Tuba

Oczywiście historia Antoniego Hwaliczka sięgała głębiej niż jego przyjście do miejscowej orkiestry dętej w Pardubicach. Do ostatnich szeregów, gdzie jego głowę i ramiona opasał wąż ze złocistej blachy. Z rozdziawioną nad jego czapką paszczą. Historia jego sięgała nawet głębiej niż historia wyrostka, który miast chodzić na jabłka lub inne boże dary do księżych ogrodów, lub grać w szmaciankę, stale chodził za orkiestrą dętą zacnego miasta Pardubice. Historia jego sięga chwili, gdy dziadek widząc (i słysząc) płaczącego wnuka, którego na chwilę zostawiła mu pod opieką córka – zadął w trąbę ni to na alarm, ni to na wiwat … i mały Antoni zamilkł!

Odtąd dziadek często grywał Antoniemu, ale że równie często trąbił na flaszce; nie doczekał nawet wczesnej młodości swego wnuka. Zostawił mu jednak jego przedmiot fascynacji – piękną, potężną tubę firmy Hugo Schlossmeinel. Antoni, gdy tylko był w stanie udźwignąć swój przedmiot miłości – zaczął grać.
A że poświęcał temu wszystkie swoje wolne chwile – prędko doszedł do zadziwiających umiejętności. Prędko też przyjęto go do wspaniałej orkiestry magistrackiej, która prócz świąt i uroczystości, grała co niedziela na rynku na wprost gospody „ Pod czterema knedlami ” pana Józefa Blondika. Poważni, wąsaci orkiestranci zasiadali na stołeczkach w altance i przygrywali z nut. W przerwach piękna Hanka od pana Józefa przynosiła im zimne piwo.
Antoni, będąc jedynym muzykiem bez wąsów, nie mógł ich z taką godnością ocierać z piany. Ale nie dlatego nie lubił przerw; po prostu – chciał grać ! I nie interesowały go wypady z chłopakami na ryby albo podglądanie kąpiących się nad strumieniem kobiet. Żadna łobuzerka ani tańce… Nie interesowały go dziewczęta. Nie żeby… Nie interesowało go nic. Nic co nie wiązało się z tubą. Nic co samą tubą nie było. Matka nie wiedziała czy się cieszyć czy martwić – syn był stateczny, nie łobuzował, ale z drugiej strony… Jakże to tak? To to w ogóle chłop jest?
Tych wątpliwości nie miała C.K. komisja wojskowa – Antoni poszedł do wojska, odsłużył swoje (w orkiestrze pułkowej – jakżeby inaczej) i wrócił do Pardubic. Tym razem miał już co otrzeć. Wyrosły mu sumiaste wąsiska które zakręcał specjalnie żeby mu do ustnika nie właziły. Ale przerw nadal nie lubił.
Antoni zaangażowany był cały w swoją tubę, pracował gdzieś w pardubickim magistracie; pieczątkował jakieś papiery, ale gdyby mu przyszło wyjaśnić sens swojej pracy – miałby problemy. Za to, przyszedłszy do domu, pierwsze co robił, to wyciągał swoją ukochaną tubę i czyścił ją, a później przed obiadem i po obiedzie przygrywał sobie i, jako że tuba do cichych instrumentów nie należy, także sąsiadom.
Ożeniła go młodsza siostra, która po śmieci rodziców (grał na pogrzebie) zajęła się domem. Był bardzo niezadowolony, że nie mógł grać na swoim ślubie. Odbił to sobie jednak w nocy. Wprawdzie piękna Hanna była trochę zawiedziona, ale później Antoni i dla niej znalazł kilka chwil …
Historia Antoniego być może jest śmieszna, ale nie dla niego samego. Jego w ogóle niezbyt interesuje cokolwiek co nie dotyczy tuby. A dlaczego ? Gdyby powiedzieć, że Antoni kocha swój instrument, byłaby to prawda. Spróbuj ty nie kochać powietrza, którym oddychasz … Ale tu chodziło o coś innego.
