Inżynier Stanisław Kopeć nie był wcale zaskoczony, gdy Śmierć w końcu zapukała do jego drzwi; prawdę mówiąc, od jakiegoś już czasu spodziewał się, że to nastąpi wkrótce – być może już jutro, albo za kilka dni, czy też w przyszłą środę. Kalendarz na ścianie niknął w oczach, kolejne dni mijały na prostych domowych obowiązkach, skakaniu po kanałach w telewizji, oraz na paleniu, które dawno już przestało przynosić przyjemność, ale kojarzyło się wciąż z dawnymi czasami, z młodzieńczą energią, z pięknymi wiosnami połowy wieku. Stanisław wychodził z domu coraz rzadziej i rzadziej; zdarzały się nieraz takie tygodnie, że nie ruszał się z domu wcale, chyba, że na mszę, czy dwie partie szachów nad Wisłą. Wszystko jednak powoli traciło swój dawny smak: słowa księdza zamiast ulgi przynosiły tylko niepokój, szachy stały się nagle grą trudną i męczącą, a podglądanie sąsiadki z trzeciego piętra przestało bawić inżyniera na dobrą sprawę już pół roku temu. Krótko mówiąc, przybyła w końcu ta nieunikniona starość, co to się wszyscy jej boją jak diabli; Pan Kopeć nie osiągnął jeszcze co prawda wieku naprawdę poważnego, ale z każdą kolejną jesienią ilość osób, która byłaby skłonna nazwać go młodym drastycznie malała.

Dlatego też nie zdziwił się wcale, gdy w końcu Śmierć zapukała do drzwi jego mieszkania. Siedział wtedy właśnie na swojej starej, poprutej kanapie z równie starym, przypalonym taboretem między starymi, chudymi kolanami i przyglądał się uważnie pustej krzyżówce, szukając łatwego hasła, od którego mógłby zacząć. W lewej ręce dzierżył wypalonego do połowy papierosa, prawą oparł o krawędź stołka w pobliżu brudnego kubka z palonego szkła, wypełnionego do połowy mleczną kawą. Gdy rozległo się pukanie, a później dwukrotnie dzwonek, Stanisław poruszył się jak oparzony i spojrzał na drzwi znad swoich okrągłych okularów, jak gdyby oczekując, że gość sam wejdzie do mieszkania i zjawi się w pokoju. Tak się jednak nie stało; inżynier podniósł się powoli z tapczana i powłócząc nogami, dotarł do drzwi, gdzie przylgnął na krótką chwilę do judasza, by przyjrzeć się niespodziewanemu przybyszowi. W zakrzywionej soczewce dostrzegł młodego bruneta w eleganckim garniturze, pod krawatem; mężczyzna miał ze sobą wypchaną, czarną aktówkę, a przez butonierkę przewiesił szarmancko ciemne okulary typu clubmaster. Podwójne zamki antywłamaniowe szczęknęły głośno i Stanisław powoli otworzył drzwi.

