CZĘŚĆ    PIERWSZA

ROZDZIAŁ I :

Piąty On   

Lśniące wciąż lakierem, jednak już połatane zgniłozielone D – MW  stały jeszcze w długim rzędzie na utwardzonych płytach postojowych połączonych z krótką drogą kołowania. Poszczególne silniki aeroplanów rozpoczynały już  pracę wyrzucając krótkie, szare dymki z rur wydechowych a następnie wchodząc w charakterystyczne, ciche terkotanie.

   Niemal białe światło Syriusza A wiszącego już nad mglistym horyzontem, obok chłodnego północnego wiatru, uderzało w kołujące powoli D – MW  tańcząc na szerokich, kenowych płatach, na łukowatych przezroczystych wiatrochronach i na eliptycznych goglach pilotów. Światło dziennej gwiazdy powoli zaczynało również ogrzewać powietrze.

   Porucznik Brązowy Odważny ściskał wolant czując, jak ciemne szpony dłoni lekko wbijają się w nie mimo futrzanych rękawic. Pilot ten z natury był rzeczywiście odważny, może w przeciwieństwie do kilku osób z jego rodziny. Tymczasem porucznik  uśmiechał się mimo chłodu: decyzja wyższych dowódców po raz kolejny rzeczywiście mogła zaskoczyć przeciwnika, gdyż  budzący się Biały  – jak przewidywano – będzie  świecił  w oczy wyniosłym pilotom  Czerwonobrązowych. Zatem, pomimo  noszonych gogli, oślepieni nieco wrogowie z pustyń  przynajmniej początkowo powinni mieć spore trudności w walce z Jasnobrązowymi broniącymi  bratnich, północnych ziem.

   To ważny element taktyki, mówiono w Namiocie, na ich obecnym lotnisku polowym położonym w sercu szarozielonej tundry, we fragmencie Drugiej Strefy należącym również do Północnego Trzeciego Sektora Dozorowego. Aeroplany Czerwonobrązowych  bowiem generalnie uważano za maszyny nowszej generacji. Były szybsze od D – MW, silniej uzbrojone od dziobu, odporniejsze na przestrzeliny i budziły czasem grozę samą nazwą brzmiącą:  Ptak – Pierwszy ‘’Ogień’’.  

   Aeroplany Jasnobrązowych z kolei, kratownicowe, nitowane i zwrotne trójpłatowce targane często silniejszym wiatrem, całkiem dobrze sprawdzały się w walce kołowej. Dlatego atak od słońca częściej pozwalał na wykonanie stosownych manewrów. Udawało się wejść wrogowi na ogon i strzelając z siódemki na stałe zamontowanej przed pilotem – można było  rozwalić smuklejszą  i mocniejszą maszynę  Pustynnych, jak często nazywano Czerwonobrązowych najeźdźców. Może także dlatego, że ich tylny strzelec dysponował karabinem maszynowym kalibru 6,5 milimetra?

   Białoróżowa – północne państwo Jasnoróżowych rozciągające się wokół i sześć miesięcy wcześniej zajęte niemal bez wystrzału w efekcie przewrotnych działań polityków Pustynnych oraz wpływowych, miejscowych kręgów arystokratycznych zainteresowanych zjednoczeniem z rozwijającą się technologicznie południową rasą. Społecznością mającą ponadto dostęp do oceanu i silną, opancerzoną  flotę. Patrząc bardziej na południe z kolei –  prócz osobistych, finansowych korzyści, w elitach Czerwonobrązowych spodziewano się szybkiego podboju bogatych w czarnoziemy obszarów zajmowanych wówczas przez Jasnobrązowych.   

   Uderzenie z pustyń  nastąpiło po trzech miesiącach od momentu zawarcia tajnych, północnych porozumień. Potem ruszyły północne dywizje Czerwonobrązowych częściowo zasilane jasnoróżowymi żołnierzami. Znaczna część społeczeństwa Białoróżowej pozostała jednak w opozycji do Pustynnych i dlatego teraz, między innymi w eskadrze, w której walczył młody porucznik, służyło kilku północnych braci.   

   Brązowy spojrzał w prawo: za sterami D – MW siedział krępy, jasnobrązowy  mężczyzna, kapitan Głośny Ja – dowódca jego eskadry. Oficer ten nigdy jednak nie podnosił  głosu, gdyż miał na tyle silną osobowość, że wszyscy podwładni zawsze okazywali mu należny szacunek.