Od pierwszego razu, od dziadkowego pierwszego dmuchu w tubę – Antoni widział SWÓJ ŚWIAT. Tylko swój. Niepodobieństwem byłoby opisywać jego wizje. Psychiatra, do którego zwróciła się zdesperowana rodzina, po rozmowie z naszym muzykiem stwierdził, że Antoni, grając na tubie, produkuje ultradźwięki, które powodują wibrowanie jego czaszki, a chwilowe niedotlenienie wzmaga jeszcze stan identyczny z wizjami narkotycznymi. Naszpikował ten wywód wieloma terminami medycznymi, żeby przypadkiem nie było go zbyt łatwo zrozumieć. Poza tym zaczął przychodzić do pana Blondika „Pod cztery knedle”…
Kiedyś Antoni ze zdziwieniem stwierdził, że ma dzieci! Umówmy się od razu; były to jego dzieci. W pierwszym odruchu miłości i troski postanowił je (chłopca i dziewczynkę) nauczyć grać na tubie, ale ku radości matki i otoczenia, nie wykazały entuzjazmu ani słuchu.
Trochę rozczarowany Antoni jeszcze bardziej skupił się na swojej ukochanej trąbie.
Pewnego wieczora doszedł do wniosku, że marnuje się w orkiestrze. Dyrygent za nic nie chciał traktować jego tuby jako instrumentu solowego, choć Antoni i tak w każdej melodii dawał popis inwencji muzycznej i umiejętności solowej.
Toteż jego wyniosłą rezygnację koledzy i dyrygent przyjęli z ulgą.
A Antoni chciał po prostu otworzyć ludziom drogę do swoich światów!
Zdarzało się, że w ramach prezentu imieninowego Antoni przychodził do kogoś, by zagrać mu na tubie. Ludzie, nie chcąc robić mu przykrości, a właściwie bardziej pięknej Hannie i zacnej familii, najpierw, dla zmylenia Antoniego urządzali wszelkie uroczystości rodzinne u krewnych lub przyjaciół co najmniej parę ulic dalej. Dając znać szeptem i tajnymi liścikami o miejscu i czasie. A gdy to nie pomogło (w końcu Pardubice nie są tak wielkim miastem, zwłaszcza dla kogoś kto się tu urodził i wychował) zeszli do katakumb. Do podziemi – stare piwnice winnic, browarów, opuszczona forteca… ale na nic mylne tropy i kluczenie korowodów zapraszanych na tajne imieniny gości – i tam dościgła ich życzliwość Antoniego. Wyobraźcie sobie jak cudownie brzmi tuba w małym, niskim pomieszczeniu! Co za akustyka!
Antoniemu wąsy ocierane z piwa zdążyły już dobrze posiwieć, kiedy dowiedział się, że jego córka będzie, a właściwie to już ma syna, więc siłą rzeczy został dziadkiem! Wtedy ukazał mu się jego dziadek, otarł wąsy z piany i podniósłszy pytająco brew spytał:
– Nooooo?!
Spakował więc tubę i poszedł do córki leżącej w szpitalu. Chyłkiem dostał się do działu noworodków. Znalazł brzdąca podpisanego Robert Zdunec po czym rozgłośnie zadął w trąbę!
To co stało się potem można było porównać do lokalnego wybuchu atomowego; wszystkie (prócz Roberta Zdunca) dzieci zaprotestowały przeciw naruszeniu ich przestrzeni dźwiękowej gwałtownym wrzaskiem – szyby zaczęły wibrować. Krzyczeć zaczęły również pielęgniarki i lekarze, i bóg wie kto jeszcze. Zdawałoby się że oto Archanioł zstąpił ogłosić trąbą koniec świata.
Tylko Jana Zduncewa, córka Antoniego Hwaliczka cicho płakała w poduszkę. Ten chrapliwy metaliczny dźwięk rozpoznałaby nawet w piekle… Zresztą, tak sobie to piekło wyobrażała – stada diabłów dmących nieustannie w wielkie piekielne trąby. W ziejące gorącym, siarczystym dymem wielkie tubalne paszcze. I biednych grzeszników z ustami poprzyrastanymi do trąb, muszących dźwigać te piekielne rury. I nieustannie słuchać ich grzmotu i ryku. I właśnie piekło ją dosięgło.

I nie ma nic śmiesznego w tym, gdy emerytowany urzędnik magistracki pięknego miasta Pardubice siedzi na ławeczce na rynku i gra na swojej tubie, a obok siedzi w kucki malec i zda się, że chętnie wlazłby do tuby do środka. A gdy starszy pan przerwie na chwilę, by pociągnąć łyk z kufla, malec szarpie go za nogawkę i woła niecierpliwie:
– Dziadku! Graj!


