Aguirre jest zbyt twardy

Aguirre to silny mężczyzna,
Złapali go raz Indianie,
Przykuli jego długie ciało do skały,
By sępy wydziobały mu genitalia,
A mrówki oczy,
By Złote Słońce spaliło mu skórę.

Ale ptaki bały się skubać jego nagiego ciała,
A mrówki jego jasnoniebieskich oczu,
Bóg Słońca natomiast i tak był po jego stronie.


Piękno Aguirre

Mądrość jest cenniejsza od niż złoto
I Aguirre wiedział o tym, gdy pakował
Zabrane na pamiątkę, zasuszone głowy pozabijanych Indian,
Ale jego długie, puszyste włosy były jak ze złota,
A jego tygrysia twarz błyszczała w promieniach słońca.


Złoty człowiek

Aguirre – taki człowiek, złoty człowiek może wszystko,
Może przepłynąć ocean wpław
Albo chodzić boso po gwiazdach,
To żywa apoteoza życia samego w sobie,
Jedni ludzie umierają, inni po prostu żyją wiecznie.


Obraz

W Indiach jest jaskinia, gdzie siedzi stara figura,
Ma pękniętą obręcz ze złota jak stary obraz Maryi.


Życzenie

„Tak, zabiłem ich”
Powiedział, a oni nie uwierzyli.

I ty chciałeś być jak Aguirre,
Żadnej pracy,
Żadnych słabych ludzi,
Tylko absolutna ekspresja i zabawa.


Imię

Jesteś zlepiony ze Świniowca,
Złotego Chochoła, Aguirre, Menscha,
I miliardów innych odpadków,
Masz w sobie nawet trochę Lisa.
Czy warto w ogóle nazywać takie zjawisko?


Złota obręcz

Wszystko spina złota obręcz,
Oplata wszystko i trzyma razem.

Złota obręcz na złotej drodze,
Która prowadzi do złotego szczęścia,
Do złotych przygód,
Aż wszystko utonie w złocie,
Wszystko zastygnie w nim.

Złoty człowiek w złotych magazynach,
Wyciąga rękę jak złoty posąg,
Był zbyt szczęśliwy, tak szczęśliwy,
Że złote łzy ciekną mu z oczu.


To co ukryte

W jaskiniach leżą suche zwłoki Indian,
Złoty człowiek je tam upchnął,
Nikt ich tam nie znajdzie,
Będę tam zawsze leżeć jak myśl schowana w mózgu.


Cantos 9

Nie było forteli na oczy Oriona,
Wykute z plastiku metalopodobnego
Podatne były tylko na rowerowanie.
Ale nie miałem nic takiego,
Podstawiłem więc nogę
A on się przewrócił,
W pustkę, w nicość, w miłość,
Złapała go gwiazda i wykorzystała.
Czy na pewno? Czy tak właśnie było?
Czy faktycznie pojechali do Tomaszowa
By siedzieć przy ceratowym stole?
Czy trwali zastygli w pajęczynach
I swojej repetytywnej nostalgii?
W swoich późnoletnich zimnych promieniach,
Które wpadają przez stare koronkowe firanki?

Nie wiem, ale wątpię czy da się wiecznie unikać
Tej smutnej mądrości straconych lat,
Zobaczą to w końcu, ale czy znajdą jeszcze dla siebie
Trochę tej swobodnej przyjaźni?
Czy powieje im jeszcze ten swobodny wiatr?

Siedziałem razem z nimi, ukryty w zapachu starej szafy,
Piłem herbatę z pajęczyn, bacząc by nie siorbać,
Nie chciałem uronić dźwięku, ale czy to możliwe?
Czy to możliwe, że to nie ja byłem tym Orionem?
Może i siedziałem długo w Tomaszowie,
Zamknięty w drugiej piosence,
Lata i lata i lata i lata,
Jeszcze długo zanim wpadłem,
Zanim jeszcze miałem jakiś powód by tam siedzieć.

Są miejsca dziwnie twarde,
Spójrz: Puławy – tak długo się rozpadają,
Ale rozpaść się nie mogą,
Ciągle zbierają w sobie odpadnięty tynk,
UMRZYJ, UMRZYJ, PRZESTAŃ WALCZYĆ,
POŁÓŻ SIĘ W SWOJEJ NOSTALGICZNEJ ŚMIERCI.

Ale miasto to ludzie a ludzie ciągle wracają,
Ciągle żeglują do tych dziwnych smutków,
Zbierają je jak liście z pajęczyny,
Chodzą z walutą bezwartościowych wspomnień
I turystyką bezwartościowych zabytków.
Niezmiernie puste miasto, niezmiernie puste myśli,
Zjedz tłusty kotlet i zapij cienką herbatą
I pójdź pobiegać albo pojeździć na rowerze,
Drzewa będą szumieć, wysokie topole,
Które przeżyją tyle, że jeszcze zaśpiewasz na ich życie
I powiesz im jak staremu przyjacielowi: „spójrz, a tamten dąb,
A tamten piękny dąb już zszedł”,
I uronisz trochę łez za tym fragmentem twojego dzieciństwa,
Które tak jak ten dąb jest już niezaprzeczalnie martwe.

