„…Biegli długim, szarym korytarzem oświetlonym lampami bezcieniowymi. Natarczywy dźwięk syren alarmowych szybko ustąpił miejsca koncentracji na obronie, ale przede wszystkim u Stelli bo wyciągnęła już nadajnik sterujący łukowatymi wrotami prowadzącymi do wież ogniowych. Piętrzyły się tam potężne działa laserowe zdolne zniszczyć każdy potencjalny rój spotykany w tych rejonach kosmosu. Kolejny zresztą w ich krótkim podróżnym życiu. Tym niemniej należało się pospieszyć.

– Penetratory włączone! – oznajmił Rem sadowiąc się wygodniej na kopulastym, przeszklonym stanowisku ogniowym i uruchamiając niezbędne w tym przypadku ręczne sterowanie bronią. .

– Cel namierzony – odpowiedziała Stella.

   Mimo wiszącego nad nimi niebezpieczeństwa, przepełniony miłością Rem na ułamki sekund czule obejmował w myślach siedzącą obok zgrabną, jasnowłosą dziewczynę. Ganił się za dekoncentrację i jednocześnie na nowo przeżywał ich wielkie uniesienia i wszystkie piękne chwile. Pragnął aby trwały jak najdłużej.

   Rój nadlatywał z jedenastej. Na tle nieskończoności utkanej z miliardów nieznanych słońc wyglądał jak ostrze noża skierowane w serce. A oni tak wiele chcieli jeszcze zobaczyć, poznać cudowność zjawisk wszechświata, być świadkami narodzin gwiazd i nowego życia. I przede wszystkim wiele jeszcze pragnęli sobie powiedzieć.

   Zaświeciły lasery. Szare bryły meteorów pękały na dziesiątki odłamków ulatując w czerń próżni. Kolejne były jednak liczniejsze. Pancerz statku, zorany niezliczonymi uderzeniami i ukazujący nowe bruzdy blizn, wciąż trwał podtrzymując nadzieję. A oni walczyli długo zgodnie współpracując i znów odnieśli zwycięstwo. Idąc korytarzem do sterówki uśmiechali się z ulgą patrząc sobie w oczy…”  

   Wstał z fotela i wyłączył komputer. Na dzisiaj dość. Znowu trzeba tam iść i stać aby zarobić na chleb i na opłaty za wynajęte niewielkie mieszkanie. To było to jego usamodzielnienie się, wyjście z rodzinnego, wiejskiego gniazda gdzie samotna matka walcząca z losem i zwieńczenie liceum zawodowego z tokarstwem na czele…Czegoś, czego tak naprawdę nigdy nie chciał marząc jeszcze wtedy o szkole plastycznej. Jego pragnienie jednak pozostało tylko marzeniem – nie przyjęto go do liceum dla przyszłych artystów gdyż…pokazał zbyt mało interesujących prac, a nauczyciele nie widzieli w nim najmniejszego talentu plastycznego. Gdzieś po drodze pojawiło się również pisanie. I to ono z czasem zwyciężyło z rozmaitymi rysunkami a potem obrazami. Ale sklep, w którym pilnował obecnie porządku znajdował się niedaleko i dlatego fakt ów był jedynym pocieszeniem w jego krótkim, szarym życiu. 

   Obok bloku pokrytego spękanym tynkiem spotkał znaną już sobie kobietę ciągnącą skrzypiący wózek wypełniony stertą złożonych, kartonowych pudeł wygrzebanych z pobliskich śmietników. Ogarnął go smutek. Pamiętał, że jeszcze niedawno pracowała w sąsiednim supermarkecie. A podobnych obrazków było coraz więcej.

   Dyżur miał gruby Heniek, który czasem z gardłowym śmiechem klepał go po plecach i mówił: „Marzeniami, bracie, gara nie napełnisz. Stój i patrz dookoła, bo cię kiedyś okradną!” Stał więc i patrzył za Heńka. Spoglądał na coraz mroczniejszy świat pędzący niczym jego statek. Lecz w przeciwieństwie do wytworu jego inwencji – świat, zdawało się, mknący w nicość, tam, gdzie płacz jedynie i zgrzytanie zębów. 

