Potrzebny otworzył, jako pierwszy folder zatytułowany „Nasi agenci”. Świnka szybciej wierzgnęła raciczkami. Folder zawierał listę nazwisk ze zdjęciami. Było ich sześć. Sześciu agentów. Po kliknięciu na nazwisko rozwijała się lista informacji o danym agencie. Kliknął na pierwsze nazwisko od góry i przeczytał pobieżnie dane. Wrócił do listy głównej i dopiero w tym momencie skonstatował fakt, że zdjęcia przedstawiają tego samego człowieka, a raczej tą samą twarz. No, każda różniła się szczegółami typu fryzura, czy kolor włosów, ale była to ta sama twarz bez wyrazu i charakteru. Ten sam owal, broda, czoło, obsada oczu. W zasadzie twarz mogąca pasować prawie do każdego, ale nieprzedstawiająca nikogo. Dziwne – pomyślał i otworzył folder zatytułowany „Ich agenci”. Zawartość była identyczna. Sześciu agentów o tej samej twarzy, i była to twarz z teczki „Nasi agenci”. Zbaraniał, ale tylko na ułamek sekundy. To musi mieć jakieś logiczne wytłumaczenie. – mówił sam do siebie, co poprawiało koncentrację. Nierozpoznawalna twarz…właściwie nikt, ale czemu „u nas” i „u nich” tyle samo agentów?

Spojrzał na listy nazwisk. W obu folderach były identyczne. Wewnątrz głowy, zamiast mózgu miał kawał gipsu. Świnka wierzgała raciczkami radośnie mrużąc oczka, jakby targały nią konwulsje śmiechu. Nie wydawała dźwięków, bo ryjek USB miała wetknięty w gniazdko komputera, ale z pewnością zanosiła się od śmiechu. Spojrzał na świnkę z irytacją. Ta przestała wierzgać i zrobiła minę niewiniątka. – Karo…- wezwał asystentkę stanowczym, acz łagodnym tonem. Wiedział, co zrobić. Kara stanęła w drzwiach pokoju po dwóch sekundach. – Proszę wezwać do mnie na jutro, na godzinę, powiedzmy dziewiątą rano, wszystkich sześciu naszych agentów. Chcę ich poznać i omówić kierunki działań. Proszę o potwierdzenie gotowości agentów na spotkanie, dziś przed końcem pracy. Dziękuję Karo. – to ostatnie zdanie wypowiedział tonem, który nie pojawiał się u niego od dawna. Można powiedzieć, że był to ton więcej jak przyjazny. Kara spojrzała na niego spod długich rzęs. – Dobrze proszę Pana. – powiedziała miękko i zamknęła za sobą drzwi. Potrzebny poczuł miły, łagodny zapach perfum. – Ciekawe czy Kara przeszła weryfikację pod kątem dostępu do informacji poufnych? – przemknęło mu przez myśl. Szybko jednak skupił się na meritum. Musi na własne oczy ich zobaczyć, żeby stwierdzić czy nie są jakąś fikcją. Porozmawia z każdym z osobna i wszystkimi razem. Wybada. Fakt, że agenci to ta sama ekipa w obu partiach, nie dawał mu spokoju. Rozumiał ukryty sens, ale nie umiał go nazwać, określić słowami, choćby niewypowiedzianymi. Wrócił do przeglądania danych poszczególnych agentów. Wynikało z nich niezbicie, że ma do czynienia z sześcioma tymi samymi osobami. Zastanawiało go czy wie o tym druga strona, czyli służby Partii Matki. Jeśli tak to miał nie lada łamigłówkę do rozwikłania. Z jednej strony nie dziwiła go już świnka USB mrugająca doń oczkami i dająca wyraźne sygnały, z drugiej strony był nieufny naturalności takich zjawisk. Jakby przeczuwał kolejne zagięcie przestrzeni. Jakby cała materia wokół niego zgęstniała, a czas spowolnił. Faceci w czarnych długich płaszczach, śledził