Fortepian

Pawełek jest bardzo zdolnym chłopcem. Tak orzekła rada familijna złożona z mamy, cioć, wujków i babci. Ojciec i dziadek też wprawdzie brali w niej udział, ale tylko spojrzeli po sobie, dziadek zagryzł wąsa, a ojciec dziwnie się uśmiechnął. Nie, żeby nie mieli nic do powiedzenia, ale czasem „…opadają ręce jak klonom liście…”. Zresztą, znali z doświadczenia czym się kończy posiadanie innego zdania niż zacna i światła rada familijna. Wprawdzie nie wiadomo było, skąd owa rada powzięła tą pewność, ale skoro nazywa się …ski, to znaczy, że musi być zdolny ! A skoro to już jest ustalone, wystarczy tylko sprawdzić w jakiej dziedzinie. Wszyscy (dziadek wymienił spojrzenie z ojcem ) byli zdania, że Pawełek powinien być muzykiem. Najlepiej pianistą. I grać Chopina…
W salonie stał czarny, błyszczący Steinway, na śliskim parkiecie skóra dzika, w kącie olbrzymia palma, na ścianie portret Piłsudskiego. Okna najczęściej zasłonięte, jako że świat nie odpowiadał wizji rodziny.
Konsekwencją postanowienia rady familijnej były więc lekcje. Odtąd wyrwano Pawełkowi z pełzanego i bieganego sześcioletniego życia kilka godzin dziennie. Lekcji udzielała ciotka Łucja. Pawełek spytał ją kiedyś dlaczego nie ma wujka do pary, ona tylko fuknęła i rzuciła kilka słów po francusku. Od tej pory w określeniach Pawełka ciocia Łucja figurowała jako „ciocia bez wujka”.
Pawełek nigdy nie lubił fortepianu. To było złośliwe i fałszywe bydlę. Do rąk cioci Łucji łasił się przymilnie i śpiewał nawet całkiem ładnie. Ale ciocia Łucja była duża i mimo wszystko potrafiła być bardziej zła. Pamiętał, jak kiedyś zagrała kilka dźwięków i nagle zerwała się i rzuciła ze złością
– Ten ghat nie sthoi! – po czym trzasnęła wiekiem tak, że fortepian jęknął. Wezwano stroiciela, który mu grzebał we wnętrznościach przez pół dnia i męczył go aż się rozlegało po całym domu…
Odtąd fortepian był bardzo miły dla cioci. Co innego dla Pawełka. Dla niego fortepian przybierał jak najgorsze miny. Na ogół szczerzył zęby z rozdziawionej paszczy tak, że Pawełek musiał za każdym razem pokonywać strach, iż ów potwór go połknie, a w najlepszym razie odgryzie mu ręce. No, dopóki siedziała przy nim ciocia Łucja, ten, z respektu dla niej nie mógł tego zrobić, ale za to wydawał zupełnie inne dźwięki niż się można było spodziewać. Już niby wiadomo, że w tym miejscu na pewno jest dokładnie ten dźwięk, a tu się okazuje, że zupełnie inny!
Ciocia Łucja zaciskała wtedy swoje wąskie usta i mrucząc jakieś francuskie przekleństwo biła Pawełka chudą, uzbrojoną w pierścionki dłonią po głowie… Pawełek płakał i bardzo się starał, ale złośliwy fortepian co drugi dźwięk wydawał fałszywy. Ciocia dawała mu wyraźnie do zrozumienia jak wielką łaskę mu czyni i jaki zaszczyt go spotkał, że to właśnie Ona go uczy. Że naprawdę ma tysiące innych, ciekawszych zajęć niż uczyć tej szlachetnej sztuki jakiegoś tępego, niewdzięcznego bachora. Niech się więc przyłoży lepiej, bo Ona już traci cierpliwość…
Pawełek nie lubił ani cioci, ani fortepianu. W jego mniemaniu stanowili dobraną, złośliwą parę, która go tylko pozbawia fajnych rzeczy. W te wakacje ciocia Łucja kategorycznie sprzeciwiła się wyjazdowi Pawełka do dziadka. Stwierdziła, że są zapóźnieni w programie. Mama ją poparła. Tata tylko zgrzytnął zębami i zaczął czytać gazetę, a dziadek tak jakoś się zgarbił i nic nie powiedział.
