Malinowy albo no te me rajes

[…] na pożegnanie zwrócił się do mnie najmilszym tonem, który maskował obecną zawsze ironię: „Czekam niecierpliwie na twój przyjazd. Tam, w Londynie, jesteś bardzo samotny. Nie wystaw mnie do wiatru”. To ostatnie zdanie powiedział w moim języku: „No te me rajes.

Javier Marías, „Twoja twarz jutro. Gorączka i włócznia”; przeł. E. Zaleska

Mimo iż rozstaliśmy się już ponad dwa lata temu, a właściwie to nie tyle się rozstaliśmy, co sugerowałoby jakąś formę dojścia do porozumienia, akceptację zerwania, wreszcie, ostatecznie, pogodzenie się z nowym statusem, również swoim, przede wszystkim zaś jej, tylko ona mnie porzuciła, nie, nie dla innego, raczej dla świętego spokoju, najgroźniejszego ze wszystkich potencjalnych rywali i kochanków, wyszła, ale nie jakby nigdy nic, tylko z całą tą baterią histerii i wrzasku, tłukąc Bogu ducha winne talerze i teatralnie trzaskając przerażonymi jej wściekłym atakiem drzwiami, śmiertelnie obrażona za, wedle jej sformułowania, „wszystkie doznane krzywdy i upokorzenia”, mimo tego wszystkiego (porzucenia, histerii, wrzasku, trzaskania i obrazy), dobrze wiem, że kiedyś wróci.

Wiem też, że będę gotowy na jej powrót, wszystko będzie idealnie przygotowane, tej jednej myśli się trzymam, jej jednej poświęcam całe dni, wieczory i noce, spędzam je, to znaczy dni, wieczory i noce, noce na planowaniu, dni na realizacji zamierzeń, wieczory natomiast na wyczekiwaniu, dla mnie to oczywiste, że przyjdzie wieczorem, jedynie wieczór wydaje się odpowiednią porą na jej odwiedziny, spędzam je, czyli dni, wieczory i noce, na drobiazgowych preparacjach, nic innego nie robię, tylko plany, zakupy i jedzenie, na niczym innym nie potrafię się skupić, idea niezrealizowanego dotychczas, ale tylko dotychczas, to się zmieni, musi się zmienić, niezrealizowanego dotychczas powrotu kompletnie zawładnęła moją podatną wyobraźnią, zagubioną w gramatycznych zawiłościach składni języka polskiego.

Chciałem przygotować dla niej perfekcyjną kolację, na wypadek gdyby się zjawiła, to znaczy kiedy się zjawi, na pewno zapomniała jakiejś książki czy płyty albo będzie chciała się przekonać, co u mnie słychać, może nie odebrałem jakiegoś pilnego telefonu albo nie odpowiedziałem na bardzo ważny esemes czy e-mail, czy przypadkiem nie zmieniłem numeru telefonu lub adresu e-mail, czy nadal mieszkam w tym samym miejscu, jak mi się wiedzie, czy kogoś mam, jak sypiam, czy śnią mi się koszmary. Dokładnie wiem nawet, jak by to wyglądało, to znaczy jak będzie to wyglądało. Powitałbym ją, a właściwie to powitam ją w progu, niby to zdziwiony, lecz przede wszystkim przeszczęśliwy, że wybrała ten właśnie dzień, a raczej wieczór, gdy akurat byłem, jestem, będę, jak co dzień, wieczór i noc zresztą, przygotowany, choć tego dnia, nocy, właściwie wieczora jakby bardziej i lepiej, bo to będzie szczególny dzień, a raczej wieczór, dla mnie i dla niej, taki szczególny dzień, bardziej wieczór. Powiedziałbym, powiem rzecz jasna, że zupełnie mnie zaskoczyła, nie byłem, nie jestem przygotowany na odwiedziny, po czym poinformowałbym czy też poinformuję ją, niby od niechcenia, ale bardzo dumny oraz pewny siebie i swojego, że coś tam jednak upichciłem mimochodem, szkoda, żeby się zmarnowało, i tym samym zaprosiłbym, zaproszę ją na wykwintną kolację. Ona weszłaby, wejdzie zaskoczona moją gościnnością oraz przemyślnością, po czym jadłaby, będzie jadła zachwycona, nie dowierzając, iż na co dzień tak wyśmienicie gotuję, nie podejrzewała mnie o aż taki kunszt i konszachty z najlepszymi kucharzami, a ja spijałbym, spiję komplementy z jej ust.

