I Zabawa w liście

Liście. Wszędzie pełno liści. Dywanami kładą się na ulicy i kobiercami przyozdabiają szyby. Dostają się pod powieki i paznokcie, wchodzą do uszu i nosa, wszechobecnym ciężkim, zbutwiałym zapachem przesycają ubrania oraz skórę. Spoczywają na głowach i ramionach, w autobusach i tramwajach, na stacjach i pod wiatami, pod nogami, na linii wzroku, nie można od nich uciec, uwolnić się, są wszędzie, roztrwonione po horyzont.

Liście występują w trzech kolorach podstawowych: (zielone), czerwone, żółte, (brązowe), a jeśli je pomalować, to i niebieskie. Gdy zbyt ciężkie, zgodnie z prawem powszechnego ciążenia, posłuszne stałej grawitacji, odpadają z drzew.

Można bawić się nimi i uprawiać tę grę — jeden dla mnie i jeden dla ciebie, sprawdźmy, który ładniejszy, klon, jesion. Mój ładniejszy, więc przegrywam, twój mniej ładny, więc wygrywasz, na pocieszenie, jesion, klon.

Zobacz, z balkonu wypadł pies.

II Miłość

tak mogło i powinno się to było zakończyć

Prosta historia, ich dwoje, jak to życiu bywa, każde od czapy i do pary, bo bez tego też się przecież nie da. Ona — lat siedemnaście, z sercem na dłoni, duszą na ramieniu i spodniami typu dzwony na tyłku, on — też siedemnaście, niech i tak będzie, kolczyk w brwi, nieodłączny papieros i Ulisses pod pachą, niech będzie. Albo nie — zamiast kolczyka okulary, ale papieros i Ulisses zostają, zgoda, tyle że nietwarzowe muszą być, wczesny Goddard, późny Kieślowski. On i ona, ona i on, les feuilles mortes, les mauvaises herbes, umarłe liście, złe ziele na kraterze, dzieci-kwiaty, kwiaty zła.

Do tego zdarte kolana — jego, i poobgryzane paznokcie — jej, chude kostki u obojga, ostre podbródki, spojrzenia nieobecne i raczej światu niechętne, usta filigranowe i zachowawcze, łopatki niczym skrzydła do nieba oraz okolicznościowe myśli samobójcze, jednak bez aktów straceńczych, taka młodość tylko raz w życiu, taka młodość w pełnym rozkwicie: świat hic et nunc, zabawy w liście, przywilej tego, co szybko przemija, bo jak pewność, to absolutna, jak nieśmiałość, to chorobliwa, jak naiwność, to taka, która za chwilę już nie przystoi, prosty przepis na pięknoducha, opowiadanie po angielsku o ręczniku Eiffela, wiersze po francusku o pisaniu mimo krzyków, o alarmach pośród łez.

Ona — wzor(c)owe zachowanie w szkole i w domu podobnie, on — trochę gorzej, ale tylko trochę, no bo te papierosy i Ulisses, poza tym więcej grzechów nie. Spotkali się w kinie, w przerwie na kulturę, na skromnym dekaefie, leciała akurat Umarła klasa Kantora, on palił, ona płakała, a po chwili ona paliła i on płakał, i tak się w węzłach dłoni, w ciemności sali poznali, i przestali wierzyć w samotność. Nie powiedział jej, że uciekł z, ona nie wspomniała, że trafiła tam przy, więc padli sobie w.

Przyszłość w zarysie, plany prowizoryczne, choć bezapelacyjne: długie spacery, pocałunki i oczy tej drugiej, myśli zawsze wspólne, intymność pustych gestów i nic nieznaczące deklaracje, milczenie, na które jeszcze można sobie pozwolić, oddychanie cudzym powietrzem, szepty oddania, wstyd przed nieznanym i uparte deklamowanie wyznań przeciw sceptycyzmowi wszystkich, którzy nie rozumieją tego, co tylko raz. Czasem on do niej, że on ją zawsze, wtedy ona do niego, że ona go nigdy.

On zupełnie wyjątkowy jak na swój wątły wiek, nie nalegał na miłość i dowody, wystarczyła sama bliskość i ciepłota, spodnie typu dzwony zawsze pod ręką, bo można je masować, aż się przetrą (niech się przetrą), a ona zasypiała z głową w książce, pośród szumu kartek i brzmień obcych słów, bo jej też się nie spieszyło, czytać lubiła. Gdy się wreszcie zdecydowała — w przypływie roztkliwienia bądź heroizmu — to jemu niestety nawet silna wola nie pomogła, więc zamiast pośmiali się i zasnęli razem, jak gdyby do czegoś doszło, tak się umówili, choć nie wypowiedzieli przy tym ani słowa, te były zbędne, cisza nie zawsze musi ciążyć, wtedy — naiwni chwilą — to pojęli.