Wróć do stołu i jedz obrzydliwy kotlet,
Jeszcze nic nie było tak żywe i tak prawdziwe,
Idź połazić po polach, szurać łydkami
Po drapliwych gałęziach zbóż,
Pójdź trochę w kierunku horyzontu,
Ale nie dojdziesz daleko, bo gdzie niby można dojść,
Pójdź, pójdź, stań na pociągowej grobli
I zastanów się jaki pociąg, z jakimi marzeniami
Jechał kiedyś w upalny dzień, dawno, dawno temu.

Tak jakby miał stanąć i zabrać cię ze sobą,
Stalowe kotły to twoi przyjaciele
A dla przyjaciół ani czas ani przestrzeń nie mają znaczenia,
Siedziałeś w skurczony w spodenkach na kamieniu z glizdami,
I rozmawiałeś z nimi a one burczały ci przyjaźnie,
„BRUM BRUM” a ty się śmiałeś chociaż mogłeś nie mieć śmiałości
By wykrzywić odpowiednio twarz
I może one, obrażone twoją fałszywą apatią
Odjechały i porzuciły przyjaźń i porzuciły pamięć
A ty zostałeś w spodenkach na kamieniu z glizdami.

Jest dobrze, jest dobrze w świecie herbaty,
Powietrze jest suche i świat jest suchy,
Grzywacze są suche, tylko herbata jest dość wilgotna,
Żadnej paskudnej zgnilizny tylko czysta sucha ziemia
I sucha twarz w wiecznym relaksie,
Siedzimy przy stole i ściskamy nieskończoną chwilę,
Ale ona przecież zawsze ucieknie, zawsze skończy się noc,
Zawsze wszystko ucieknie, dlaczego więc wydaje nam się,
Że to wszystko może trwać wiecznie?

Tylko Puławy są wieczne, tylko zwłoki mogą żyć wiecznie.
Nawet gwiazdy kiedyś umierają,
Nawet bogowie umierają,
Nawet przystojni poeci nie poradzą nic na umieranie,
To bezkształtne, pajęczynowe coś od ciebie
Umrze mi w dłoniach a później dłonie umrą
Same w siebie zawinięte,
Tak jakby same siebie kochały.

Nie warto, pozwólcie umierać trupom,
Pozwólcie płynąć pajęczynom,
Niech oddychają stare szafy,
Pijmy herbatę z pajęczyn,
Co ma być niech będzie.

Nie chciał być tutaj Orion,
Na granicy przyjemności i absolutnej pustki,
Nawet najgłębsze otchłanie kosmosu
Nie mają w sobie takiej pustki jaką ma Tomaszów
I prawdopodobnie też Puławy.
Może byłoby miło tak igrać z losem,
Ale Orion wiedział o tym wszystkim,
Tylko przestarzały garnitur chronił go przed małomiasteczkową prozaicznością,
Gdyby miał t-shirt i marne buty wnet zalałyby go pajęczyny,
A tak siedział i pił herbatę, „to tu kończy się miłość?
To tu kończy się high life?”, pytał się i nie mógł znaleźć odpowiedzi,
Może to była prawdziwa nieskończona chwila,
Może siedzieli tak wieczność – Orion i jego gwiazda,
Która patrzyła zimnym wzrokiem w szklankę z herbatą.
Ależ on nie znosił tego spojrzenia!
Nie było sposobu, a ona patrzyła nieokreślenie,
I jak miał sobie z tym poradzić?

„Nie chcę tak być!
Chcę wrócić do czasu gdy wszystko było przejściowe,
A nic nie było na stałe,
Chcę być jak mlecz, którego życie to wzrost,
A wzrasta by stać się dmuchawcem i by jakieś dziecko
Mogło go w zabawie zdmuchnąć.
Kto mnie zdmuchnie? Kto wciągnie mnie w zabawę,
Której nie zrozumiem?
Przecież dalej siedzę na ławie i piję herbatę,
Dlaczego wszyscy myślą, że jestem kimś innym?
Zobaczcie jak znowu jeżdżę na rowerze,
Zobaczcie jak chodzę po polach.
Nie możecie mi powiedzieć, że to nie jest naprawdę,
Że dalej nie mam za dużej czapki na głowie i patyka w ręce!”

O, podły człowieku! Podła gwiazdo,
Dlaczego zaciągnęłaś rzeźbianego Oriona do Tomaszowa?
A może taki już jest los słowiańskich gwiazdozbiorów?
Może to niczyja wina.

Nie patrz tak zimno w tą szklaną herbatę,
Zobacz na niego i owiń mu głowę kolorową chustą,
Niech się schowa i ukryje marną sromotę,
Trzymaj go jakby siedział w twoim brzuchu
I dopiero co miał się narodzić.

