Traciłem z oczu zaśnieżoną drogę. GPS wskazywał, że teren, na który wjeżdżam, nie istnieje. A jeśli przez przypadek znalazłem się w Polsce? Byłem spóźniony, ostatnia wioska rozpoznana przez satelitę leżała dwadzieścia kilometrów za mną, a jej nazwa pochodziła od pewnego gatunku drzewa liściastego. Było to jedno z nielicznych słów, które umiałem po słowacku, i to tylko dlatego, że z niezrozumiałych dla mnie powodów znajdowało się prawie w każdej lekcji podręcznika.
Czego szukam na północnej Orawie? Chyba coś jest nie tak z moim życiem, skoro na święta Bożego Narodzenia wybieram miejsce, którego nie ma na mapie. Podczas świąt człowiek ma odpoczywać, a ja byłem w takim stresie, że serce biło mi jak oszalałe, a na czole miałem krople potu. W drodze byłem już sześć godzin, przerażony gęstością ruchu drogowego w kraju, w którym najwyraźniej jest więcej samochodów niż mieszkańców. Co będzie, jeśli mi się teraz, nie daj Boże, zepsuje silnik? Ścisnąłem mocniej kierownicę, żeby przestały mi się trząść ręce.
Myślałem intensywnie o tym, czego doświadczyłem w tym kraju w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy. Przyjechałem tu uczyć literatury francuskiej na uniwersytecie, który wcale nie zasługiwał na tę szlachetną nazwę. W tym dziwnym państwie uczelnie powstawały nawet tam, gdzie nie było szkół średnich.
Studenci niczego nie czytali, a treść książek ściągali z Internetu. Większość z nich myślała, że Pani Bovary to amerykański film, Sartre to firma produkująca ser pleśniowy, a Deleuze to piosenkarz z telewizji. Prace zaliczeniowe „pisali“ metodą copy & paste ze stron internetowych z koszmarnymi wypracowaniami dla uczniów szkół średnich . Ale jak mogłem zarzucać studentom, że odpisują, gdy jedyny „docent”, którego mieliśmy na wydziale, spokojnie skopiował całą pracę habilitacyjną z języka czeskiego? Badania naukowe na moim wydziale były pojmowane właściwie jako punkt usług ksero.
Kierownictwo katedry na początku sesji egzaminacyjnej oznajmiło mi, że nikogo nie mogę wyrzucić, ponieważ straciliby dotacje. Kierownikiem katedry języka francuskiego był stareńki pan profesor, który nie potrafił powiedzieć ani słowa po francusku. Młody prorektor na początku semestru zadał studentom czwartego roku pracę na temat problemu polityki w twórczości Balzaca, po czym parę miesięcy później pozbierał wyniki ich badań i za rok wydał na ten temat książkę.
Kreatywność pracowników naukowych przejawiała się jedynie w nielegalnym pobieraniu czesnego. I ja swoim słuchaczom proponowałem wątpliwej jakości umowy o darowiźnie, czeki dla szemranych spółek z.o.o. i faktury na konta fikcyjnych organizacji pozarządowych. Szeregowi pracownicy uczelni z uzyskanych pieniędzy nie zobaczyli ani centa, za to szefowie owszem, widzieli – niejeden zakątek na Pacyfiku.
Studenci wkuwali na pamięć daty urodzenia Maupassanta albo Zoli oraz nazwy ich wszystkich dzieł, ale ani jednej z tych książek nigdy nie mieli w ręku i nikt tego od nich nie żądał. Wystarczyło, żebym z daleka spojrzał na budynek uczelni,a już samo ten widok wywoływał we mnie uczucie bezgranicznej pustki.
Tuż przed Wigilią sytuacja znacznie się pogorszyła. Do gabinetu dali mi tyle świerkowych gałązek, że nie miałem gdzie usiąść. Gdyby nauczyciele mieli tyle zapału do pracy naukowej, ile wykazali w związku z przygotowaniem dekoracji wnętrz na święta i śpiewaniem kolęd, już dawno byłaby to słowacka École Normale Supérieure.
