Mobby Didier

Tę noc spędziliśmy na kampingu położonym przy brzegu jednego z licznych w sąsiedztwie miasta wąwozów.
— Spójrz! — powiedziałem do Reni, gdy się zbudziliśmy około południa i podeszliśmy do krawędzi wąwozu. Gdybyśmy byli w Skandynawii, nazywałby się fiordem. Znajdowaliśmy się w Marsylii. Tutaj zatoczki wyrzeźbione w wapiennych skałach wybrzeża nazywano calanques. Patrzyliśmy na miasto, które wyglądało tak, jakby zaprojektował je początkujący student architektury, któremu pomieszały się style i epoki. Marsylia była czymś pośrednim pomiędzy typową francuską burżuazyjną metropolią a ekskluzywnym kurortem. Do tego dodano jeszcze kilka prowansalskich wiosek, miliardy ton betonowych blokowisk, kilkanaście greckich wiosek rybackich, jakieś ohydne miasto północnoafrykańskie, a następnie zamaszyście to wszystko wymieszano i rozrzucono po nadmorskich wzgórzach.
— Niedaleko stąd jest Calanques de Morgiou. — Patrzyłem na monstrualne urwisko pod naszymi stopami, które schodziło aż do lazurowej wody. — Znajduje się tam jedna z najlepiej zachowanych jaskiń, które przed tysiącami lat zamieszkiwali ludzie. Niestety, nie można jej zwiedzać.

Byliśmy zmęczeni po wczorajszej nocy. Poprzedniego dnia był 14 lipca, francuskie święto niepodległości. Mieliśmy go spędzić z kilkoma Polakami, poznanymi na rynku w miasteczku Tains, gdzie żebrałem „na mnicha”. Zbierali morele w okolicznych sadach. Pomieszkaliśmy u nich kilka dni. Ale dość szybko mieliśmy dość ich towarzystwa. Kret, globtroter, który także z nimi pracował, zabrał nas na imprezę do zaprzyjaźnionych Francuzów. Miejsce do nocnych fajerwerków mieliśmy cudowne. Gościnni gospodarze, lokalne potrawy i sporo miejscowego wina, a tymczasem w chatce naszych Polaczków… Głuchy po wypiciu litra pastisu, czyli lokalnej anyżówki rozpierdolił swój pokój i ciągle wypytywał, gdzie się podziali Zbyszek i Renata, tak nas polubił. Kazał się wieść wraz z Arturem na rynek w miasteczku. Nie zapomniał o najważniejszym. Przed wyjazdem wyrwał nogę od pokojowego stolika i zapakował ją do auta — jakby się jakiś Arab lub inny brudas czepiał. Gdy my świetnie się bawiliśmy, nasze Polaczki imprezowały na otwartej dyskotece zorganizowanej na rynku miasta. Traf chciał, że spotkali innych Polaczków — podczas święta narodowego Francji na rynku miasteczka Tain dało się słyszeć gromkie „Polska! Polska!”

Do centrum miasta mogliśmy stąd dotrzeć zwykłym autobusem miejskim. Na przystanku stał jakiś dziwny człowiek w kapeluszu z szerokim rondem na głowie i okularach o ciemnych szkłach. Był nienaturalnie biały i strasznie otyły. W pierwszej chwili skojarzył mi się z wielorybem z powieści Melville’a.
Zapytałem, o której godzinie odchodzi na najbliższy autobus. Za pół godziny. Przez ten czas dużo rozmawialiśmy, prawie staliśmy się prawie przyjaciółmi. Opowiedziałem mu o naszej włóczędze po Francji, a on zaczął mi mówić o sobie.
— Jestem Didier — podał mi dłoń, a gdy uścisnąłem ją niepewnie, zauważył: — Widzę, że przyglądasz się mojej skórze…?
— Nie, ja tylko…
— Kiedy wypełniam w jakimś formularzu rubrykę dotyczącą rasy, zawsze zaznaczam „czarna”, chociaż jestem bielszy od większości tych, którzy wpisują „biała”.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Zupełnie nie obchodziła mnie jego historia. Sam miałem za dużo swoich problemów, nie chciało mi się wysłuchiwać czyichś wynurzeń. Czekałem, żeby wreszcie ten cholerny autobus przyjechał.