Zawiną mi się dłonie w dłonie,
Czy ktoś rozprostuje mi palce,
Pokona zawiniątko dłoni
By dać mi ostatnią łaskę wygody?

I ty też nie jesteś lepsza,
Tak to jest rodzić się w styczniu,
I nie przyślesz nawet pocztówki
Żeby pokazać jak tam jest,
Dlaczego nikt nie chce słać mi listów,
Wszyscy moi martwi przyjaciele,
Wszyscy oni mnie zdradzili.

A ja chodziłem gdy byłem dorosły
I gdy miałem 5 lat,
Po wilgotnych ulicach w jesieni,
Dawno, dawno temu,
Nawet nie pamiętam co wtedy robiłem
I jakie podstępne interesy wtedy robiłem,
Na pewno to było coś niedobrego.

Ceglarski mnie zdradził, Chećko przeżył, Paździora nie znałem,
Czy naprawdę tak miało się to potoczyć?
Dlaczego pociąg pojechał bez torów?
Nie mogliśmy być dla siebie dobrzy?
Nie mogliśmy się po prostu kochać?
Myślicie, że wy schowacie się w zielonych winogradach?
Nie, zjecie te wszystkie stypne kotlety
I przeczekacie te wszystkie ostatnie godziny.

My też siedzimy, tylko że w Puławach
I tak samo siedzimy nad stypnym kotletem,
Nie jesteśmy lepsi, co najwyżej ty możesz nie patrzeć,
A ja mogę być bardziej przystojny.
Ale nasz pogrzeb jest ten sam
I wszyscy jesteśmy słowiańskim gwiazdozbiorem,
Tkwimy na jednym punkcie w niebie,
Dziwne że i my mamy tam swoje miejsce.

Wieczny dom herbacianych ludzi,
Gdzie chowamy nasze nostalgiczne mięśnie
Gdy kładziemy się spać,
Tak jakby to był zielony winograd
I jakbyśmy mogli coś w nim schować,
Ale powiedz, Ceglarski, albo ty, Chećko,
Czy to sensownie wierzyć w coś takiego?
Spójrz na siebie i powiedz mi, że tak nie jest.

Tylko wieś jest ta sama, dlaczego nie chce iść z nami?
Dlaczego musi nas dręczyć swoją nieśmiertelnością?
Dlaczego Tomaszów musi torturować nas
Uporczywością swojego drewna i firanek?
Wygraliście, wiemy to, pozwólcie nam grać w karty,
Bez końca, bez żadnego cholernego końca.

Żadne dziecko nie lubi nudy,
Ale nie boi się kart bo dni nigdy się nie kończą,
Ale gdy wyrośnie zbytnio by żyć radością,
Wtedy stają przed nim podłe figury
I abstrakcyjne kolorki kotłują się w oczach.
Wtedy karty już nie są obojętne,
Wtedy nie przejdą obok, lecz zostaną w środku,
Rozetną zielony winograd na twoich oczach
I będziesz patrzył jak ucieka zielone wino.
Kto pozbiera zielone wino? Kto wyciśnie z twardego drewna,
Jaki ssak naleje do kieliszka z powietrza, żebyś był wreszcie napity
I nie musiał dłużej bać się kart?
Tylko rodzina gra w karty, nie ma rodziny,
Dlaczego chcecie teraz być moją rodziną?

Trzeba było patrzeć w przyszłość
A nie tkwić w teraźniejszości,
Nie do tego malowało się karty,
Faust nigdy nie grał w durnia.

Ceglarski, czy ty grasz w karty?
Albo ty, Chećko, przecież miałeś się ustawić
A nie grać w karty.
Tak po prostu rozsypał się zielony winograd,
Tylko ja zostałem i czasami nie dołączam się do kart.

Nie ważne, nie mam żalu, nie przepraszaj,
Ważne tylko, że znałem twoją twarz,
Zobacz, Paździora w ogóle nie znałem.
Chciałbym tylko znaleźć zielony winograd,
Góry zielonego winogradu, kraj,
Gdzie rośnie na nagich krzewach w młodym lecie,
I rozdawać go moim wszystkim abortowanym przyjaciołom,
Nawet tobie, Chećko, nawet tobie.
Każdy powinien mieć swój własny zielony winograd.

Ale czy to coś takiego jest?
Czego to sobie człowiek nie wymyśli:
I tańczący wiatr na piaskowych drogach
I drzewa, które gną się od nostalgii
I ptaki o złotych piórach
I diabła na rozstaju dróg,
I gitarę samograjną
I nicość i słowiańskie konstelacje,
Cóż to więc takiego zielony winograd,
Czy jest go gdzie szukać?

Gabriel Korbus – Dziewięć wierszy
QR kod: Gabriel Korbus – Dziewięć wierszy