Epitafium albo mowa cmentarna Marilyn Monroe
(1926-1962)

Moja matka wypluwając płuca
zdmuchiwała pięćdziesiątą świeczkę,
kiedy w różowym Cadillacu, z małym tortem na dłoni;
mówiłam, patrząc na ostatnią świecę:
To moje całe życie. Patrzcie,
jestem wielką karlicą z Long Island. To złudzenie,
że obiektyw dodawał mi ciała. Nie jestem rzeczywista, to tylko
urodziła mnie rzeka, wychowałam się pod mostem Golden Gate.
Kolekcjonowałam ból, nie wierzycie, ale tak było;
w każdej obłej pastylce „rozpuszczałam” go w sobie. A on
wypełniał moje ciało od stóp do głowy. Byłam
wówczas balonem meteo – to lepsze niż otwierać ciało
i rozdawać siebie pod postacią filmowych klatek.

Jestem pramatką waszych marzeń,
praojcem waszych klęsk. Chodziłam po pokoju
od ściany do ściany, liczyłam,
zapominałam, potem zaczynałam od początku.
To było jak w transie, bez odpoczynku.
Pamiętajcie, jak w tym filmie „Czyż nie dobija się koni”
albo „Do utraty tchu”. Znałam te filmy na pamięć,
żyłam tylko na taśmie filmowej.
Poza nią malałam w oczach jak naparstek.
Wy oglądaliście tylko moją kliszę,
najczęściej prześwietloną…
Jak można było inaczej uciec,
jak nie w historie opowiadane na filmowym planie.
I tak nie uwierzylibyście w prawdę.
Była nieciekawa, czarno-biała; taka sama
w poniedziałek, jak i w niedzielę.

Nie, nie chciałam was okłamywać, moja matka nie
opowiadała mi bajek, nie znam wyobraźni na wylot,
nie umiem pisać pod dyktando, uśmiechać się pod publiczkę.
Ta, która to robiła za mnie, powstała w Paramount studio,
wśród innych dekoracji, nie grała nawet głównej roli. Miałam
dublerkę. Nie wierzycie, przypatrzcie się moim oczom; są
puste, mam duże dłonie, musiałam je ukrywać. Sama
też się ukrywałam, od pierwszego dnia.
Teraz stoję przed wami, może leżę –
wybierzcie, którą z tych opcji.
Tu, i tak mnie nie ma, w tym ciele, w tej ziemi…to jeszcze
jedno złudzenie…

Ja żyję, w każdym z was,
boicie się do tego przyznać?
Nie martwcie się, będę cicho,
tak jak kazała mi matka; przestanę oddychać,
ale tylko na moment. To ta chwila,
kiedy przychodzimy na świat, przestraszeni,
niepewni, śmieszni, spuchnięci. Nagle
dostajemy klapsa i od razu musimy reagować.
Inaczej będziemy bez klasy, bez miłości,
zostaje nam tylko gra, wieczna
nieśmiertelna gra.

21.07/25/08/11


Epitafium dla Normana Mailera
(1923-2007)

Kiedy prąd przeszywał ciało Gary Gilmore’a
Manhattan rozpadał się
na tysiące lustrzanych kawałków. Jeden z nich
utkwił ci pod sercem. Mogłeś teraz
od rana do wieczora oglądać swoje
obolałe wnętrze pełne niedopalonych papierosów,
whisky i pozwów rozwodowych.

Marzyłeś o tym, by Ameryka pękła na pół
dryfując wraz z umierającym Golfsztromem
w poszukiwaniu Shangri La albo końca świata.
Czas beatników i wolności minął niczym grypa
W międzyczasie Kapitalizm zamienił kask
na czapkę z daszkiem, a niebieski kołnierzyk
na tani chiński garnitur. Wszyscy na okrągło
chodzili do psychiatry upewniając się, że
ziemia jest płaska, a big burgera stworzyli
amerykańscy jaskiniowcy.