Mój przepis na sukces. Rozpisałem konspekt kolacji, naszkicowałem szczegóły prezentacji, uzbroiłem się we wszystkie produkty, cierpliwie odtwarzałem kolejne kroki, przewijając mentalną taśmę do przodu i do tyłu, dzięki czemu wyłapałem wszelkie błędy i niedociągnięcia oraz dokonałem niezbędnej korekty, by później nie żałować, że coś przeoczyłem. Kroiłem i siekałem (w batonnet, allumette, julienne, brunoise, carré, parmentier, macédoine, paysanne, fermière, lozenge, rondelletourné), miażdżyłem, mieszałem, aromatyzowałem, sferyfikowałem, zapiekałem, dusiłem, jonizowałem, miareczkowałem, gotowałem, krystalizowałem, mroziłem, rozmrażałem, smażyłem, obsmażałem, odsączałem, doprawiałem, kosztowałem, jeszcze trochę doprawiałem, nie nakłuwałem. Przedmioty podstawowego użytku: noże, widelce, chochle, łyżki, łyżeczki, szczypce, garnki, patelnie, deski drewniane, deski plastikowe, pokrywki, ścierki, dużo ścierek, alembiki, strzykawki, probówki, pędzle, lód, dużo lodu, ostrzałki do noży, mikser, dozownik, blender, moździerz, waga, obierak, korkociąg, syfon, kilka nabojów, termometr szpilkowy, wykałaczki, rękawiczki, cewniki, łopatki, trzepaczki, sita oraz młotek. Jestem gotowy.

Jeszcze wczoraj zrobiłem sorbet ogórkowy z miętą i limonką, co pół godziny dbałem o jego konsystencję, dobrze, długo i dokładnie mieszając, by rozbić tworzące się kryształki, jest prawie idealny, wystarczy jeszcze ze dwa razy dobrze, długo i dokładnie wymieszać. Dziś zaczynam od gratin dauphinois, ziemniaki pokrojone na mandolinie, mleko i śmietana, zapiekane w kokilkach wysmarowanych czosnkiem, ze szczyptą gałki muszkatołowej, jedna kokilka na osobę, dwie kokilki. Na sałatkę z kolendry ze zredukowanym balsamico i mrożonymi malinami oraz stek medium rare mam jeszcze czas (patelnia grillowa musi być bardzo rozgrzana, stek odpoczywa po wszystkim przez mniej więcej połowę czasu, jaki poświęciliśmy na smażenie, nie nakłuwać), a wcześniej i tak muszę się zająć purée pietruszkowym z pudrem z prażonych pestek dyni, całość aromatyzowana czosnkiem niedźwiedzim (Allium ursinum) oraz dymem z (–)-transΔ9-, by dodać nieco słodyczy.

Teraz deser. Moelleux au chocolat z czekoladowym chantilly, w końcu Thomas Keller też łączy czekoladę z czekoladą (poza tym jestem wielkim eksperymentatorem, metodologię badań i logikę odkrycia kulinarnego mam w małym palcu), i waniliowym custardem (na równoległych Mondriana ułożę Le pain Man Raya), lody malinowe, przecież muszę wykorzystać resztę mrożonych owoców, na łyżeczce kawior jabłkowy, ponieważ lubię go robić, na środku stołu balon z mozzarelli na świeżych liściach bazylii trzymanych w wodzie z lodem w funkcji ozdoby, w końcu to nic trudnego. Na wszystko mam usprawiedliwienie, każdą idiosynkrazję potrafię wytłumaczyć, nie zważając, czy to myślenie życzeniowe, czy racjonalizacja ex post. Kinetykę przemian mojego chantilly opisuje wzór f(O,S)/W+G→G+[f(O,S)]/W, gdzie O, S oznacza tłuszcz w fazie stałej, W to woda, a G — powietrze (avec les compliments du monsieur Hervé This), alchemicznej przemiany soku z jabłek dokonają alginian sodu i mleczan wapnia, sok podzielę na dwie porcje, do jednej dodam alginian, dobrze, długo i dokładnie wymieszam, potem wstawię na niewielki ogień i doleję resztę soku, znowu dobrze, długo i dokładnie wymieszam, wtedy kawior będzie przezroczysty (cortesía de señor Ferran Adrià).