— Dlatego wyjechałeś z Afryki? — zapytałem, żeby podtrzymać rozmowę.
— Tak, byłem tam rolnikiem.
— Ja też pochodzę ze wsi. — wtrąciłem. — Jak byłem młodszy, pomagałem rodzicom w polu.
— To tak, jak ja. Pracowałem zawsze w takim kapeluszu z szerokim rondem i w koszuli z długimi rękawami. Czasami czułem, że od środka pali mnie całe ciało. Wiesz, zdarzało się, że gdy po powrocie do domu podrapałem się w ramię, złuszczająca się skóra zostawała mi pod paznokciami.
— Mnie matka zapędzała do pielenia truskawek… — wspomniałem. Od jej śmierci minęło zaledwie kilka miesięcy. Nigdy nie chciała, żebym był rolnikiem. Wypychała mnie na studia, w wielki świat. Twierdziła, że od siedzenia w domu można się tylko nabawiać odcisków na tyłku.
Wreszcie przyjechał autobus — kupiłem dwa bilety u kierowcy. Didier usiadł na siedzeniu przed nami. Odwrócił głowę.
— Mam też problem ze wzrokiem, to stąd te okulary… — wyjaśnił. Uchylił okularów. Zaczął coś opowiadać o swojej tęczówce. Była prawie przezroczysta i przechodzące przez nią światło powodowało podrażnienia.
— Ale wcale nie masz czerwonych oczu — przyjrzałem mu się uważnie. Zaczynało mnie drażnić to jego ciągłe użalanie się nad sobą. O co mu chodziło?
— W Afryce albinosi są wyśmiewani. W języku joruba nazywają nas „Afin”, co znaczy „okropne”.
Rozmawialiśmy tak przez całą drogę do miasta. Mijaliśmy po drodze mniejsze i większe skupiska domów, zwykle były to okazałe posiadłości, ale trafiały się też lepianki z blachy i tektury.
— To jak, kupisz działkę haszu? — zapytał tonem sprzedawcy z sieciówki z obuwiem, jakby proponował kupno nowych półbutów. — Mam świetny towar, nie będziesz żałował…
Miałem dość narkomanów po kontakcie z hip-hopakami Zimy.
— Nie, dziękuję — pomacałem kieszeń z tyłu spodni, w której nosiłem swój stary scyzoryk — w razie potrzeby zawsze byłem gotów zrobić z niego użytek. Czyściłem go niedawno, dobry nóż.
— A może jednak? — Wydawał się rozczarowany. — Muszę z czegoś żyć…
— Nie moja sprawa. A co z normalną pracą?
— Coś ty, człowieku! — obruszył się. — Tacy jak ja mają we Francji przerąbane…
— Tacy jak ty, czyli kto?
— Biedacy, bezrobotni, odmieńcy — był przepełniony gniewem. — Niekiedy żałuję, że w ogóle wyjeżdżałem z Afryki.
Rzuciłem jakiś kawałek o tym, że we Francji wszyscy mogą czuć się pełnoprawnymi obywatelami. O wolności, równości i braterstwie.
—Jakbyś pomieszkał tutaj dłużej, to byś się przekonał, jaka jest prawda.
Ja na to, że takie problemy, jak we Francji, znajdziemy również w innych częściach świata.
— Tak? A wiesz, jaka jest specyfika francuska? — wkurzył się. Jego pulchne białe cielsko pulsowało. — Najgorsze jest przeświadczenie znacznej części społeczeństwa, że jego kwestia dyskryminacji nie dotyczy. Ale nie rozmawiajmy teraz o tym, świata nie naprawimy podczas jednej rozmowy w autobusie — rzucił, kiedy wjechaliśmy do miasta. — Widzisz, Marsylia, w odróżnieniu od innych miast Lazurowego Wybrzeża, żyje wyłącznie dla siebie, nie dla podróżnych. Nastawieni na życie z turystów są tylko tacy jak ja — kontynuuje po chwili milczenia i uśmiecha się, jakby uspokojony — I kieszonkowcy. No, i jeszcze dziwki… — błyska zębami niby rekin, a nie wieloryb, z którym się kojarzy.
— Naprawdę jest tutaj tak niebezpiecznie, jak to opisuje Izzo? — przypomniałem sobie, że sporo wiem o tym mieście, z kryminalnej trylogii.