ich kiedyś…. Powoli przesuwały się obrazy z przeszłości. Jak odległej? Była jakaś analogia między tymi w czarnych płaszczach, a agentami partii. Nie mógł sobie przypomnieć ilu było facetów w długich czarnych płaszczach, których śledził tamtej nocy. Jednak pamiętał, że było ich kilku zaledwie. Sześciu? Powoli znajdował elementy układanki. Sprzyjała temu zgęstniała materia wokół niego, ułatwiając mu przeglądanie własnej pamięci. Dotyczyło to jednak tylko tej sprawy, inne wspomnienia nie były dla niego widoczne. Powróciła sprawa przedmiotów, które mężczyźni ukrywali pod płaszczami. Przypomniał sobie, że sądził, iż noszą pod płaszczami krzyże, ale tej ostatniej nocy, kiedy zgubił ich ślad, zdołał dostrzec, co chowają naprawdę. Ekipa w czarnych płaszczach, ukrywała pod nimi dubeltówki. Następny element. Nie mogli to być przestępcy, ani szeregowi partyjniacy. Musieli być to agenci. Czyimi agentami byli nie wiedział, ale to była właśnie ta analogia. Oczywiście brał pod uwagę, że mogli to być właśnie ci agenci, z którymi miał się spotkać, ale nie miał dowodów, zaledwie myśl w chmurze zgęstniałej materii. Mogli być to agenci innej partii, lub wręcz Władzy. Przez chwilkę poczuł chłód niepokoju, który natychmiast rozpłynął się w chmurze. Poczuł ten chłód jednak z powodów dość oczywistych. „Władza” była o wiele potężniejsza od władzy, którą on chciał zdobyć. Na dobrą sprawę nie wyobrażał sobie jak dużą może mieć władzę, jeśli mu się uda. Wiedział, że „Władza”, jeśli go zauważy i uzna, to może go wyłączyć jak czajnik. Pstryk. W tym samym jednak momencie ujawniła się jego buta. Wyobraził sobie plątaninę sznurków, w które zamotana jest nawet „Władza”, a tylko on wie, za które końce sznurków pociągać. Wie, bo to on tą plątaninę utka. Całkowicie pochłonięty wizją i zgęstniałą materią, odpłynął. Nie wiedział, co się z nim dzieje i ile czasu trwał ten stan, ale czuł błogi niebyt. Wyrwał go z niego dźwięk. Niski, zmodulowany. Powoli rozpoznał, że ktoś mówi do niego, ale jakby w zwolnionym tempie. Podniósł oczy i zobaczył Karę stojącą w drzwiach i poruszającą ustami. Głos stawał się coraz wyższy i wyraźniejszy, aż usłyszał – …czy dobrze się Pan czuje? Mówiłam, że wszyscy agenci potwierdzili swoją obecność jutro o dziewiątej rano. – Dopiero spostrzegł, że Kara mówiąc to, patrzyła nań z lekkim lękiem i zdziwieniem zarazem. Zerkała to na niego, to na blat biurka. Potrzebny spojrzał na biurko, przy którym siedział. Blat cały był pokryty przecinającymi się liniami, tworzącymi dziwaczną, złowrogą pajęczynę. Dotknął jej dłonią. Linie nie były narysowane. Były wyrżnięte w blacie ostrym narzędziem. Wszędzie było pełno wiórków drewna. Po chwili zawieszenia opanował się i spokojnym głosem zwrócił się do Kary – Brak mi tu tablicy. Czyli jutro o dziewiątej rano stawią się wszyscy? Sześciu znaczy. Dziękuję Karo. –