   Odgrzewany obiad, zjadany w porze kolacji, smakował jak świeży gdy zaplanowane treści dobrze wyglądały na papierze. Kiedy udawało mu się przekazać własne myśli i uczucia: „…Objęci długo patrzyli na płynący wokół ocean gwiazd. Przeszkolona promenada wysunięta w wieczną przestrzeń usianą życiem, zdawała się wirować razem z nimi, leciała w najpiękniejsze miejsca Galaktyki aby odsłonić przed nimi najgłębsze tajemnice wielobarwnych światów. Aby pokazać im przyjazne uśmiechy tęczowych istot, wszechobecną miłość zasianą kiedyś w Nieskończoności. A oni, jako kolejni podróżni, spadkobiercy swym matek i ojców walczących z przeciwnościami losu, patrzyli sobie w oczy wiedząc, że wszystko to mogą naprawdę przeżyć bo ich Statek Życia był bardzo mocny. Wierzyli, że jest niezniszczalny…”

   Dzwonek do drzwi przerwał potok słów zapisywanych drobną czcionką. To trochę spóźniony listonosz. Niestety i tym razem wydawca odpisał odmownie: „…Panie Zenonie, tekst pański jest poprawny lecz nie porywający. Życzymy wszelkiej pomyślności…” Wyrzucił list. Nie miał już ochoty na pisanie. Nie miał ochoty na nic.

   Zdołał jednak przebrać się, wyjść i odetchnąć głęboko świeżym powietrzem, aby zupełnie się nie załamać. Mimo to długo włóczył się po mieście widząc zapalające się lampy i nie wiedząc co ze sobą zrobić. Wszystko wydawało się bezsensowne… W pewnej chwili zatrzymał się na jednym z mostów i mocno wychylił się. Instynktownie chwycił się jeszcze balustrady i zawisł nad ciemnym  lustrem rzeki. Życie broniło się, ale on nie chciał już patrzeć na bezimienne twarze i malującą się na nich obojętność. Nie chciał przeżywać nowych wciąż rozczarowań i trwać dzień po dniu wykonując pracę, do której nie był stworzony.  

   Zamknął oczy gotów na ostateczny krok. Wtedy usłyszał ten śmiech – ciepły, zalotny, przepełniony szczęściem…Gdy otworzył oczy zobaczył ich – prawdopodobnie swego rówieśnika i zgrabną dziewczynę siedzących na ławce kilkadziesiąt metrów dalej, na betonowym brzegu.

   Dziewczyna dostrzegła go i krzyknęła przerażona. Niebawem obok pary młodych ludzi zebrało się kilku gapiów. Jeden z nich sięgnął po telefon.

   Życie zatriumfowało: niedoszły samobójca zadrżał zerkając w dół, a potem ostrożnie obrócił się i mocno podciągnął pomagając sobie stopą. Zanim przybyła policja, biegł już na oślep między sąsiednimi budynkami, byle jak najdalej od mostu, na którym zgromadziło się już co najmniej kilkanaście osób.

   Myśli galopowały jak szalone. Dziwna radość i wdzięczność  mieszały się z obawą. W końcu zatrzymał się, pochylony odetchnął głęboko i rozejrzał się: nikt go nie ścigał, a jedynie kilkuletnia dziewczynka stojąca z babcią na pobliskim chodniku patrzyła trochę zaskoczona.

   Zerwał się wiatr tarmosząc koronami pobliskich drzew, a on ruszył w miasto i stosunkowo szybko wszedł do niewielkiej kawiarni.

   Dostrzegł ją niemal od razu: była drobną, ładną blondynką i kogoś mu przypominała…Wpatrzona w nieokreślony punkt znajdujący się po drugiej stronie żółtawej sali, zupełnie jak on jeszcze nie tak dawno – zdawała się nie widzieć nikogo i niczego. Na kształtnym, jasnym liczku dziewczyny leżał cień smutku.

   Ciepłe światło lamp i nastrojowa muzyka płynąca cicho z niewielkich ściennych głośników dodatkowo  zachęcały do pozostania w tym miejscu.

– Mogę?.. – spytał drżącym głosem wskazując puste krzesło stojące obok. Potem bąknął coś o chłodnym wieczorze, o samotności i sam nie wiedział jak doszło do dłuższej rozmowy.

   Po godzinie zachowywali się tak, jakby znali się od dawna, a jedynie rozstali się na krótko. Pokrewna dusza szybko stała się tą najważniejszą.

   Stróże prawa powiadomieni pamiętnego dnia nigdy go nie odnaleźli.

   Jego dziewczyna i zarazem największa miłość miała na imię Stella. Spotykali się w kawiarence kilka razy w tygodniu, czasem szli do parku na dłuższy spacer. Między dyżurami w sklepie napisał dla niej kilka wierszy, a teksty wysyłane do wydawnictw i marzenia o zostaniu wielkim literatem odsunął na razie na dalszy plan. Teraz liczyła się tylko ona.

   Któregoś majowego dnia, gdy szli parkową aleją a wokół kwitły kasztany, powiedział jej nagle:

– Jesteś moją Galaktyką. Najjaśniejszą gwiazdą!

   Chwycił ją w ramiona i uniósł. Zawirowali w słońcu.

– Wariat! – krzyknęła w miłosnym uniesieniu.

październik 2004 – sierpień 2021

Waldemar Jagliński – Linie albo Tułacz
QR kod: Waldemar Jagliński – Linie albo Tułacz