Ona mu pachnie jak tuberozy, wspaniała absolutnie i pod każdym, emocjonalnie niewysławialnie zaangażowana, zakochana w jego ćwierćuśmiechu w pół słowa i ułamanej jedynce, nieporadnych gestach prawie mężczyzny jej życia, cała nie tyle w skowronkach, co paroksyzmach przywiązania. Nie ma żadnych wątpliwości, żyje tylko złudzeniami. Jemu zdiagnozowali syndrom emocjonalno-behawioralny z niedoborami krytycyzmu, jej natomiast ciężką postać miłosnego zaślepienia z deficytami zdrowego rozsądku.

Gust muzyczny zbieżny, choć niekonfesyjny, preferencje miejscami styczne, a miejscami w ogóle, więc on kupował jej śmieszne kolczyki w picasse i mondriany, ona odwdzięczała się jak mogła, głównie depresyjnymi makatkami w bacony i pollocki. On przynosił herbaciane róże, które ona sumiennie suszyła między stronami jego Ulissesa, teraz przerobionego na zielnik, jedyny taki zielnik na świecie, jego przepustka do Zakonu Finneganów.

Sama trzymała go mocno za rękę, gdy docierały złe wieści o psie albo pokazywali Afrykę w telewizji, i szeptała, by on trzymał ją mocno, gdy akurat wymiotowała na biwaku tanim winem i fajkami. On na wycieczce leżał na rachitycznym mostku nad wodą wielką i nieczystą i było mu tak dobrze w towarzystwie jej kobiecych bioder i długich włosów, że zupełnie zapomniał o śmierci, w Faustowskim odruchu chciał zatrzymać świat.

Nie skończyło się jak w jakimś opowiadaniu Hemingwaya, gdzie ona zaszła w nieplanowaną a przypadkową ciążę z nieplanowanym a przypadkowo spotkanym mężczyzną, a on w taksówce przeleciał nadarzającą się okazję. O nie. Oni po prostu pewnego dnia wyszli razem na Przystanek Woodstock i nikt ich więcej nie widział.

III Chichot histerii

zaczarowany dorożkarz 
w zaczarowanej dorożce 
na szczycie czarodziejskiej góry 
czaruje i szczytuje

ze zbioru Lapidaria i margaretki [fragment]

Serio, ślub, tę najnierozsądniejszą z wszystkich możliwych decyzji, wzięli z rozsądku, możliwe, że po trzech latach znajomości i, jak się to ładnie nazywa, chodzenia z sobą (po prawdzie po trosze też po znajomości), choć tak naprawdę więcej przecież — wskutek jego namolnych namów i jej pokornej uległości — przeleżeli niż przechodzili (a momentami przechodzili przez piekło, tyle że to ją piekło bardziej), bo jeśli chodzi o pozycje, to szczególnie upodobali sobie horyzontalną oraz — tym razem z powodu jej nie mniej namolnych namów i jego trochę mniejszej, ale jednak uległości — misjonarską. Załapali się zatem, niechcący i niecelowo, jak wszyscy w podobnej sytuacji, na tramwaj zwany przywiązaniem, ale miast wysiąść na stacji Pożegnania imienia Hasa, oni poszli w Steinbecka grona gniewu i skończyli w wielkim kryzysie.

Tak więc ona, o wiecznym statusie utracjuszki, całkiem serio za niego wyszła, a trochę też z siebie, tracąc niezależność i pogodę ducha, on zaś, mimo iż trudnił się komiwojażerstwem, wziął ją za żonę, chociaż wcześniej zdarzało mu się ją brać jako nieżonę i nie do końca serio. W trakcie czterech lat małżeństwa jemu zaokrąglił się brzuch, jej nie, jej zdecydowanie poszło w biodra, dary okrutnego losu dla utrudzonych oraz kobiet. No trudno.

