sobota pod gradem wiewiórek
karłowate drzewa
przejaw
najgłośniejszych wybryków
przebiją kilka kalek
zaśnieżam wierszami
głębokie
kubki po kawie
mlecze zastanawiają
czy można je
zjeść
schrupawszy
bo przytulać
chyba tak
zawsze gorzkawe
tym bardziej
nęcące
gorączkowo niezmordowane
w pełnym
rozrzewnieniu
jak siostry
co uciekły z domu
(albo tylko ta jedna
wybrana)
lecz wróciły
żółte od nienazwanych
chorób
można je znów
dotykać
tylko inaczej
a nawet wytwarzać
z nimi – z nich –
lecznicze napary
kwiaty na mrozie
przyciągają twoje
domowe wałeczki
wyobraźnię ujarzmioną
umączona w maglu
wanny
na gęsiej skórce powstajesz
wodzę też nosem
za mrówkami
w małych kubrakach
sztywności
skąpiąc im brązowego cukru
jak wszystkim
szeregowym dziewczynom
chyba tylko na niby
jest ciężej
ustawiamy się skosem pod wiatr
żagle jęczą z żalu
powstrzymujesz którą to już
nie wiem
rozpłaszczoną
dłoń
zapomniałem
że istnieją
sprzączki
staniki
skórki od banana
ślizgam się na przeszłości
podtykany
pod twoją
potarganą grzywę
zapomniałem o przemakalności
ryżu proszę
i trochę ciepłej
sake z górnej półki
okulary AR
im bliżej tym dalej
czułaś to samo?
szczególiki wywołują
spiralę irytacji
patrzyłem przez okno
niebezpieczne mam hobby wypatrywanie jak
nadchodzisz z daleka
zupełnie świeża
i nieukształtowana
niełatwe są powroty
z tych dalekowschodnich podróży
słuchałem szumu wody
i wzrostu kwiatów w wodnej
mgiełce
coś tam strzyknęło nawet
coś przekręciło kielich
kręgosłupy luzowały kręgi
półleżąc nie zdejmowałem
zostaw w spokoju
to co poza nimi
w bezruchu
ładna fotka powiedziałby
złośliwie amator
znów patrzę w dal
surowi niemalże drewniani
szczepieni ze sobą drzazgami
rozdzieleni
atrakcyjniejsi?
wizyta na Rossie
przyjmę
każdą słodycz
nawet namolną
od wody
kolońskiej
dystrybuowanej dłonią
o parzących palcach
będę przysłowiową
pańską skórką
w twoich ustach
znajdujących zawsze
cel
watą cukrową
zamiast śnieżynki
rozpuszczoną
na języku
gubię złoty krzyżyk
w krzyżach błądzę
pokutnik
nie do końca
książkowy
zasmucony ptakami
dziobiącymi ślepo
w śniegu
głód ma widocznie
długość
sopla lodu
rynna niedożywiona
jak język
łakoma
obchodzi się
tylko smakiem
znowu poniosło
jeśli będziesz ponownie kiedykolwiek
w mieście Santiago
biorąc w zęby witaminę D
i coś na zawroty głowy
w największą ciemnicę
i deszcz
mimo że doznasz olśnienia
w wielu innych miastach
zadzwoń i powiedz czym pachnie powietrze
jak smakują korzenie traw
czy akurat
nie jest to zapach
który koi
przypomina miękkie i czyste
włosy pierwszej
eliminując agresję aż do
głębokiego spodu
matki ziemi
posmakuj wody
i napisz jak było
abstrahując
od samotności
tworzymy dzięki twojemu wyczuciu
bezpieczną mapę
im dalej od domu tym nawet lepiej
niezależnie
lecz nieobojętnie
składasz
głowę w nierównej linii
do innych
kręgosłupów
każdą
naciągniętą
strunę
w grzeczną grubo obciosaną
kostkę
TYSKIE (0%) – uginają się regały
pod brakiem twojej powagi
gdyby twoją mocą
nie było surowe
zero procent
niepoważne i marzące o potędze
omijałbym liczne
miejsca zamieszkania
przyciągasz magnetycznie
z wielu kierunków
ilością wcieleń
rzuconych z nieba w sukurs wstrzemięźliwym
kradniemy dzikie mustangi
trzeźwo poskramiając je
muskularnymi udami
biorę cię na barana
wzruszona chichoczesz
puszysto spieniona
prosto do prawego ucha
panno w miękkiej
aluminiowej tunice
nie wiem czy znasz trampa
co przed wejściem
liczy miedziaki
wzdychając za rozwlekłym
nic nie znaczącym
Maryensztadtem Jackiem Strongiem
Imperialnym IPA
przybiegłem
tylko by pochwycić ciebie
uratować zanim znikniesz bez śladu
prosząc obsługę
o unikanie wstrząsów
bo szkodzą twojej aksamitnej duszy