Przełom nastąpił w dzień, w którym przełożeni oznajmili mi, że w związku z planowaną zagraniczną działalnością publikacyjną założą wydawnictwo na Ukrainie i będą wydawać tam swoje „naukowe“ książki. Na posiedzeniu rady pseudonaukowej powiedziałem im, że w ramach protestu rezygnuję i odchodzę. W głębi duszy nie byłem jednak tak bardzo pewny siebie, ponieważ oznaczało to dla mnie stratę paryskiego grantu naukowego; poza tym nie miałem dokąd wrócić. Mój dom w dzielnicy La Défense od lat już nie był moim domem, tak jak moja żona Denise nie była już moją żoną. Ale mimo wszystko pragnąłem natychmiastowego powrotu.
I wtedy właśnie ją spotkałem. Lucia nie była moją studentką, była o rok niżej. Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknej młodej kobiety, a właściwie dziewczyny. Podczas moich konsultacji przyszła zapytać, czy może uczęszczać na moje zajęcia fakultatywne ze współczesnej francuskiej poezji i prozy. (Nie widziała, że przedmiot został usunięty z planu, ponieważ nikt się na niego nie zgłosił…) Chciała wiedzieć, czy już przerabialiśmy Érika Orsennę, pytała też, które utwory Marguerite Duras mógłbym jej polecić. Nie wierzyłem własnym uszom.
Zaczęliśmy rozmawiać i nie mogliśmy przestać. Lucia chętnie czytała Camusa w oryginale, a to nie tylko Alberta, ale i mojego ulubionego Renauda, autora skandalizującej Kampanii francuskiej. Mówiła właściwie bez akcentu, ponieważ jako uczennica szkoły średniej mieszkała przez rok w Marsylii. Oczu nie mogłem od niej oderwać. Zanurzyłem się w fali myśli i planów. Chciałem ją zaprosić na kawę, ale na tym zafajdanym blokowisku nie było żadnej kawiarni, tylko niezliczone knajpy.
Trzy dni później Lucia dała mi taki francuski pocałunek, jakiego we Francji nigdy nie doświadczyłem. Gdy zaprosiła mnie na święta Bożego Narodzenia do swojej rodziny, za wszelką cenę starałem się nie okazywać swojej wielkiej radości – to mogłoby ją spłoszyć. Kupiłem jej przez internet nowego Houellebecqa i piękne wydanie Mandarynów, a oprócz tego – żeby pokazać, że idę z duchem czasu – elektroniczny czytnik do książek. Wycofałem wypowiedzenie z pracy – ku wielkiej radości kierownictwa katedry, która dzięki mnie mogła się dalej chwalić swoimi kontaktami międzynarodowymi.
W końcu zobaczyłem tablicę z dwuwyrazową nazwą jej miejscowości. Zahamowałem. Opony ślizgały się na nieodśnieżonej drodze. Zgodnie ze wskazówkami Lucii zatrzymałem się na końcu wioski. Zbyt dużo nie mogłem zobaczyć, ponieważ lampy świeciły bardzo słabo, ale w każdym razie wyglądało to na jakiś skansen. Wszedłem w doskonałą, cichą noc. I wtedy zobaczyłem stojącą na ganku Lucię i wszystko inne przestało być ważne.
Wyjąłem z bagażnika plecak, uścisnąłem Lucię i wszedłem do drewnianej chałupy. Przedstawienie rodzicom – rytuał, który mnie przy nowych przyjaciółkach od zawsze przerażał – przeżyłem łatwiej niż w innych przypadkach, i to mimo śmiertelnego zmęczenia. Przysadzisty ojciec przygotowywał na piecu kleistą zawiesinę z karmelu, alkoholu i słoniny. Myślałem, że to taka lokalna zimowa mieszanka do maszyn rolniczych. Ale on tę żółtawą ciecz nalał do kieliszków i poczęstował mnie nią. Powąchałem gorący napój. Hriatô – środkowoeuropejska domowa wersja absyntu. . Wzdrygnąłem się; po chwili zrobiło mi się słabo. Żeby nie obrazić gościnnego pana domu, wypiłem. Po drugim kieliszku rozszerzyły mi się źrenice, a po trzecim zacząłem mieć halucynacje.