Dużo się w ciągu tych czterech lat w ich wspólnym życiu oraz pożyciu pozmieniało. On przestał na swój sposób pokornie ulegać jej misjonarskiej miłości i cały trud pokornej uległości scedował na nią, ona zaś, już serio utrudzona namolnymi namowami, nauczyła się odmawiać jego namolnym namowom, nadal jednak dość pokorna, jak na utrudzoną kobietę przystało. Poza tym, jakby w zastępstwie, utrudzeni — tym razem okrutnym losem — nauczyli się z sobą rozmawiać, a właściwie to toczyć uczone rozmowy. Toczą więc uczone rozmowy, a tocząc uczone rozmowy, toczą i swoje życia, sekunda po sekundzie, sekundując sobie wzajemnie w niezadowoleniu. Niezadowoleni są ze wszystkiego, nic ich nie zadowala. Nie mają perspektyw ni marzeń, marzą tylko o spokoju w perspektywie wiecznego życia po śmierci, czyli po życiu. Z pokoju obok, dobrze je w tej chwili słychać, dochodzą przytłumione odgłosy na dwa głosy. Głosy rozprawiają z sobą, przy okazji rozprawiając się z sobą nawzajem, możliwe, że w horyzontalnej pozycji misjonarskiej. Możliwe też, że nie.

On cały czas czuje się lepszy, ona zaś nie chce nieodmiennie czuć się gorsza, więc jego bez przerwy gorszy jej złe samopoczucie. Ona z kolei czuje się zdeprymowana, on nie, więc w swoim zdeprymowaniu jest bardzo, ale to bardzo osamotniona. On cierpi na idiopatyczną postać okrucieństwa, ona na absolutny zanik samozangażowania.

On topi ją w morzu nic nieznaczących pustych komplementów, lecz ona pozostaje sucha, nie zważa na jego nic nieznaczące puste komplementy, całe ich morze. On okazuje jej względy, ona, ze względu na niego, czasem nawet udaje względne zainteresowanie, tylko że jest w tym mało przekonująca i raczej bezwzględna, więc jej udawane, mało przekonujące i raczej bezwzględne zainteresowanie zupełnie go nie przekonuje. Ona ma w zwyczaju dzielić skórę na niedźwiedziu, on nie przepada za tego typu rozrywkami ani dziczyzną, więc raczej dzieli włos na czworo, niczym niewprawny balwierz. Gdy jego zalewa fala pożądania, gdy już do tego dochodzi, w niej nie ma ni strumyczka uczuć, co najwyżej kapią ciurkiem resztki jego godności, bo — jako że do niczego konkretnego nie dochodzi — ona też nie dochodzi pod jego dyktando, co najwyżej szykuje się do wyjścia, tłumacząc nieporadnie: Bal, wiesz…

Jako że ona nadal go pociąga, to on pociąga za sznurki, próbując w niej wzniecić pożar namiętności, który ona gasi odrobiną śliny zmieszanej z piaskiem. On chce zdobyć szczyt męskości, doprowadzając ją na szczyty rozkoszy, lecz ona, jak na złość, nie szczytuje podyktowaną rozkoszą. W zastępstwie namiętności i rozkoszy ona szuka ujścia dla swojej frustracji i frustruje ją ten brak ujścia dla jej frustracji. On pod nią dołki kopie, ona w nie, chcąc nie chcąc, wpada, pociągając, raczej chcąc niż nie chcąc, go za sobą. On jej ciosa kołki na głowie, ona, nadal nieociosana, głowi się i kołuje; zna go jak zły szezlong.

Ona ucieka przed wszystkim, on ucieka się do wszystkiego. Ją kręci przywiązanie (oraz wierność, momentami, sama idea wierności), on kręci na to nosem (na samą ideę), chociaż chętnie by ją związał, byle się nadto nie przywiązywała, ani do niego, ani do samej idei postaci ciosającej, kołującej jej nad głową. Ona wymawia się bólem głowy. Ja wymawiam się, boli mnie głowa, mówi, cytując poetę. Jemu wstrętne są obcomyślowe wtręty poetów, wszystkie te kokieteryjne koterie i higieniczne hieny, jak to z kolei ujął literat, notabene bliski krewny literatki. Ona trzyma go na dystans, więc i on momentami jest zdystansowany, z dystansu rodzącego dysonans nie potrafi ocenić jej prawdziwych zamiarów oraz rozmiarów wymówek. Nie mając innego wyjścia, nie widząc ratunku, on, w zastępstwie wyjścia i ratunku, wychodzi z siebie i chwyta się ostatniej deski, to znaczy powołuje się na swój półboski status mężczyzny, lecz ona nie chce go uratować, chce mieć to z głowy. Jej ciało o innym statusie nie znajduje w sobie powołania, nie chce służyć jego męskiemu ciału. On ma wielki seksualny apetyt, ona pozostaje na wiecznej diecie modelki, służącej męskim ciałom. W tym tkwi problem, a oni w tym problemie tkwią po uszy i po uszy mają tego problemu, w którym po uszy tkwią.