— Przesadza, jak to pisarz — rzucił uszczypliwie, bo wiedział, że ja też próbuję pisać. — Starzy gangsterzy od lat są szanowanymi obywatelami, a młodzi sfrustrowani mieszkańcy przedmieść, ludzie tacy jak ja, rzadko zapuszczają się do centrum — opowiadał, a przypomniałem sobie swoją wizytę w Pruszkowie. Legendarni gangsterzy wyprowadzali psy i wnuki na spacer za miasto.
— Najniebezpieczniejsza do niedawna dzielnica, Panier, stała się jedną z atrakcji turystycznych… — tłumaczył Mobby Didier.
To głównie w tej dzielnicy poruszał się komisarz Fabio Montale.
— I pomyśleć, że kiedyś mieszkać tutaj to była hańba. Do końca XIX wieku zamieszkiwali to miejsce najbiedniejsi imigranci z Włoch, Hiszpanii, Grecji i Afryki… — Didier ciągnął tonem rasowego przewodnika.
— Może oprowadziłbyś nas po mieście, skoro nie masz nic innego do roboty? — zaproponowałem, gdy dojechaliśmy do centrum. — Haszyszu od ciebie nie kupię. Napiwku też ci nie dam. Ale mogę postawić w ramach rewanżu dobry obiad…
— Oui. Nie jadłem nic od rana… — błysnął gałkami swoich oczu, które wydały mi się lekko czerwonawe jak u pewnego królika, którego kiedyś hodowałem. — Ale to dopiero po piętnastej, bo teraz nic nie czynne…
Z Panier było tylko dwa kroki do serca miasta. Biały Murzyn opowiadał nam w tym czasie, jak kilka godzin walczył z pytonem, który owinął mu się wokół ciała i wciągnął go na drzewo.
— Wiecie, co się okazało najskuteczniejszą bronią przeciwko wężowi? — utkwił w nas swoje czerwonawe oczy.
Centrum miasta stanowił Stary Port. To z jego nabrzeża Edmund Dantes wszedł na pokład łodzi, która zawiozła go więzienia w Zamku If.
— No?
— Moje zęby — odpowiedział, szczerząc swoje uzębienie w uśmiechu.
Tutaj, co kilkanaście stron marsylskiej trylogii, wracał komisarz Montale, żeby się z kimś spotkać w barze. Tu też kilka razy dziennie musi wrócić każdy zwiedzający miasto turysta. I chociaż obecnie jest to przede wszystkim port jachtowy, to wciąż co rano rybacy rozstawiają przy nabrzeżu swoje stragany, na których dorady leżą obok trzymetrowych mieczników.
Po sutym obiedzie byłem zdekoncentrowany — nie słuchałem uważnie słów naszego przewodnika.
— Opowiedz jeszcze raz, co ci się przytrafiło — poprosiłem.
— Byłem na swojej farmie. Nagle nadepnąłem na coś gąbczastego. Wokół nogi, a potem wokół tułowia owinął mi się ogromny pyton. Chciał wciągnąć mnie na drzewo, ale byłem za ciężki.
— I co zrobiłeś?
Z okolic Starego Portu odchodziły trzy z czterech najważniejszych ulic miasta. Weszliśmy w rue de la République. Stojące przy nim kamienice nie były remontowane chyba od czasu drugiej wojny światowej. Z jednej strony elegancja architektury, jakby paryskiej w stylu, a z drugiej — zapuszczone fasady z dziurami zniszczonych okiennic, pokrytych łuszczącą się farbą. Wycofaliśmy się szybko z tej ulicy w inną — La Canebière.
— Nie widząc innego wyjścia, mocno ugryzłem gada. Kiedy na miejsce przybył mój szef w towarzystwie policjanta, owinąłem wężowi łeb koszulą, a ratownicy przewiązali gadzinę liną i zaczęli ciągnąć.
— I? — spojrzałem na Didiera, który z powodu upału strasznie się pocił.
— Spadłem z wężem na ziemię. Tylko trochę się potłukłem, nic mi się nie stało.
— A wąż?
— Zdechł. Upadłem na niego… — uśmiechnął się, a potem oblizał. — Potem go zjedliśmy…
— Chodźmy stąd — powiedziałem. — To bardziej przypomina którąś z dzielnic Algieru niż francuskie miasto.