Poznałem dziesięciu krewnych Lucii i uczyłem się imion, których nie potrafiłem wymówić. Chociaż już było dawno po północy, mama poczęstowała mnie zupą z soczewicy, tak gęstą, że można w niej było postawić łyżkę. Cały czas miałem nadzieję, że położą mnie spać obok Lucii, ale dali mi łóżko w kącie długiego domu. I chociaż byłem rozczarowany nieobecnością Lucii, zasnąłem jak małe dziecko.
Bardzo wcześnie rano zbudziło mnie pukanie do drzwi. Ucieszyłem się myśląc, że to Lucia przyszła, ale zamiast niej wszedł jej ojciec. A dopiero za nim – ubrana w strój ludowy! – córka. Wszystko mi cierpliwie przekładała i tłumaczyła moje odpowiedzi. Jeśli w dzień Bożego Narodzenia jako pierwsza przyjdzie z życzeniami kobieta, może to przynieść nieszczęście. Najpierw do gościa musi przyjść z życzeniami mężczyzna. Głupszego zwyczaju nie potrafiłem sobie w tej chwili wyobrazić.
Jeszcze będąc w piżamie dostałem kieliszek domowej śliwowicy i od razu drugi, na drugą nóżkę. Francuzi są według mnie narodem alkoholików, ale jak mam nazwać to, co widziałem na Słowacji? Zaraz musiałem założyć buty, bo w ten dzień nie wolno dotknąć ziemi bosą nogą. Na śniadanie zjadłem mało, bo kazali mi pościć. Ale alkohol się nie liczył, więc ciągle mi nalewali.
Na ojca Lucii bimber w ogóle nie działał. Pod każdy obrus w domu włożył pieniądze, aby w rodzinie w przyszłym roku nie było biedy. To mi się spodobało, więc zacząłem go naśladować – niestety tylko z kartami kredytowymi, bo jak na złość nie wziąłem ze sobą prawie żadnej gotówki. Wyglądało więc na to, że – jak przystało na nauczyciela – nadal będę musiał klepać biedę.
O dziesiątej poszliśmy na groby przodków. Mały drewniany cmentarz na stromym wzgórzu pełen był wieńców i suchych kwiatów. Zapaliliśmy świeczki i włożyliśmy je do czerwonych lampionów. Piliśmy miód i trochę wylewaliśmy na groby, żeby martwi nie usychali z pragnienia. Widziałem w tym pogański słowiański rytuał, z którego Claude Lévi-Strauss miałby pewnie niezłą uciechę, ale Lucia zapewniła mnie, że rodzina jest katolicka.
Później ojciec zabił na podwórzu owcę i zostawił ją tam, żeby krew wsiąkła w ziemię, która dzięki temu miała się przebudzić i dobrze rodzić. Do studni wsypał szczyptę soli, żeby woda była zdrowa. Mama zamiatała podwórze w stronę muru, żeby kury nie gubiły jajek i żeby nie wymiotło majątku. Potem wzięła chochlę i tłukła nią gęś po grzbiecie tyle razy, ile chciała dostać od niej jajek. Biedny biały ptak dostał manto i gęgał z całych sił.
Lucia przyniosła okrągły placek, kształtem przypominający słońce, który miał sprawić, że po przesileniu zimowym słońce szybko wzejdzie i zacznie znowu ogrzewać świat. Placek, wielki jak opona, wypełniony rodzynkami, miodem, twarogiem i makiem, smakował lepiej niż Bûche de Noël.
Napełniwszy trochę pusty żołądek postanowiłem przejść się po okolicy. Miałem nadzieję, że na mrozie wytrzeźwieję. Za domem było gospodarstwo ze stadem owiec, dwiema krowami, świniami, kurami i królikami. Obejścia strzegł owczarek podhalański, a nad wszystkim unosił się kwaśny smród. Brnąłem przez zaspy, słuchałem szumu drzew na wietrze i wydawało mi się, że jestem postacią z powieści Charlesa F. Ramuza.