Gdy stali oboje, jeszcze przed ślubem, tą najnierozsądniejszą z wszystkich możliwych decyzji, do tego z rozsądku i po prawdzie po trosze też po znajomości, stali pod wieżą ciśnień, ona odczuwała ciśnienie na pęcherz, on — na sumienie, i żadne z nich nie miało wyboru, choć podobno obudzili się trochę po fakcie, nie obok siebie, lecz z ręką w, wszyscy mówili, że to nie wypali, że rykoszetem dostaną oboje. I owszem, bo ona nie suszy już kwiatów, a jemu już dawno przeszło z tym Zakonem Finneganów. Zamiast leniwie zachwycać się deszczem żółtych liści, oni — z uporem wymagającym większej wprawy — palą swe liście niemal każdego dnia.

On z początku uważał, że ona nie posiada sumienia, choć bardzo sumiennie, przynajmniej w pierwszym roku znajomości, wypełniała obowiązki, tak zwane małżeńskie, wtedy jeszcze niemałżeńskie i wtedy jeszcze wypełniała, nie skarżąc się na jego natarczywość i bezkompromisowość, ponieważ szła na natarczywe kompromisy. To on nauczył ją akrobatyki miłości, na szczęście była sumienną uczennicą jego cyrkowych sztuczek, choć musiał zdecydować się na nauczanie indywidualne, z pejczem, obręczą i ogniem. Wdzięczyła się do niego, a on był jej wdzięczny za to, że się wdzięczy, sam odwdzięczał się, jak umiał, to jest pejczem, obręczą i ogniem. Wtedy oplatała rękoma jego splot słoneczny i już po chwili znajdowała się osiem minut i dziewiętnaście sekund świetlnych od Ziemi. Przeciągała się rozkosznie w jego oczach, przeciągając napiętą strunę rozkoszy, on był napięty jak struna w chwilach przeciągającej się rozkoszy, gdy się natężał, po czym pękał jak mydlana bańka (i nie były to bańki z piasku). Bawiła się językiem i języczkiem i grała z konwencją, igrając z jego nabuzowaną męskością męskością, również za pomocą języka i języczka. W ten sposób sprowadziła jego męskość do męskości, ideę do organu, obraz świata do samego świata, zdeptanego rozkosznie jej obcasem. Ten obraz związku solidnie spoczywał w ramach ich wspólnych pragnień i jego niewspólnych pożądań.

Ona, jako że jest próżna, ogląda się na modne spódniczki, w nim natomiast próżno szukać zainteresowania modą, więc sam ogląda się za spódniczkami, nawet takimi zupełnie démodé. On do niej, że musi się wyszumieć (ona), ona do niego, że ma się odpierdolić (on). W ramach przeprosin za obcesowość i oglądanie się za spódniczkami nie wybrał szezlonga, kupił za to płytę z jej ulubionym filmem Zwichrowane wzgórza beznadziei. On mówi bez ogródek: Wiesz, ja nie narzekam, nawet gdy coś tam skrobałem w liceum, to zawsze było utrzymane w podobnym tonie, to nie kwestia depresji, tylko mentalności, ona na to nie znajduje odpowiedzi, formułując w myślach marzenie dom, bez, ogródek, by po chwili rozmyślać już tylko o szemranym szefie szwoleżerów, szalbierczym szuszfolu-szantażyście, szalenie szokującym (szabla!), szafującym szarzyzną, szukającym szeleszczącego szezlonga.

Gdy z pokoju obok przestały dochodzić przytłumione odgłosy na dwa głosy (w ogóle ich już nie słychać), on zaczął myśleć o swoim dziadku Bziku, starym zboku. Dziadek Bzik, stary zbok, zawsze miał na oku młode dziewczyny oraz jaskrę i zaćmę, zaćma zaś i jaskra z czasem zaczęły mieć decydujący wpływ na jego osąd, to jest zgrubną a zgubną ocenę wieku obiektów zainteresowania, przez co dziadek Bzik, stary zbok, zaczął przypominać postać z Márqueza, lubieżnego dziewięćdziesięciolatka, ogarniętego pożądaniem do nieletniej, nieogarniającego jej domniemanego dziewictwa oraz swojego dziwactwa. Myśląc o dziadku Bziku, starym zboku, on sięga po nóż, a nuż się uda. Ona zaś zadaje sobie odwieczne pytanie: Czy lęk kastracyjny bierze się z podobieństwa brzmieniowego między pekatoremsekatorem, zerkając przy okazji ukradkowo w stronę szuflady z nożyczkami kuchennymi.

Adrian Krysiak – Wymaz uczuć
QR kod: Adrian Krysiak – Wymaz uczuć