Pawełek bardzo płakał wieczorem w łóżeczku. Dziadek mieszkał w lesie, był leśniczym i mówił do niego – PAWEŁ! – a nie Pawełek, a brzmiało to jakby zwracał się do swojego towarzysza leśnych wypraw – do mężczyzny! Poza tym, dziadek ma strzelbę! Czasem chodzili na specjalną polanę, dziadek ustawiał tarczę i grzmiał z dwururki, aż echo niosło. Pozwolił mu też kilka razy wystrzelić. Pokazał jak trzeba trzymać, żeby go odrzut nie przewrócił. No i łazili po lesie całymi dniami. Kiedyś zdarzyło się, że dziadek nagle znieruchomiał, oczy mu się zwęziły, kucnął i szepnął dobitnie – „ Cicho!!” – po czym ściągnął strzelbę i wypalił dwa razy. Coś w krzakach zawyło, zapiszczało, szarpnęło, dziadek błyskawicznie nabił strzelbę i ruszył ostrożnie przed siebie. Niepotrzebnie, bo dziki pies, który upolował młodą sarenkę leżał martwy…
Później, gdy Pawełek (o pardon – Paweł) opowiadał to temu grubemu Damianowi od cioci Barbary – ten mało nie pękł z zazdrości!
I tego właśnie pozbawiła go ciocia Łucja z fortepianem. Nadąsany Paweł bił ze złością w klawisze fortepianu, jak zwykle fałszował, ciocia biła go po głowie i tak się to tkało dzień po dniu. Ciocia była coraz bardziej sfrustrowana i zła. Pawełek wściekły i zrozpaczony. I tylko fortepian miał to wszystko gdzieś – bawił się świetnie.
Pewnego dnia przyjechał dziadek. Pawełek był zachwycony; siedział dziadkowi na kolanach, ten opowiadał mu co też nowego w obejściu i w lesie. Ale za chwilę ciocia Łucja zawołała go swoim nosowym głosem na codzienną lekcję. Paweł aż się zagotował ze złości. Dziadek nic nie powiedział tylko ubrał czapkę i wyszedł na miasto. Został plecak pachnący lasem i strzelba w futerale.
Ciocia Łucja dziś była wyjątkowo rozdrażniona, częściej niż zazwyczaj karała uderzeniem za pomyłki, a raczej za złośliwości fortepianu. Piła wodę Perrier ze szklanki odchylając mały palec i przykładając co chwilę dłoń do czoła…
Wreszcie stwierdziła, że idzie położyć się do swego pokoju, ale drzwi będą otwarte i ona wszystko słyszy. Paweł po raz pierwszy został sam na sam ze złośliwym, czarnym gnomem. Oczywiście, chichocząc złośliwie podsuwał Pawłowi tylko fałszywe klawisze, aż wreszcie zaryczał ze śmiechu, z łez rozpaczy i złości bardzo starającego się Pawełka i, wyszczerzając zęby, kłapnął paszczą przygryzając mu dłonie. Pawełek wrzasnął ze strachu i wybiegł z płaczem. Potknął się o plecak dziadka. Nagle przypomniał sobie jak zrugał go jego ukochany dziadek, gdy ten przybiegł na skargę, że Władek z sąsiedniej wioski podbił mu oko. Zabronił mu kiedykolwiek jeszcze przychodzić na skargę, tylko natychmiast wypłacać co się komu należy i nie dać się poniewierać. Za dwa dni Władek miał oba oczy podbite…
Teraz wściekły i zapłakany Pawełek zobaczył dziadkową strzelbę. Wyszarpnął z plecaka naboje, załadował, wszedł do pokoju mierząc do chichoczącego STEINWAYA… I wypalił z obu luf.
Nieszczęsny fortepian stęknął, drgnął po czym rozjechały mu się trzy nogi i rymnął z jękiem na podłogę. Drgał jeszcze chwilę, jeszcze coś brzdęknęło, trzasnęło… Potwór miał nad klawiaturą wyrwane dwie potężne dziury.
W tej chwili właśnie wszedł dziadek. Spojrzał na sprawcę z wysokości swoich dwu metrów. Paweł już się skulił na burę, którą powinien dostać, bo nigdy, absolutnie nigdy nie wolno mu było nawet dotknąć strzelby bez pozwolenia. Ale dziadek odezwał się tylko.