Wiosłował spokojnie, miarowo. Nie zastanawiał się mimo nadchodzącej nocy, gdzie będzie spał. Ostatnie płomienie zachodzącego słońca dogasały nad zachodnim brzegiem jeziora. O tej porze powietrze zastyga niemącone wiatrem, zapachy przestają się mieszać. Wpływał raz w chłodną strefę, by po kilku ruchach wioseł znaleźć się w ciepłej strefie powietrza. Podobnie zapachy. Płynąc czuł jak zmieniały się wyraźnie oddzielone, ściółka leśna, igliwie, grzyby, mulisty zapach wody, tatarak. Pachniała puszcza. Płynął prawie w całkowitych ciemnościach i wiedział, że żadnych siedzib ludzkich na obu brzegach jeziora nie ma. Nie ma tez miejsc na biwaki, czy dla myśliwych. Płynął przez tereny gdzie oba brzegi porastała gęsta puszcza. Zaczął się zastanawiać nad noclegiem, kiedy jego nozdrza uchwyciły zapach, który nie był rodem z puszczy. Był słodki, migdałowy z nutą korzenną. Z razu słabo wyczuwalny z czasem stał się intensywny i wyraźny. Otosenjusz przestał wiosłować i rozejrzał się w ciemnościach. Łódź płynęła powolutku. Po chwili zapach stał się słabszy, ale lekka korekta kursu wiosłem i znów zapach był wyraźny. Sączył się z lewego brzegu wąską strużką, jak zapachowa aleja. Tylko, dokąd ona wiedzie? Bezwiednie korygując kurs, tak by nie zgubić zapachowej drogi, skierował łódkę ku lewemu brzegowi. W miarę zbliżania się do ściany lasu niebiański zapach stawał się coraz intensywniejszy. Wioślarz zdawał się podążać za nim, odurzony. Jego nozdrza wyczuły nutę cytrusową. Był już blisko brzegu, więc wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, tak by być zwrócony twarzą w jego stronę. Od razy spostrzegł blade światełko na końcu krótkiego i wąskiego pomostu, ewidentnie przeznaczonego dla cumowania łódki. Podpłynął bokiem równolegle do pokostu. Zawiązał cumę i wysiadł. Zapach był zniewalający i ujawniając coraz to nowe zawartości bukietu, prowadził Otosenjusza na wąską ścieżynkę wiodącą w głąb puszczy, światełko z pomostu wzbiło się w powietrze i niepewnym lotem podążyło za nim. Szedł ostrożnie, ale nie czuł lęku. Ścieżkę łatwo mógł dostrzec w ciemnościach. Wytyczały ją blade światełka rozmieszczone, co kilkanaście metrów. Takie same jak to na pomoście. Kiedy tylko mijał takie światełko podrywało się do lotu i znikało w gąszczu, jakby ktoś je wygaszał. Ścieżka znikała za nim, ale on tego nie widział. Szedł wpatrzony w kolejne punkty świetlne przed sobą nie oglądając się. Dziwnie miękko i lekko się czuł i tak stąpał. Nie zarejestrował jak daleko długo szedł, ale doszedł wreszcie do miejsca, w którym nie zobaczył już ani jednego światła i zorientował się, że wyszedł na jakąś polanę. Stał chwilkę oswajając wzrok z nieco jaśniejszym otoczeniem. Zaczął dostrzegać kontury lasu i niewielkiego domku oddalonego od niego niewiele ponad pięćdziesiąt metrów. Spostrzegł coś jeszcze, wąski pasek światła sączący się z wnętrza domku prawdopodobnie przez szparę między zasłonami w oknie. Oznaczało to, iż domek jest zamieszkały i ktoś w nim jest. Do bukietu niebiańskiego zapachu dołączyła delikatna woń dymu. Snuł się powolutku z komina. Podszedł bliżej. W ciemnościach rozpoznał płot i rabaty pachnących kwiatów. To miedzy innymi one tworzyły tajemniczy bukiet niebiańskiej woni, ale podstawa tego zapachu zdawała wydobywać się z wnętrza domku, otaczając go wokoło. Podszedł do okna i zajrzał przez szparę między zasłonami do środka. Od razu pojął, mimo iż widział coś takiego pierwszy raz w życiu, że musi tu mieszkać kobieta. Wnętrze pokoju oświetlone ciepłym światłem