   Jak każdy pilot, wybrał sobie logo niezależne od godła eskadry stanowiącego czerwony okrąg z wpisaną w niego na białym polu czarną, humanoidalną, uproszczoną sylwetką Jasnobrązowego ze sterczącym nieco ku górze, powiększonym skrzydłem. Logo dowódcy Odważnego z kolei było kanciastą, czerwoną czaszką wymalowaną na lewej burcie maszyny, bliżej dziobu i przed godłem eskadry. Czyli przed znakiem ich Pierwszej ‘’Czerwonej ‘’wyeksponowanej również na zaokrąglonych statecznikach pionowych w postaci półmetrowej, pionowej, czerwonej kreski malowanej z kolei przed znakiem Drugiego Dywizjonu ‘’Wiatr’’ – t u czarny, równoramienny trójkąt usytuowany tuż pod statecznikiem poziomym i podstawą skierowany ku logo eskadry Odważnego.

   W ogóle D – MW, uważane za aeroplany myśliwsko – bombowe, przypominały trochę angielskie Airco DH.1  z okresu pierwszej wojny światowej. Jasnobrązowi silniki spalinowe montowali jednak z przodu gondoli mocując je na jej podłodze a fotel pilota niemal stykał się z rozgrzanym silnikiem, co na północy miało swoje dobre strony. Konstrukcja kenowa zaś , czyli wykonana z twardego drewna pozyskanego z obszarów południowych, była tutaj wspomnianym trójpłatem. Wprowadzono też tylnego strzelca, kadłub aeroplanu(tylna część gondoli) u dołu mieścił specjalną komorę  gdzie znajdowały się dwie stukilogramowe bomby wyrzucane przez tylnego strzelca za pomocą specjalnego przycisku zamontowanego na obudowie komory wsuniętej właściwie między nogi wspomnianego strzelca. Natomiast skrót D – MW oznaczał: Drzewo – Mocny ‘’Wiatr’’.   

   Brązowy skierował się za dowódcą jako pierwszy skrzydłowy i dowódca pierwszego klucza zarazem widząc już utwardzony, polowy pas startowy rozciągający się za głównym, spiczastym Namiotem Dowodzenia. Namiot ów jak inne okryty był siatką maskującą chociaż tamtejsze lotniska często pozostawały otulone lepką mgłą. Za jego terkoczącą i lekko kołysaną przez wiatr maszyną ruszyło dziesięciu pozostałych pilotów eskadry krzycząc czasem coś do siebie aby dodać sobie odwagi przed nadchodzącą walką.

   Za dwunastoma D – MW Pierwszej ‘’Czerwonej ‘’z kolei, ruszał już tuzin maszyn Drugiej ‘’Niebieskiej’’. Natomiast ostatnia dwunastka Trzeciej ‘’Zielonej ‘’uruchamiała jeszcze silniki , kenowe dwułopatowe śmigła zaczęły przecinać poranny chłód. 

   Brązowy podniósł czarny, futrzany kołnierz ciemnobrązowej kurtki osłaniając pociągłą,  jasnobrązową twarz przed chłodnym powiewem. Potem spojrzał za siebie lekko trącając łokciem swojego strzelca : sierżant Dusza Ty uczynił to samo odwracając się w dość ciasnej odkrytej kabinie. Jak zawsze uśmiechnął się porozumiewawczo i położył dłoń na zamku czarnego karabinu maszynowego, jakby chciał jeszcze pokazać pilotowi, że jego siódemka na pewno znajduje się na swoim miejscu.

   Zanim wznieśli się w mgliste, zimne wciąż powietrze, myśli Brązowego Odważnego podążyły ku matce, Brązowej Pięknej, która wraz z jego dziewczyną, Dobą Różową walczyła o przetrwanie mieszkając ciągle w zniszczonym i nadal bombardowanym Obozie. W ich niedawnym mieście północnym znajdującym się obecnie około dwustu kilometrów na południe od bazy Brązowego. Miasto zamieszkiwało jeszcze około stu tysięcy osób,  jasnobrązowi wciąż utrzymywali tam dwutysięczny garnizon, rozczłonkowany jednak i przeobrażony częściowo w lokalne pododdziały bojowników. Cała formacja odcięta była od dostaw żywności z innych obszarów kraju bronionych jeszcze przez Jasnobrązowych i atakowana z lądu i z powietrza. Pustynni rzucili bowiem na Obóz kilka tysięcy żołnierzy piechoty, trwały zacięte walki uliczne i regularne naloty realizowane przez prawie dwustumetrowe aerostaty podobne z kolei do niemieckich Z VI, które zrzucały dwustukilowe bomby zabijając setki cywili, w tym dzieci i obracając w ruinę zabytkowe budowle o zaostrzonych, brązowych kopułach.  