– Ubieraj się, jedziemy do lasu…


Flet

Apollo szedł wolno przez górską łąkę, czasem skubnął trawkę, czasem zanurzył dłoń w owczym runie. Uśmiechał się pod nosem – to ci pastuch bezczelny! Ale im dłużej nad tym myślał tym większy brał go podziw na samo wyobrażenie, że ktoś, kto wiedząc na co się porywa – wyzywa go na pojedynek. Właściwie to nie było wyzwanie, po prostu – głupi pastuch rzucił kiedyś z westchnieniem:
– Ach, gdybyż tak zagrać wespół z Apollem, być może gram równie dobrze jak on sam… – samo w sobie stwierdzenie było zabawne i Apollo do tej pory nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Ale, bądź co bądź, była to zuchwałość, a stąd o krok do stwierdzenia, iż ów pastuch gra lepiej! Co było już absurdem, ale i obrazą bogów! Należało więc pokazać jak daleko mu jeszcze i przykładnie ukarać. Tym razem uśmiech Apolla stał się mściwy…
Na szczycie pagórkowej łąki pod lasem, rozsiedli się na kamieniach pasterze, kilka boginek leśnych, nimf, przybyłe przed Apollem Muzy, król Midas z drobnym orszakiem, jakieś dwa satyry… Między to towarzystwo wszedł wolnym krokiem Apollo. Tłumek rozstępował się z szacunkiem, król Midas zerwał się z honorowego miejsca i skwapliwie ustąpił poprawiając siedzisko z miękkich futer. Apollo ściągnął z pleców łuk i kołczan ze strzałami usiadł i skinął ręką. Można zaczynać…
Marsjasz wewnątrz cały drżał. Odkąd jedna z Muz obwieściła mu, że sam boski Apollo zechciał usłyszeć jego grę i jeśli ona dobrą się okaże, może na cytrze mu zawtóruje, ale jeśli nie – biada mu!
Marsjasz przyjął to wyzwanie; po pierwsze nie miał innego wyjścia, a po drugie było to przecież ziszczenie jego marzeń. Nie myślał o tym, co by się stać mogło gdyby nie sprostał wymaganiu boskich uszu Apollona.
Nareszcie usłyszy jego niebiańską cytrę i głos. Ba! Czy to nie było tego warte ? Zresztą Marsjasz wiedział, że gra nie najgorzej, a wręcz genialnie, co powtarzali mu oniemiali słuchacze z trudem wracający do rzeczywistości po seansie jego gry.
Teraz siedział przed nim sam Apollo. Nikt inny się nie liczył. Nimfy, boginki, satyry często przez pół dnia skamleli przed jego szałasem, by coś zagrał. Królowie tej ziemi przysyłali po niego lub przychodzili sami. A teraz Apollo… O niczym więcej nie mógł marzyć pasterz grający na flecie…
Apollo przyzwalająco skinął dłonią. Marsjasz zamknął oczy i zaczął delikatnie, niski dźwięk… Oto trzmiel wyszedł z norki, rozprostował skrzydła i bucząc wzbija się w powietrze, krąży, a wiatr przygładza zburzoną po nocy czuprynę traw, słońce przemywa oczy w rosie, oto trzmiele wysypują się z jamki, a jeden pędzi nad łąką, buczy, bzyczy, kołuje, wykręca… Apollo uśmiechnął się kącikiem ust – nieźle.
Marsjasz pochylił się, tchnął mocniej, palce ruszyły żywiej – oto zbliża się południe, a wraz z nim chmury idą nisko, szorują brzuchem po drzewach, mruczą ponuro, las się pochyla pod wiatrem i plaśnięcia kropli po liściach zapowiadają wielki deszcz. Niejeden ze słuchaczy otulił się szczelnie chlamidą lub spojrzał z niepokojem w niebo. Apollo oparł skroń na dwóch palcach, uniósł brew…
… a flet Marsjasza wyczarował już spory deszcz, wicher przebiegał przez ścieżki, targał las za włosy i siekł garściami deszczu w ziemię…
Mokra ziemia mlaska pod szybkimi nogami sarny, która chroni się pod dębem, huknął piorun i mruczał jeszcze chwilę…
Apollo uśmiechnął się „do wszystkich diabłów Tartaru; nieźle, nieźle!”
A tymczasem Marsjasz gasi deszcz, wiatr już mniej porywczy, jeszcze czasem smyrgnie w krzaki, jeszcze pokapie deszczem, aż tu nagle w kroplach wiszących liści i w trawach, i w kałużach obudziła się tęcza, i wystrzeliła z Marsjaszowego fletu w niebo, i rozjarzył siedmioma barwami, a słońce spija wilgoć z mokrych kamieni… Motyle suszą skrzydła, psy otrzepują się z wody, a owce wybiegają truchtem na łąkę.