Moja przyjaciółka stała przy piecu. Wycinała z ciasta figurki zwierząt domowych, a potem je piekła. Odgryzłem kawałek nogi piernikowej owieczki wtedy Lucia pierwszy raz na mnie krzyknęła. Nie wolno jeść tych ciastek, bo zwierzęta pozdychają!
Gdy obierała jabłka na strudel, skórki rzucała za siebie przez ramię, żeby mieć przystojnego i zdrowego męża. Chciała mi przez to dać do zrozumienia, że mam szanse, czy też przeciwnie – ostrzegała mnie przed konkurencją?
Kolacja wigilijna zaczęła się o trzeciej, czyli wtedy, kiedy w Paryżu jemy obiad. Burczało mi już w brzuchu, ale jedzenia nigdzie nie było widać. Ojciec położył na podłodze snopek słomy, aby w domu nigdy nie brakowało ziarna na chleb. Każdy członek rodziny losował jedno źdźbło i pokazywał pozostałym. Wyciągnąłem najkrótsze. Krewni głośno wyrażali żal nad czekającą mnie w najbliższym czasie śmiercią i ze smutkiem kręcili głowami.
Potem nastąpiło symboliczne krojenie jabłka. Domyślałem się, co się za tym kryje, dlatego wziąłem z misy to najpiękniejsze. Ojciec przeciął je nożem na pół. Pod skórką, która nie miała najmniejszej skazy, dwa robaczki wywierciły w przegniłym środku małe korytarzyki i teraz szyderczo śmiały mi się w twarz. Wszyscy obecni stwierdzili, że groźna choroba mnie nie minie.
Chciałem trochę rozładować napiętą atmosferę, dlatego wstałem, aby wznieść toast. Wszyscy zaczęli na mnie krzyczeć, rzucając mi oburzone spojrzenia. Podczas wigilii do stołu podaje tylko gospodyni, wszyscy pozostali siedzą i nikt nie może aż do końcowej modlitwy wstać, w przeciwnym wypadku umrze. Słowa nie mogłem z siebie wykrztusić. Ojciec rozrzucił po wszystkich kątach izby skorupy orzecha, aby sprawić radość umarłym, którzy tam ponoć mieszkają. Z coraz większym zdziwieniem patrzyłem w cztery ciemne kąty, w których – jak mi się wydawało – widziałem chwiejące się cienie.
Wyciągnąłem rękę po chleb, ale Lucia dała mi po łapach: mały bochenek chleba był przeznaczonych dla zmarłych i będziemy go razem z nimi jeść dopiero w Nowy Rok. Mój wzrok zatrzymał się na pustym miejscu przygotowanym dla zmarłej ciotki, na wypadek, gdyby jej duch postanowił wrócić. Miałem nadzieję, że ani jedna z czterech świeczek na wieńcu adwentowym nie zgaśnie, bo to by oznaczało, że jeden z obecnych przy stole w najbliższym czasie się powiesi. Moje przekonanie, że francuska kultura jest najbardziej funeralna na świecie, zaczęło się powoli łamać.
Spróbowałem opłatka z miodem, orzechem, czosnkiem i pieprzem. Mama opowiedziała historię o narodzeniu Zbawiciela i drogach krzyżowych. Lucia zanurzyła palec w miodzie, po czym zrobiła mi na czole krzyż, a potem zlizała go językiem. Powiedziała mi, że mam zrobić to samo. Nie musiała mi tego powtarzać dwa razy. Chyba zrobiłem to zbyt ochoczo, bo ojciec chwycił za siekierę. Bałem się, że mnie zabije, ale on ją wbił w nogę od stołu, aby żelazo wzmocniło nasze zdrowie. Potem pod nogi rzucił też motykę. Stół obwiązał grubym łańcuchem, żeby cała rodzina za rok znowu się zeszła. Pierwszy dobry znak.