urządzone było bardzo przytulnie. Dostrzegł wielką kanapę i głęboki fotel, stolik z wazonem pełnym kolorowych polnych kwiatów. Na ścianie obraz przedstawiający nagą piękność o pełnych kształtach, leżącą na trawie wśród kwiecia leśnej polany. Ściana, którą widział nie była pomalowana. Widać dom był zbudowany z bali sosnowych lub świerkowych. Kolor drewna i jego faktura dodawały ciepła pomieszczeniu. Stojąc pod oknem i starając się zobaczyć przez wąską szparę jak najwięcej, zmieniał kąt lub oko, którym patrzył. Wykonywał przy tym swoisty taniec, zabawnie drepcząc. Patrząc tak lewym okiem w prawą stronę pokoju, dostrzegł uchylone drzwi do drugiego pomieszczenia, jasno oświetlonego białym światłem. Zdało mu się, że w uchylonych drzwiach mignęła czyjaś postać. Było to mignięcie, ale zdawało mu się, że postać odziana była jedynie w mgłę. Zastygł wygięty w dziwacznej pozie czekając na kolejne mignięcie. Długo nie czekał. Zobaczył kobietę przechadzającą się po pokoju, gestykulującą jakby do kogoś wygłaszała płomienny poemat. Na gładkie ramiona spływała burza rudych loków, którymi zarzucała robiąc nagłe, acz płynne zwroty gibkiego ciała. Jej powabne ciało okrywała sukienka z tak delikatnej materii, że wydawała się mgłą spływającą z ramion, pleców po łagodnej talii na powabne biodra, opływając uda. Zgrabne pęcinki i słodkie stópki wystające spod mgły dopełniały olśniewającego obrazu. Dodatkowy efektem było pojawianie się i znikanie tej zjawiskowej kobiety w drzwiach pokoju. Jakby oglądał jakiś spektakl teatralny bez dźwięku. W pewnym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i jasne światło poraziło Otosenjusza w lewe oko. Odskoczył od okna i dobrze, bo to otworzyło się równie gwałtownie jak drzwi. Nic nie widział porażony w lewe oko, ale zapach, który go tu przyprowadził, buchnął z wnętrza i otoczył go miękką chmurą. Z razu zobaczył jedynie jasny prostokąt okna, a w nim ciemny zarys postaci. Odzyskiwał ostrość widzenia i dostrzegał coraz więcej szczegółów. W otwartym oknie stała kobieta – anioł. Delikatne rysy, owal twarzy, burza rudych loków, jędrne piersi sutkami celujące gdzieś w przestrzeń spowite mgłą tkaniny, piękne ramiona i szyja z wyraźną tchawicą. Patrzyła gdzieś w czerń nocy przed sobą, wychylając się przez okno jakby chciała w tej czerni się zanurzyć. – Witaj nieznajomy. Czemu skrywasz się w mroku nocy? – spytała nagle nie odwracając głowy. Otosenjusza przeszył jakby prąd i sparaliżował na kilka sekund, które wydawały mu się wiecznością. Zamarł w nadziei, że Ona jednak go nie widzi, ale to było dziecinne. – To ten zapach. – wykrztusił stłumionym głosem. – Wejdź proszę do środka. – poprosiła głosem, który wywołał u Otosenjusza drżącą falę ciepła rozchodzącą się po całym ciele, i chmarę motyli w podbrzuszu. Na miękkich nogach ruszył w stronę werandy majaczącej w mroku z prawej strony domku. W ty m samym momencie drzwi wejściowe uchyliły się i snop światła z wewnątrz przeciął ciemności. Wszedł na werandę i zastukał, mimo iż drzwi były uchylone. – Wejdź śmiało, nie krępuj się! – usłyszał, a motyle w podbrzuszu ze zdwojoną siłą zaczęły trzepotać skrzydełkami. Otworzył drzwi i powolutku wszedł do środka.