— Słusznie — Didier uśmiechnął się ironicznie. — To dlatego, że Arabowie skupili się głównie w śródmieściu. Zaprowadzę was na najpiękniejszą arterię miasta.
Żeby dostać się na La Corniche, nadmorski bulwar, musieliśmy przejść z południowego nabrzeża — Quai Rive Neuve — obok strzegącej wejścia do marsylskiego portu fortecy Świętego Mikołaja.
Zastanawiałem się, co kupię Renacie na mikołajki. A potem święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok. Już nie mogłem się doczekać, żeby spędzić je z moją dziewczyną.
Minąwszy fort świętego Mikołaja, doszliśmy do ogrodów pałacu na cyplu Pharo.
— Chodźcie — poprowadził nas Didier. — Warto tu zajrzeć dla wspaniałego widoku z góry na Stary Port. Rzeczywiście — prezentował się okazale.
W drugim kierunku widać było wyspę Frioul, a na niej — Zamek If.
— To ten z powieści o hrabim Monte Christo? — dopytywała się Renia. To była jedna z jej ulubionych książek — ze względu na związek Edmunda Dantesa z piękną Mercedes.
Przetłumaczyłem to pytanie Didierowi.
— „If” to po francusku „cis”…
— Wiesz, że kiedyś Nałęczów nazywał się Cisów? — Renia była dumna ze swej rodzinnej miejscowości.
— Nieco dalej ciągnie się Zatoka Katalończyków — wyjaśnił Didier. — Kiedyś znajdowała się tam katalońska wioska, z której pochodziła Mercedes. Teraz jest tam najbliższa centrum miasta plaża.

Didier poprowadził nas w dzielnicę podejrzanych zaułków, gdzie znajdowały się niewielkie rodzinne bary i restauracje. Do piętnastej brakowało pół godziny. Siedliśmy na ławeczce w cieniu palm rosnących przy ulicy i obserwowaliśmy leniwie, jak grupka ludzi, którzy wydali nam się jakoś znajomi, szturmuje lokal za lokalem, próbując się tam dostać. Była sjesta i każdy osioł powinien wiedzieć, że nic w tym czasie nie kupi w restauracji. Niestety Polaczki są gorsze od osłów — jedna, druga, trzecia knajpa. Wszędzie zostali odprawieni z kwitkiem. Jeden z nich, wyglądający na przywódcę stadka, nie mógł się pogodzić, że o tej porze nic nie zje. Przy czwartej knajpie nie wytrzymał:
— Co za pojebany kraj! Nie da się nic tutaj zjeść! Skurwysyny! — darł się na całą ulicę i wyglądało, że zaraz zacznie tłuc szyby kamieniami. — U nas, w Garbowie, to nie do pomyślenia! — Chłopina wychowany na przydrożnych spelunach jak bistro „Podolanka” w Garbowie pod Lublinem, gdzie daniem dnia jest pomidorowa, a na drugie kotlet mielony z ziemniakami i surówką, za nic w świecie nie potrafił pojąć, że na świecie mogą panować zasady niedostosowane do spełniania jego pragnień żołądkowych.
Po pół godziny weszliśmy do niewielkiego baru, w drzwiach przywitała nas ładna Mulatka, która jest przed chwilą była taka niemiła dla chłopków spod Garbowa.
— Na początku był garnek — powiedział Didier — czyli chroniona ze wszystkich stron przez góry wspaniała zatoka. Kucharka wrzuciła do niego kolonię Greków, którzy nazwali garnek Massalia. Gdy Grecy nadali już wywarowi smak, dorzuciła Liguryjczyków, Rzymian oraz Galów i długo trzymała pod przykryciem na wolnym ogniu. Kiedy dotychczasowe składniki zupełnie już się rozpłynęły w galijskiej zawiesinie, zaczął się najważniejszy etap gotowania. W szaleńczym tempie do gara trafiały kolejne ingrediencje: Wizygoci, Ostrogoci, Katalończycy, Żydzi, niewolnicy z Afryki Równikowej i Antyli, jako przyprawa zaś zbieranina typów spod ciemnej gwiazdy, najpierw dodawana w formie załóg pirackich okrętów, a potem kucharskim kunsztem skrystalizowana w formę koszar Legii Cudzoziemskiej. Znowu sporo Włochów, lecz tym razem z biednego południa, nieco Rosjan, Greków, Ormian, Hiszpanów i Wietnamczyków. No i na koniec to, bez czego smak potrawy byłby wyraźnie uboższy — solidna porcja Marokańczyków, Tunezyjczyków oraz Algierczyków.