W końcu mogłem się najeść. Na początku poczęstowali mnie zupą z długim makaronem, żeby zboże miało długie kłosy. Cała ta uczta składała się z dziewięciu potraw, a a jej ukoronowaniem był orawski kapuśniak z kiełbasą, wieprzowymi żeberkami i grzybami, podobno najlepszy w całej okolicy. Potem były ziemniaki, placki z gotowanych ziemniaków pieczone na blasze pieca, słodkie ciastka, wigilijny kołacz… Podobno dania podawano od najgorszego do najlepszego, ale mnie smakowało wszystko. Poprosiłem o szklankę wody, ale popatrzyli na mnie takim wzrokiem, że na wszelki wypadek postanowiłem dalej zapijać jedzenie wódką i winem. Język mi się plątał, kręciło mi się w głowie, a brzuch mi prawie pękał. Na stole było chyba wszystko oprócz drobiu, żeby nic nie wydziobało szczęścia w domostwie.. Z każdego dania odłożono też trochę dla zwierząt.
Ojciec zadzwonił krowim dzwonkiem, przywitał w domu Zbawiciela i mogliśmy wstać od stołu. Rozpakowaliśmy prezenty. Choinka zwisała z sufitu jak wisielec. Uginały mi się kolana. Niczego nie dostałem, ale wszystkie podarunki, które dałem Lucii, okazały się trafione, a to mi wystarczało. Poszliśmy pieszo do sąsiedniej wioski na pasterkę. Padał gęsty śnieg, a ja pięć kilometrów niosłem ze sobą ciężar. Ojciec w czasie adwentu zrobił stół, w którym nie było ani jednego żelaznego gwoździa. Położyłem go w drewnianym kościele przed ołtarzem, aby ludzie zobaczyli wszystkie czarownice. Było mi wstyd, że przychodzę na mszę raz w roku, i to w dodatku pijany, ale sympatyczny ksiądz, zapalony frankofil, był pod gazem jeszcze bardziej niż ja.
Po mszy ci, którzy jeszcze mogli utrzymać się na nogach, stali przed kościołem i patrzyli w niebo, namiętnie dyskutując. Ciemne niebo przepowiadało na wiosnę wiele czarnych chmur, czyli pełne stodoły. Śnieg, długie sople i silny wiatr wieszczyły wielki urodzaj jabłek, a dużo gwiazd na niebie – zdrowy drób i dobrej jakości trawę. Hodowcy marihuany zacierali ręce.
Pamiętam jeszcze, że po wejściu na plebanię podziwiałem wielką kolekcję butelek. Ale po zabójczym kieliszku gruszkowicy przestrzeń koło mnie stała się przejrzysta i rozpłynęła się w ciemnościach. Opadłem na krzesło w pozycji Toulouse-Lautreca. Przed sobą widziałem trupio bladą kobietę, która w milczeniu jadła z pustego talerza.
Mam lukę w pamięci aż do chwili, kiedy parę godzin później pojawił się w izbie un cadeau, prezent. Joyeux Noël! On va chez toi ou chez moi? – spytałem, ale Lucia pokręciła głową. Zaprowadziła mnie do stodoły na słomę. Le Réveillon. Owce tuliły się do siebie z zimna tak mocno jak my, połączeni wzajemną bliskością. Je t’adore, ma biche. La petite mort.
Otworzyłem oczy. Nad moją głową wisiała jemioła. Upewniwszy się, że utrzymam się na nogach, wyszedłem na dwór. Lucia czekała na drodze przed domem. W rękach trzymała chleb, z którego na mrozie jeszcze parowało. Szedłem jej naprzeciw. Byłem pierwszą osobą, którą dziś spotkała. Spytała o moje imię, chcąc się dowiedzieć, jak będzie się nazywać jej mąż. Przedstawiłem się, a potem już mogłem ugryźć kawałek świeżego chleba.
Śnieg już nie padał, wschodziło słońce i, ociągając się,zaczęło ogrzewać świat.
W przyszłym roku będę tylko kochać i umierać.

przekład: Łukasz Twardowski
redakcja: Olga Czernikow

Michal Hvorecky – Miłość i śmierć na Boże Narodzenie
QR kod: Michal Hvorecky – Miłość i śmierć na Boże Narodzenie