny budynek obok… — wskazałem ręką niewielki budyneczek o drewnianych albo obitych deskami ścianach. — Pan Jerzy pokazywał mi jego zdjęcie. Podobno na jego kominie zamierzano zaraz po wojnie zbudować krzyż.

— I dlaczego nie ma tego krzyża?

— Komuniści się nie zgodzili…

Renata patrzyła na motyla siedzącego na łodydze żyta, którego ziarno musiało się tutaj jakoś zawieruszyć. I wykiełkowało w tej użyźnionej ludzkimi prochami glebie.

— A jeżeli ten motyl to naprawdę dusza jednej z ofiar obozu? — nie opuszczało jej to przypuszczenie.

Niby to siląc się na obojętność — wzruszyłem ramionami. Moim ciałem wstrząsnął dreszczyk. Jeżeli to duch, to co nam chciał przekazać? Od dłuższego czasu żyłem w przeświadczeniu, że Bóg daje znaki.

Kopuła okazała się kolejnym pomnikiem — skrywała popioły z krematorium. Widniał na niej napis: „Nasz los przestrogą dla was”…

I wtedy olśniło mnie to, co przecież było oczywiste.

— Posłuchaj: powinniśmy się cieszyć, że stworzymy nowe życie. To żadne nieszczęście. Ci wszyscy tutaj straceni oddaliby wiele, żeby móc się znaleźć na naszym miejscu. Mamy co jeść, pić, gdzie mieszkać, przyszłość przed nami. Obrazilibyśmy Boga, gdybyśmy to zepsuli… — Wziąłem dziewczynę za rękę i weszliśmy do krematorium. Motyl wleciał za nami i przysiadł na stole sekcyjnym. Tabliczka informowała, że sprawdzano tutaj, czy ofiary nie mają ukrytych w ciałach kosztowności.

Wycofaliśmy się, bo motyl wyfrunął na zewnątrz. Wskazywał nam drogę wzdłuż ogrodzenia — do baraków.

— Pamiętasz, jak parę tygodni temu bawiliśmy się w wybieranie imion dla dziecka? — przypomniałem Renacie. Wydało mi się, że powoli się uspokaja.

— To było prorocze… — uśmiechnęła się.

Wzięliśmy kalendarz i przez kilka godzin wybieraliśmy imiona. Ustaliliśmy, że jeśli kiedyś urodzi się nam syn, to będzie Wiktor, a jak córka — to Wiktoria.

Motyl zaprowadził nas do baraków. Zaglądaliśmy do wszystkich po kolei. Te prycze, na których musiało być ciasno i niewygodnie. No i buty, tworzące coś w rodzaju pomnika. Pomieszczenia, które przypominały stajnię albo oborę. Czułem się, jakbym oglądał któryś z filmów dokumentalnych — widziałem kiedyś coś o Oświęcimiu. Pomyślałem też o filmie Begniniego „Życie jest piękne”. Ta druga wizja bardziej do mnie przemawiała. Kiedy zmarła moja matka i składano jej ciało do grobu, obiecałem sobie, że odrobię starty w naszej rodzinie. No i odrobiłem.

Weszliśmy do baraku, w którym znajdowały się fotografie pomordowanych. Wśród nich było zdjęcie kilkuletniego chłopczyka, Żyda. Czy to jego dusza towarzyszyła naszej wędrówce po obozie jako biały motyl?

— Wyjdziesz za mnie? — zapytałem, gdy ruszyliśmy do wyjścia. Wyciągnąłem z kieszeni spodni pierścionek, który kupiłem dwa dni temu.

— Pewnie… — przytuliła się do mnie.

Biały motyl unosił się w pobliżu niby suknia ślubna.

Obudziłem się. Opowiedziałem Reni sen.

— Jak kiedyś urodzi nam się syn, damy mu na imię Wiktor… — ustaliliśmy ze śmiechem. — A jak córka — to Wiktoria…

Biały motyl unosił się nad naszymi głowami.

Zbigniew Masternak – Nędznicy (fragment powieści, vol. 3)
QR kod: Zbigniew Masternak – Nędznicy (fragment powieści, vol. 3)