Odessa

dla Mai

Jesteś tutaj ze mną, w tym portowym mieście,
do którego dojechaliśmy marszrutką,
ozdobioną proporczykami, obrazkami Matki Boskiej
i zawieszonym na lusterku łańcuszkiem z krzyżykiem,
który podskakiwał na każdym wyboju.

Jesteś tutaj ze mną, w tej małej kawiarni
pomiędzy kierowcami zmierzającymi
w przeciwne strony. Dwie takie same kawy
wypite w równych odstępach.
Za twój i mój czas.

Jesteś tutaj ze mną, w ruinach teatru Palace,
gdzie już tylko na zgliszczach możemy coś
budować. Widzę cię w każdym ujęciu, którego
precyzyjnie szukam przez wizjer aparatu. Linie
nie układają się zgodnie z wyobrażoną perspektywą.

Jesteś tutaj ze mną, w tej modnej dzielnicy,
w której jest lokal z absyntem. Pijemy go
w zdobionych kieliszkach, z rozpuszczoną
kostką cukru, która łagodzi ziołowy posmak.
Za oknem zima rozbrzmiewa bielą.

Jesteś tutaj ze mną, w tym portowym mieście,
w styczniową noc nad Morzem Czarnym, nad którym
mewy łapią w locie rzucane im skrawki. W budynku
tej pięknej opery, na Mołdawiance, w wypitym
do śniadania szampanie.

Jesteś tutaj ze mną, w tym przestronnym pokoju
z którego rozpościera się widok na ogromny
dziedziniec. Pijemy herbatę Greenfield długo mocząc
torebki we wrzątku. Jesteś w tych wszystkich
snach rzucanych na pożarcie bezlitosnym dniom.


Bezwiednie komunikuję ci swój ból albo miłość

dla Mai

Szklanka whisky, przez którą spoglądam w sufit
nad wanną zniekształca i farbuje obraz.
Ty obok, na brzegu, w półmroku, z melodią
wydobytą ze strun gitary Erika Drosta
z The Legendary Pink Dots.
I love you in your tragic beauty,
jakoś tak śpiewa Edward Ka-Spel
i pasuje to do tego wieczoru
w łazience przy świecach.
Ja w wannie skrywam swoją nagość
pod obfitą warstwą piany,
Ty – w szlafroku w paski –
odsłaniasz bezwiednie skrawek piersi.
Nienawidzę światła świec, które
skrywają tę część ciebie w cieniu.
Światło się dopala, całość ciemnieje.
Wstrzymuję oddech i zanurzam głowę
w ciągle jeszcze ciepłej wodzie,
sprawdzając zakres własnych możliwości.


Inaczej

dla Mai

Pęk gwiazd w panteonie opętania
wśród kalejdoskopów, wrót mandali
i skrzydlatych istot tarota.

Sąsiadujące ze sobą nastroje,
skrajne karty jak zakochane jaszczurki,
których nie można rozdzielić.

Przepowiednie pradawnej wyroczni,
z których trzeba się wyspowiadać
jak z niechcianych przybyszów

zjawiających się pod nieobecność
samotnych nocy i poranków pachnących
kwiatem migdałowca albo kardamonem,

wśród porzuconych pustych butelek
wytrawnych win, w których kończą życie
kwiaty. Czernieją na stole, zrzucając liście.

Kiedyś umieszczało się je za szkłem w wilgotnej
ziemi, bez nadziei że coś w tego wyrośnie.
Dzisiaj jest inaczej.


Fałdy

dla Mai

Fałdy na koszuli.
Fałdy na pościeli.
Fałdy w dzielnicy
Północ.

Spokój pokryty fałdami.
Fałdy na skórze
i pod powierzchnią
chodnika.

Cały jestem pokryty
fałdami. Wewnątrz
i na zewnątrz łączę się
z innymi fałdami.

Układam się w pewien
wyrazisty wzór niepodobny
wszystkim innym
fałdom.


Cisza

dla Mai

Koniec zwykle następuje
zwyczajnie, jak coś
nieistotnego.
Pożądana cisza
na miejscu zdarzenia.
Milczy telefon i gramofon milczy.
Trudno tylko przemilczeć wspomnienia.

W snach, zapachach i muzyce.
W wyobrażonych obrazach
i na bielonych ścianach.

Przez ojca
sprowadzone tęskne
twarze w niepokoju
wypatrują świtu.

Pobudki.
Budzika.
Nowego stworzenia.