Kara zamknęła drzwi, a on nerwowo zaczął strzepywać wiórki ze spodni. Wstał. Otrzepując resztki wiórków zaczął okrążać biurko jakby chcąc dojrzeć coś, jakiś sens w porżniętym blacie. Jednocześnie usiłował sobie przypomnieć choćby mgnienie, jakiś strzęp chwili, w której wycinał linie. Bez rezultatu. Na podłodze obok biurka dostrzegł scyzoryk. Taki mały z obcinaczem do paznokci. Skąd się wziął? Przyglądał się liniom krążąc wokół stołu. Dwa okrążenia w lewo, dwa w prawo. To musiał być jakiś rodzaj schematu. Jak w logistyce przewozów samochodowych, tyle, że tutaj linie nie oznaczały sieci dróg i szlaków transportowych. Zaczął oglądać blat zmieniając kąty widzenia, przez pochylanie się, odchylanie, zbliżanie i oddalanie. W pewnym momencie dostrzegł patrząc pod ostrym kątem, nisko jakby chciał kurz zauważyć, że przy liniach zapisane są nazwiska. Zapisał je delikatnie ołówkiem, więc były widoczne tylko połyskując grafitem. Zatem w pomroczności będąc, zgęstniałą materią otoczony stworzył ”siatkę”. Musiał teraz jedynie rozszyfrować ten zapis. Kwestia, dlaczego całą sekwencję wyżynania „siatki” i koncepcję powiązań oraz celów, jego pamięć skasowała lub zablokowała, odchodziła na nieokreślony plan. Teraz pochłaniało go samo rozwiązanie zagadki linii na blacie. Do odczytania nazwisk przydałoby się szkło powiększające, tak małymi literkami je zapisał. Nie chciał wzywać Kary, więc wyjrzał z pokoju i zawołał – Karo, potrzebuję lupę! – odwrócił się i wrócił za biurko. Zdążył podnieść wzrok, a Kara już stała w drzwiach z ogromną lupą w dłoni. Podeszła nieśmiało do biurka wpatrując się w porżnięty blat. Dostrzegł jej zakłopotane spojrzenie powiększone do ogromnych rozmiarów. – Rzeczywiście Karo, przyznaję pracowałem w natchnieniu…. – nie wiedzieć czemu jął się usprawiedliwiać. ­– Ależ, nie… ja podziwiam. – Kara przerwała mu zgrabnie, ratując Potrzebnego z kłopotliwej sytuacji, w jaką zabrnął. Nie powinien ujawniać jakichkolwiek słabości, żadnych ludzkich odruchów, a on zaczął się tłumaczyć asystentce. Wziął od niej lupę – Dziękuję. Jesteś wolna. – powiedział nie patrząc na blat biurka. Udawał. Nie chciał spojrzeć jej w oczy. To byłoby wyrazem empatii, a on musi być zimny i skoncentrowany jak woda w temperaturze minus dwadzieścia stopni. Kara dygnęła i zamknęła za sobą drzwi. Potrzebny odetchnął i otarł pot z czoła i szyi. Nie wiedzieć czemu niekontrolowane pocięcie blatu biurka i spojrzenie Kary, wywołały w nim takie emocje. Prawie poczucie winy. Tylko czego miał czuć się winny? Pocięcia blatu? Zniszczył mebel partyjny, ale w służbowym „partyjnym” celu. W natchnieniu! Najwyżej potrącą mu z uposażenia. A, jednak czuł się czegoś winny przez chwilę. Szybko jednak wrócił do studiowania siatki na blacie biurka. Otworzył w komputerze folder z nazwiskami agentów i zapisał je na kartce papieru jedno pod drugim, w formie listy. Zachował przy tym odstępy między nazwiskami, pozwalające na oddzieranie pasków papieru z nazwiskiem. Chciał w ten sposób nijako powiększyć to co napisał ołówkiem na blacie biurka przy każdej z wyrytych linii. Wziął lupę i zaczął odczytywanie.

Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 12)
QR kod: Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 12)