Ameryka uznała cię za literackiego boksera,
feministki za gatunek męskiej świni,
a twoje nienarodzone dzieci
próbowały pozbawić cię prawa jazdy.
Pisząc „Pieśń kata” wiedziałeś, że
Ameryka od dawna jest martwa, a jej
wypchane ciało stoi zapomniane
w magazynach londyńskiej
galerii Marie Tussaud.

Kiedy umierałeś na zapleczu Massachusetts
twoje kobiety przyszły jednocześnie
w twoim swetrze, tak jak lubiłeś,
próbując zamknąć ci oczy, co
w ostatnim momencie
uznałeś za największy literacki fakt
nienominowany do żadnej nagrody.

27/09/13


Epitafium dla Chinua Achebe
(1930-213)

Byłeś w Afryce okrzyczany szamanem słowa,
mówiłeś najczęściej szeptem
siedząc pośrodku ogniska,
płomienie dotykały jedynie nieba.
Plemienne bębny
zamilkły w momencie, kiedy „biali”
przynieśli ze sobą choroby, wojny i łzy.

Opiewałeś piękno sawanny
biegnącej po krawędzi horyzontu
z wyciągniętą szyją jak żyrafa;
górowała nad słońcem,
chmurami i niebem.

Nikt cię tu nie znał, gdy pisałeś
„Wszystko się rozpada”. W twoim Ogidi
krzyżowały się drogi, plątały losy
rzucone za siebie. Za plecami wycinano
drzewa, stare zaklęcia straciły moc.
Tylko zachodzące słońce niczym moneta
zawieszone na krawędzi nieba
płonęło do samego rana
czuwając u wrót twojego świata.

Kiedy przeczuwa się koniec,
ciało powoli odchodzi, dusza
pakuje się dokładnie
nie narzucając swojej woli,
daje nam wybór
między wiarą i zwątpieniem
między światłem i ciemnością.
Zabieramy ze sobą pamięć, ślady stóp
i tylko nam bliskie drobiazgi,
z których składają się chwile
ofiarowane samemu sobie.

Śmierć niczym naprężona skóra małpy
odtańczy swój ostatni dotyk
biorąc sobie jedynie nas na świadka.

19/09/13


Epitafium dla Richarda Sarafiana
(1930-2013)

Nie jestem twoim „Znikającym punktem”
chociaż codziennie rozmieniam się na drobne
i znikam w szparach podłogi.
Od lat obserwuję obcych mi Kowalskich
marzących o dzikiej ucieczce przed siebie,
z pracy, z miasta, z pustego domu,
od tych wszystkich rzeczy, które zamieniły
ich życie w piekło. A najczęściej
od siebie samych.

Nie jestem twoim „Znikającym punktem”;
kiedy w siedemdziesiątym pierwszym
przecinałeś Amerykę
z jednego końca na drugi,
ja powtarzałem ósmą klasę
w „oślej ławce” uciekając z lekcji
fałszu, głupoty i chamstwa.

Nie jestem twoim „Znikającym punktem”,
gdy twój zakurzony Dodge Challenger
przemierzał Dolinę Śmierci,
moje „Fabryczne” Idaho
od kominów kotłowni po szkolny bunkier
oddzielał wiadukt kolejowy.
Na sąsiednim podwórku dogorywał
rdzawy wrak garbatej „Warszawy”. Tak jak ona
okazaliśmy się bezsilni
wobec upływu czasu.

Dostarczyć samochód
z Kolorado do Kalifornii
w mniej niż piętnaście godzin
to była sztuka sama w sobie. My
zakładaliśmy się wówczas,
kto pierwszy o północy przebiegnie
tam i z powrotem
przez niemiecki cmentarz.
To była równocześnie
nasza cała ówczesna
„Bonanza”.

Mimo, że twój „Znikający punkt” i mój
nigdy się nie spotkały, to codziennie
rozsypuję na podłodze wiadro
spalonego słońcem piasku.

25/09/13

Gabriel Leonard Kamiński – Epitafia (vol. 2)
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Epitafia (vol. 2)