***

dla Mai

Dzień dopiero się rozpoczął. Mieliśmy go zacząć od pikniku,
na który przygotowałem kanapki, wino i trochę owoców.
Ty zabrałaś sałatkę z truskawkami, serem i żurawiną.
Woda swawolnie kapała z fontanny. Wtedy jeszcze nie wiedziałem,
że to łzy, gdy ich słona bryza chłodziła nasze rozpalone ciała.
Było lato. Pierwsze upalne dni tego roku i pierwsze nasze
poza domem, już tak oficjalnie, jak ludzie, którzy spędzą z sobą
długie lata. Przedstawiłaś mnie siostrom i powiedziałaś byłemu
mężowi. No i przychodzisz do mnie w snach, w które zapadam
jak w obsesyjne słuchanie Marianne Faithfull, pytającą tym swoim
mrocznym głosem, kto udźwignie jej marzenia.

W trwaniu, samoistnie, bez znaków i konkretnych powodów.
Bez oczekiwań. Po prostu, dla naszego dnia pachnącego maglem
i koniczyną. Pachnącego szczęściem, które za chwilę wyruszy
w drogę.


Prawdziwy romans

dla Mai

Był taki jeden romantyczny film,
którego nie obejrzałem do końca.
Nie pamiętam też tytułu. Był w nim
mężczyzna na szczycie wieży Eiffla,
który obracał w palcach srebrną monetę.
Mówił do siebie, ale wydawało się,
że mówi do dziewczyny, której nie ma
obok niego. Gdyby zrzucił tę monetę,
prawdopodobnie trafiłaby kogoś z tłumu
pod nim. I zabiła.

Obejrzeliśmy razem wiele filmów.
Nasza relacja
przypominała jeden z nich.

Chciałbym być mężczyzną na wieży Eiffla.
Chciałbym być mężczyzną rzucającym monetą.
Chciałbym być mężczyzną mówiącym do siebie

z wysokiego miejsca na widowni,
w romantycznym mieście
bez ciebie
i nikogo
innego.


Pamiętam

dla Mai

Pamiętam cię kupującą kwiaty od pewnej pani
na głównej ulicy miasta, tylko po to, żeby
zostały sprzedane.

Pamiętam cię w czterolistnej koniczynie,
którą podarowałaś mi na szczęście. Ciągle
noszę ją w portfelu.

Pamiętam whisky Baczewski, którą piliśmy zanim
nastąpił kryzys. Nazywałaś ją Malczewski. Nadal
ją mam, a ty jesteś moim dżinem.

Pamiętam jak powiedziałaś, że jestem jak ten
bohater Houellebecqa, który umierał ze smutku
przez zbyt wysoki poziom kortyzolu.

Pamiętam błysk w twoich oczach, kiedy robiliśmy
zakupy dla twojej córki. Moje oczy świeciły
wtedy jaśniej niż kiedykolwiek.

Pamiętam nasz ostatni spacer, który miał zakończyć się
podróżą do Paryża lub Berlina albo chociaż śniadaniem
na trawie przed fontanną niby włoskiego miasteczka.

Pamiętam to zbyt dobrze jak obiecującą wróżbę,
która niepostrzeżenie zamienia czas na przestrzeń
niewidomych oprawców.


Kolejny wiersz buddyjski

dla Mai

Widocznie coś nieźle spieprzyliśmy
w poprzednim wcieleniu, skoro obecnie
też nie potrafimy ustalić priorytetów.
Teraz została już tylko bojaźń
i ewentualne drżenie o ciebie
w objęciach kogoś, kto nie będzie mną.
Pamięć coraz bardziej zawodzi,
podobnie jak my siebie. Rani
zostawiając przyjemne obrazy
późnych poranków i błyszczących
gwiezdnych nocy, wytrawnych win
i romantycznych piosenek. Bliżej
ci do Lady Gagi niż do Nancy Spungen,
chociaż ja częściej czułem się twoim
Sidem, nawet jeśli jeszcze nie
nauczyłem się wszystkiego niszczyć
i patrzyłem w przyszłość z trwającą
nadzieją, trawiącą codzienne
zmartwienia bez cienia wątpliwości
czy kolejnej działki heroiny.

Mam nową miłość, napisałaś do mnie pewnego dnia
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że chodzi ci o gitarę,
która spała obok ciebie. Była taka obca, zimna
i rozstrojona. Później ją nastroiłem i leżała obok
mojej gitary. Wyglądały uroczo
w nieśmiałych objęciach
naszej prywatnej
tonacji.

Dawid Markiewicz – Dziewięć wierszy
QR kod: Dawid Markiewicz – Dziewięć wierszy