— Co polecasz?
— Aioli. — Didier aż oblizał się po tym słowie, które nam kojarzyło się dość mgliście. Ale chyba można mu było zaufać — wyglądał na smakosza.
— To coś jakby bouillabaisse? — dopytywałem się.
Przez jego białą, obrzękłą twarz przemknęło oburzenie.
— Trzeba być płytkim, by nazwać aioli czosnkowym majonezem. Ale na swój banalny sposób masz rację — przyznał po chwili. — Aioli jest w istocie gęstym sosem na bazie czosnku i oliwy — w najrozmaitszych wariantach wzbogaconych a to o żółtko jajka, a to o sok z cytryny, a to o roztarte gotowane ziemniaki, żeby wspomnieć tylko o najważniejszych. Ale to tylko połowa prawdy. Zobaczycie, oprócz miseczki aromatycznego sosu podadzą nam ogromny talerz, na którym z jednej strony będą się piętrzyły krewetki, langusty, małże i gotowane ryby, a po drugiej — marchewka, młode cukinie, karczoch, fasolka, dorodny kartofel. Do tego — jajko na twardo.
No i zaczęło się — maczanie, polewanie, smarowanie sosem lub zaledwie muśnięcie jego kropelką wydobywało z najrozmaitszych produktów całe bogactwo ich smaku. Trzeba było czasu, skupienia i umiejętności, żeby cieszyć się kruchością warzyw, jedwabistością rybiego mięsa, sprężystością owoców morza. Didier znał się na rzeczy.

Po obiedzie poszliśmy obejrzeć La Corniche — była to najdłuższa nadmorska promenada świata.
— Najlepiej wybrać się tu na spacer o zachodzie słońca, bo morze oblewa miasto od zachodu, a nie od południa… — zachwycał się biały grubas. — O zmierzchu słońce chylące się ku zachodowi będzie w bajeczny sposób oświetlać kolejne mijane dzielnice…
Za przecinającym zatoczkę wiaduktem bulwar oddalił się od linii morza. Porzuciliśmy go na chwilę, żeby zapuścić się w dzielnicę Endoume, zbudowaną na skałach.
— Na samym czubku cypla znajdują się koszary Legii Cudzoziemskiej — wyjaśnił Didier. — Jak tutaj przyjechałem i nie wiedziałem, co z sobą począć, postanowiłem, że się do nich zaciągnę. Ale nie chcieli mnie przyjąć. Jestem za gruby. A ty byłeś w wojsku?
— Nie, jakoś udało mi się wymigać, najpierw były jedne studia, potem drugie… — mówiłem, gdy szliśmy, obserwując zawieszone nad wybrzeżem zadziwiające wille z dzwonnicami lub kolumnami, w ogrodach pełnych palm, oleandrów i figowców.
La Corniche kończyła się w okolicy plaż miejskich. Weszliśmy na jedną z nich. Didier rozsiadł się pod parasolem, a my weszliśmy z Renią po kolana do ciepłej wody.
Następnie biegałem po plaży. Musiałem trochę odpocząć po tej włóczędze, ciągłym dźwiganiu podróżnych toreb. Jeszcze chwila i rzeczywiście bym się zgarbił jak ten Emeryk spod Świętego Krzyża. Rozciągałem się, jak za dawnych lat, kiedy po grze w piłkę nożną próbowałem uprawiać lekkoatletykę. I nagle w nogę coś mi się wbiło. Myślałem, że to jakieś szkło albo inne paskudztwo, tymczasem była to plastikowa figurka Małego Księcia z mieczykiem. Co to znaczyło? Czy Mały Książę, którym kiedyś byłem, miał się we mnie odrodzić?

Zbigniew Masternak – Nędznicy (fragment powieści, vol. 2)
QR kod: Zbigniew Masternak – Nędznicy (fragment powieści, vol. 2)