Jestem gotowy, ze wszystkim zdążyłem na czas, stek medium rare gratin dauphinois, purée pietruszkowym z pudrem z prażonych pestek dyni, sorbetem ogórkowym z miętą i limonką oraz sałatka z kolendry ze zredukowanym balsamico i mrożonymi malinami jest tu, a moelleux au chocolat z czekoladowym chantilly, waniliowym custardem, lodami malinowymi i kawiorem jabłkowym tam, do tego, w funkcji ozdoby, balon z mozzarelli na świeżych liściach bazylii trzymanych w wodzie z lodem, teraz pozostało mi już tylko czekać na nią. Może dziś wreszcie się zjawi, tak, na pewno się zjawi, w przeciwnym wypadku wszystko się zmarnuje, cały wysiłek na nic, godziny planowania i przygotowań, niech więc przyjdzie, proszę, żeby przyszła, błagam, niech przyjdzie, nie trzyma mnie dłużej w niepewności, pomimo wszystkich doznanych krzywd i upokorzeń, niech zadzwoni, zapuka, obojętnie, byle tylko się zjawiła. Słyszę dzwonek do drzwi, to na pewno ona, muszę iść, otworzyć, powitać ją i zaprosić. Tak, to na pewno ona, będzie zachwycona tym, co specjalnie dla niej przygotowałem, tylko dla niej balon z mozzarelli na świeżych i trzymanych w wodzie z lodem liściach bazylii.


Na urodziny[1]

Agnieszce, której w myślach obiecałem tych kilka skreślonych słów

Dziś znów masz urodziny. Rok, dwa, trzy czy cztery lata temu wysłałem Ci coś izraelskiego pisarza, by było światowo. W myślach tłumaczyłem sobie, że sam bym przecież tak nie potrafił. Teraz wiem na pewno, że nie potrafię, ale chociaż spróbuję. Idzie to jakoś tak.

Budzisz się rano, sprawdzasz poziom cukru we krwi, przez cały dzień szprycujesz się insuliną, zielone tramwaje jadą tak samo, jak zazwyczaj. Kulawy pies, co zawsze ujada, szczeka i dziś. I nie jest prawdą, że wszystkie kwiaty świata należą do Ciebie, bo to szczególny dzień. Na osiedlu jak zwykle widzisz namazane flamastrem na koszu kocham Adriana (albo Adrian chuj, zawsze mi się myli). W pracy traktują Cię tak, jak zwykle, czyli nieszczególnie. Tylko znajomi, czyli ci naj-najbliżsi i naj-najważniejsi, mimo iż zapomnieli o prezentach, to wydają się milsi, media społecznościowe nie omieszkały ich poinformować, że masz urodziny. Właśnie, miało być o urodzinach.

Wracasz do pustego mieszkania, jesz coś, co lubisz (fajnie i tanio, rzeczywiście), włączasz nie najlepszą muzykę (na pewno nie Keitha Jarretta), bo dobrego gustu nigdy nie miałaś w nadmiarze (a mogłabyś posłuchać kogoś z Port Antonio, Kingston, czy skąd oni tam akurat pochodzą, albo Mahlera pod batutą Bernsteina). Krzywisz się na te słowa. Masz spuchnięte nogi, boli w boku, plecy i ramiona domagają się masażu. Może ktoś wpadnie w weekend.

A ja? Ja leżę na zimnym stole sekcyjnym i zadziwiam lekarzy brakiem serca. Nie znajdą go, moja w tym głowa. Taki mój prezent na Twoje urodziny.

[1]  Inspirowane utworem Etgara Kereta „Dziś są urodziny”, ze zbioru „Rury” (przeł. A. Maciejowska).

Adrian Krysiak – Dwa opowiadania
QR kod: Adrian Krysiak – Dwa opowiadania