Po chwili Śmierć siedziała już przy dębowym stole, przed nią spiralami wznosiły się z kubka opary, niosąc gorzki zapach czarnej, niesłodzonej kawy. Inżynier usiadł naprzeciw z własnym kubkiem, na środku blatu postawił niedużą, kryształową popielniczkę, bubel za pięć złotych z targu. Poczęstowawszy gościa papierosem, gospodarz postanowił rozpocząć jakoś pogawędkę.
– Więc mówi Szanowny Pan, że jest tu po mnie? – powiedział rzeczowym tonem, jednocześnie poprawiając okulary na nosie.
– Istotnie – odparł gość, odpalając papierosa czechowicką zapałką – Na razie jednak zajmiemy się tylko business talk… nazwijmy to rozmową wstępną, kwalifikacyjną.
– Kwalifikacyjną? – Stanisław zamrugał ze zdziwieniem – A więc w tej kolejce obowiązują jakieś kwalifikacje?
– Oczywiście! – Śmierć wydawała się zaskoczona tym pytaniem – Nie może być przecież tak, że zabieramy ludzi na chybił trafił.
– Oczywiście, oczywiście – inżynier pokiwał głową, starając się oddać gestem swoje zrozumienie – Pan wybaczy, dotychczas nie interesowałem się tymi sprawami.
– To zrozumiałe – Śmierć uśmiechnęła się – Proponowałbym przejść teraz do konkretów, a więc do kwestionariusza… Zanim jednak to nastąpi, chciałbym wybrać wstępnie jakąś datę, Pan rozumie, mam sporo klientów na głowie.
– Dobrze, możemy zrobić to już teraz – Pan Stanisław powrócił do swojego biurowego tonu – Czy przygotował Pan jakąś propozycję?
Zawiesiwszy papierosa na brzegu popielniczki, Śmierć sięgnęła po teczkę i z miną profesjonalisty wyjęła z niej plik kartek, a także dwa pióra i teczkę z dużym napisem INŻ. STANISŁAW KOPEĆ. Położywszy wszystko na stole, gość splótł ręce i spojrzał na klienta z powagą.
– Moja pierwsza propozycja to dwudziesty trzeci sierpnia, to jest przyszły poniedziałek.
Już w poniedziałek? – przeszło Stanisławowi przez myśl – Rany boskie, tak szybko?
– Dwudziestego trzeciego jestem już umówiony na szachy – odparł inżynier po krótkiej chwili zadumy; szczęka poruszała mu się lekko na boki, jak gdyby przeżuwał dopiero co wypowiedziane słowa – Z Ryśkiem, a on nie cierpi, kiedy odwołuję. Czy byłaby szansa przełożyć to na jakiś inny dzień?
– Niestety, obawiam się, że mam już tylko wcześniejsze – gość zasmucił się wyraźnie – Pojutrze i w piątek. Osobiście doradzałbym Panu zostać przy poniedziałku. Pana przyjaciel Rysiek na pewno zrozumie zaistniałą sytuację.
– Skoro nie da się inaczej, to w porządku, poniedziałek – Pan Stanisław zabębnił knykciami w blat i zmarszczył czoło – A więc… ma Pan dla mnie jakieś rady? Co teraz robić, co pozałatwiać?
– Po kwestionariuszu radzę oczywiście pożegnać się z najbliższymi, spisać testament, oddać książki do biblioteki, no wie Pan, formalności. Na koniec można jeszcze zrobić wszystko, co się zrobić zawsze chciało, ale nigdy nie było na to czasu. Przeprosić wrogów, ucałować ukochanych… szczerze powiedziawszy, nigdy nie byłem najlepszy w tych kwestiach; nie mam niezbędnego doświadczenia.
– Dawno już Pan w tym robi?
Gość zaśmiał się i wskazał palcem na swój garnitur.
– W tej wersji? Ledwie od roku. Dostosowujemy się teraz do nowych standardów, no wie Szanowny Pan, dwudziesty pierwszy wiek, kosa i kaptur przestały już być modne – Śmierć westchnęła cicho – Kiedyś te sprawy były prostsze, przychodziło się nagle i bez zapowiedzi, a teraz nowe ustawy, restrykcje…
– Ach, niech Pan przestanie – inżynier sięgnął po kolejnego papierosa – Jakby Pan wiedział, jakie mieliśmy cyrki na budowie po rozporządzeniach w dziewięćdziesiątym szóstym…
Stanisław mówił dalej, ale myślami był już gdzie indziej. W jego głowie zaczął formować się ciąg pytań; pytania te zagnieździły się gdzieś głęboko w starym umyśle i dręczyły mężczyznę przez kolejne dni, budząc w środku nocy, napadając na porannym spacerze, uniemożliwiając wszelki relaks i wypoczynek. Inżynier zaczął powtarzać je niemal na głos, choć były w istocie raczej strzępkami pytań, intuicyjnymi urywkami; wszystkie jednak można było sprowadzić do jednej, kluczowej zagwozdki, a mianowicie: co można zrobić z tygodniem życia?

Jak załatwić w tydzień wszystkie rzeczy, na które zawsze brakowało czasu? Jak połączyć przerwane wątki, kwestie nierozwiązane, dawne kłótnie, nowe konflikty, stare miłości, rany, wyrzuty, troski, najdłuższe przygody i największe dramaty? Jak w ciągu siedmiu dni znaleźć odwagę, by pokonać lęki zaszyte w najgłębszych partiach umysłu? Czy można przeżyć swoje życie jeszcze raz… od poniedziałku do niedzieli?

Pan Stanisław nie znał odpowiedzi na te pytania i wcale nie próbował na nie odpowiadać. Nie leżało w jego intencji, by ludzie wiedzieli, co czuł i myślał, gdy odchodził, ani na kogo był zły i kogo kochał. Większość ludzi, których zapamiętał jako ważnych, jako tych, którzy coś znaczyli, żyła już tylko w pamięci bliskich; nie wiedział co prawda, jaki los dotknął tę Anię, co to się z nią widywał za młodu, ale było już za późno, by się tego dowiedzieć. W Śmierci – stwierdził Stanisław, paląc jednego ze swoich ostatnich papierosów – nie jest wcale straszne samo odchodzenie, ale raczej wszystko to, co przychodzi na moment wcześniej. To, co dzieje się, gdy jeszcze jesteśmy, choć niemal nie.