Wszyscy siedzą oczarowani, patrzą w tęczę, chłoną tą świeżość chłodu po burzy, widzą tylko to, co im Marsjasz podsuwa. Apollo uśmiecha się i kręci głową „… na Zeusa ! To mistrz jest!”
Oto słońce już grzeje pełną tarczą, a ptaki zamykają oczy, a otwierają dzioby i zanoszą śpiew na chwałę ptasiego boga. Kwiaty pachną z rozgrzanej łąki (pasterze siedzący wkoło pozdejmowali kożuszki), oto faun uwodzi nimfę, która mu się wymyka, ale tyle tylko, by nie dać się złapać, ale i nie zniechęcić zalotnika; krążą po polanie, szeleszczą krzewy mimozy, czasem ona pryśnie na niego wodą ze strumyka, gdy jest za blisko, a śmieje się zachęcając, gdy jest dalej … chichocze, ucieka wokół drzewa, ale już faun łapie ją wpół i przyciąga, łączą się w pocałunku… obietnicy wieczora…
Apollo już się nie uśmiecha, lewa dłoń bezwiednie zaciska się na cytrze, aż bieleją palce. Zaciska zęby. Ten błazen, ten pastuch z fujarką, jest… do diabła! Jest świetny! … Apollo zastanawia się, czy sam by tak potrafił…
Tymczasem Marsjasz sprowadza zmierzch, pasterze spędzają owce do zagród, ognisko zaczyna trzaskać drewnem, schodzą się nimfy i dziewczęta z doliny, przekomarzają się ze śmiechem z chłopcami. Marsjasz wyczarował nawet kilku grajków, ruszają pląsy, migotają ciała, tańczy i ogień, bębenek zmusza do coraz szybszych kroków, ubyło kilka par, przybyły nowe, oto faun ciągnie nimfę za rękę, odbierze to, co mu po południu obiecane…
Apollo siedzi skamieniały. Już się nie zastanawia. Teraz on będzie musiał zagrać! Ale po czymś takim?! Palce ma jak z drewna, a jego cytra brzęczy fałszywie (spojrzał z odrazą na swój instrument). Zimny był w środku Apollo, przywalony geniuszem Marsjasza. On. Bóg. Bóg muzyki. Chciał dać nauczkę niepokornemu, a to co słyszy porywa go i unosi, jak i tych prostaczków wokół. A świadomość tego zgniata w proch jego mistrzostwo niedościgłe, spycha do roli brzdękacza nędznego! Apolla! Boga Muzyki! Apollo czuł się, jakby Hefajstos ścisnął mu serce rozpalonymi kleszczami…
A Marsjasz grał, czarował, polana pasterzy ukazana fletem dławiła się miłością, tętniła rozpędzonymi oddechami, ogniem w żyłach i ognisku… wreszcie na polanę wkracza Morfeusz i otula wszystkich płaszczem. Tylko czasem huknie sowa, albo zawoła stróżujący od wilków pasterz… Jeszcze szmer trawy, jeszcze pomruk śpiącej nimfy przytulonej do fauna…
Cisza… Marsjasz powoli otwiera oczy i podnosi głowę, spogląda na Apolla nieśmiało, nikt inny się nie liczy, zresztą, nikt inny jeszcze się nie ocknął…
Apollo ma na twarzy kamienny uśmiech. Uśmiech maski z komedii Arystofanesa. Jest blady. Jeszcze gdy Marsjasz grał, wyciągnął dyskretnie strzałę z kołczanu i grotem przeciął strunę w cytrze. Teraz wstał i mówi urywanym, chrapliwym głosem.
– Jesteś Marsjaszu… bardzo dobry… chętnie bym ci… zawtórował, ale… struna pękła… więc rozumiesz. W każdym razie… zabawiłeś mnie i… jestem oczarowany!
Apollo odrzucił cytrę i wyciągnął rękę do Marsjasza, który drży cały od środka i uśmiecha się szeroko.
W oczach ma łzy. Oto chwali go sam Apollo! Oto podaje mu swoją boską dłoń!
Apollo chwycił prawicę Marsjasza w obie dłonie, ścisnął i począł potrząsać w dowód uznania. Nagle twarz pasterza stężała i zbladła, a bóg muzyki odwrócił się i ruszył przed siebie. Po kilku krokach odrzucił zmiętą rękawiczkę żywej skóry z dłoni Marsjasza.

Dariusz Eckert – Trzy opowiadania (vol. 2)
QR kod: Dariusz Eckert – Trzy opowiadania (vol. 2)