Siedem dni to bardzo dużo czasu, gdy się myśli o wszystkich nieprzeżytych marzeniach i zaprzepaszczonych szansach. Inżynier Kopeć żałował wielu rzeczy, które zrobił, ale zdecydowanie najbardziej żałował tego, czego nie udało mu się dokonać. Na przykład lot samolotem – nigdy nie leciał nigdzie samolotem. Myśl o lataniu towarzyszyła mu wciąż, gdy instalował długi, pleciony sznur na belce pod sufitem. Sprawdzał właśnie jakość węzła, kiedy nagle rozległ się dzwonek do drzwi.
– Chyba Pan nie zamierzasz się teraz wieszać? – spytała Śmierć poważnie, gdy już zaprosił ją do środka – Jest wszakże dopiero niedziela.
– Ano jest, więc na ostatnią mszę jeszcze zdążyłem – odparł Stanisław, stając na taborecie – Moja świętej pamięci mamusia mówiła zawsze, że wszystko można odpuszczać, tylko nie mszę świętą.
– Panie Inżynierze, ale ja będę miał z tego powodu problemy… – Śmierć wydawała się podenerwowana całą sytuacją – Szefostwo się zdenerwuje, w końcu umowę podpisaliśmy na dwudziesty trzeci sierpnia, a nie na niedzielę. Może Pan to jeszcze przemyśli?
– Mój Drogi Panie! – oburzył się Stanisław, patrząc na niego z góry – Ja przeżyłem wojnę i obozy! A potem komunę! A teraz, jak się zdawało, że już spokój będzie, to nowy rząd mi się nagle dobrał do renty! Chyba mogę, na Boga, zdecydować przynajmniej o jednej rzeczy w moim życiu! To jest: kiedy i jak umrę, do diabła!

Śmierć zaczęła krążyć po pokoju w kółko, drapiąc się po głowie. W końcu przystanęła nagle, z twarzą zwróconą w stronę kalendarza; chyba wpadła na jakiś pomysł.
– A może…?
– A może co?
– A może moglibyśmy podpisać nową umowę? Na powiedzmy… za jakiś czas.
– Za jakiś czas to znaczy ile?

Zanim jednak gość zdołał wypowiedzieć choćby jedną głoskę, Stanisław wykrzyczał swoją propozycję:
– Za dziesięć lat!
– Nie ma takiej możliwości – odparła Śmierć – Ja to mam w papierach, potem będą kontrole, inspekcje zrobią…
– Sfałszujemy.
– …przyjdzie wizytator i co ja mu powiem, że mi się dziesięć lat przesunęło w formularzu?
– Sfałszujemy!

Śmierć zasępiła się wyraźnie; Stanisław jednak nie zamierzał odpuszczać:
– To jak Szanowny Pan woli, albo problemy u szefostwa, albo mały przeskok w przepisach – inżynier poczuł, że serce zabiło mu mocniej – My takie rzeczy robiliśmy na budowie na porządku dziennym, ciągle się coś nie zgadzało… A inspektor przychodził, sprawdzał, i nie było problemu. No dalej, niechże się Pan zgodzi!

Zapadło milczenie. Śmierć wyraźnie zastanawiała się nad propozycją. Stanisław nie zamierzał długo czekać; a przynajmniej takie próbował sprawiać wrażenie. Obrócił się powoli w stronę okna i sugestywnie pociągnął za sznur, raz i drugi, jak gdyby sprawdzając, czy węzeł działa, jak należy.
– Dobra, dobra! – wybuchnął wreszcie gość – Ale Pan Inżynier niech pamięta: cała rzecz zostaje między nami.

Tak oto dokonało się – Inżynier Stanisław Kopeć przechytrzył samą Śmierć! W dodatku, udało mu się to wyłącznie przy pomocy… groźby własnej śmierci. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, mężczyzna był z siebie dumny; czuł przypływ nowej energii. Nie rzucił rzecz jasna papierosów, ale spędzał odtąd więcej czasu na zewnątrz, oddychając głęboko wyziewami Krakowa, przekonany, że wdycha czyste, letnie powietrze. Nie odkrył też naturalnie, jak wygrywa się w szachy, ale jakiś miesiąc później udało mu się ograć oponenta, i to całe trzy razy. Zaczął też znów podglądać sąsiadkę z trzeciego piętra; sprawy miały się dobrze. Stanisław nie wiedział, jak długo to potrwa, ale zamierzał cieszyć się z każdego dodatkowego dnia, który został mu dany. Śmierć znów stała się odległym zjawiskiem, domeną dalekiej przyszłości… chociaż wpadała czasem na kawę i papierosa, żeby porozmawiać o biurokracji, a nawet zagrać w warcaby – bo, jak się okazuje, szachów nikt jej nigdy nie nauczył.

Ku zaskoczeniu inżyniera, do łask wróciła kosa i kaptur. Podobno ktoś z góry dowiedział się, że zaszły pomyłki w papierach i w wyniku kilku reform zrezygnowano z formularzowej roboty. Śmierć nie poniosła żadnych konsekwencji, ale od tej pory znów przychodziła do ludzi tak jak to bywało dawniej: nagle, we śnie, bez zapowiedzi, na środku ulicy, w szpitalnym korytarzu, na autostradach i drogach ekspresowych, z chorobą i zawałami, w dzień i w nocy, a co najważniejsze: najzupełniej konsekwentnie – przynajmniej w większości przypadków.

Piotr Szymanek – Klauzula
QR kod: Piotr Szymanek – Klauzula