   Odważnego ogarniała czasem ogromna wściekłość. Pragnął zniszczyć wszystkich Czerwonobrązowych albo ich niedobitki ostatecznie wypędzić na Wielką Pustynię  gdzie zginęłyby z pragnienia. I skąd w ogóle przyszły. Jednocześnie miał  żal do własnej armii, iż nie potrafiła znaleźć konstruktorów, którzy zaprojektowaliby lepsze aeroplany, na przykład z mocniejszymi silnikami lub wyniesioną ponad górny płat wieżyczką tylnego strzelca  –  nie musiałby on wówczas strzelać między podporami  stanowiącymi ważne elementy kratownic.

   W końcu latanie samo w sobie stanowiło przecież integralną część natury Jasnobrązowych. Tak głosiła większość teorii naukowych, proweniencyjnych bowiem do niewielkich, błoniastych skrzydeł wyrastających ze specyficznych grzbietów łopatek tych humanoidów od wieków mocowano wykonane ręcznie swoiste przedłużenia elementów nośnych, aby móc wzbić się w powietrze i poczuć się wreszcie tak, jak podobno czuli się bardziej uskrzydleni, bardziej ptasi i jednocześnie zagubieni teraz w minionych tysiącleciach praojcowie.

   Większość teorii proweniencyjnych głosiła również, iż wszyscy mieszkańcy planety pochodzą od pewnej grupy latających ssaków zamieszkujących niegdyś tropikalne lasy strefy równikowej, w dużym stopniu wyparte jednak przez wielkie pustynie. Obecnie zaś wymienione ssaki zajmowały częściowo także lasy stref umiarkowanych a rozmiary tych zwierząt znacznie zmalały.  

   Intrygująca wciąż pozostawała z kolei prastara wiara w Wielkiego Ptaka, który – jak wierzyło wielu prostych obywateli – ukształtował Jasnobrązowych na swoje podobieństwo i wymagał posłuszeństwa. Istniały przekazy zapisane piktogramami mówiące o całkowitym oddaniu woli bożej, interpretowane również jako ślepe posłuszeństwo. Księgę Wiary spisywano prawdopodobnie przez wiele tysięcy lat bazując początkowo na ustnych przekazach rodzinnych. Zachowały się nieliczne jej fragmenty, pozwalające jednak stworzyć Kanon Wiary kultywowany przez całe epoki. Akcentowano w nim między innymi walkę o własne ziemie oraz o wszelkie zdobycze terytorialne. Ta ostatnia kwestia podobno nie była jednak wiarygodnie udokumentowana, a wojny o obce terytoria nie spotkały się oczywiście z przychylnością ogółu. Mówiono głównie o religijnej ekspansji.

   Powstały frakcje wyznaniowe. Zwolennicy ekspansji, jak chociażby Pustynni stawiający na rozwój techniki wojskowej, wykorzystywali zapis z Księgi Wiary mówiący o zdobywaniu lub utrzymywaniu obcych ziem. Inni z kolei, głównie zaatakowani Jasnobrązowi, upatrywali w Wielkim Ptaku boga strzegącego przede wszystkim obrońców danego kraju. Boga, który obiecywał raj walczącym w słusznej sprawie wykazując tym samym współczucie. I tutaj jednak zapisy piktogramowe, w tym przypadku dotyczące raju, uznawano czasami za fragmenty Księgi dołączone przez kapłanów Jasnobrązowych żyjących w niedawnych okresach historycznych.

   Większość naukowców pozostawała oczywiście wierna ewolucji i poglądy powyższe brała za połączenie fantazji oraz kogoś bardzo charyzmatycznego. Kogoś, kto pragnął władzy, został liderem lokalnej społeczności i stworzył podwaliny tejże religii. Ponadto chodziło zapewne o naturalne pragnienie życia, które po śmierci obiecywał ponoć wspomniany bóg.

   Niektóre kręgi naukowe, zainteresowane badaniem przestrzeni kosmicznej, dopuszczały możliwość ingerencji bliżej nieokreślonych istot spoza Systemu Syriusza. Gorliwi obrońcy wiary, głównie kapłani frakcji akcentującej walkę obronną i osoby mocniej związane z tą częścią Kościoła Wielkiego Ptaka, przedstawiali podobno dowody na jego pradawną działalność w postaci tak zwanych wielkich piór. Chodziło o dziwne, prawdopodobnie metalowe formy, o kształt monumentalnych piór znajdowanych między innymi na obszarach pustynnych i na półkuli zachodniej i badanych od wielu lat. Ponadto natknięto się na bliżej niezidentyfikowane skamieniałości skłaniając się równocześnie ku poglądom o ingerencji kosmitów, gdyż skamienieniu uległy ponoć te części ciał organizmów, których próżno było szukać pośród naczelnych z Żółtej.

   Z kolei projekty lepszych aeroplanów podobno istniały, trudniej było natomiast wprowadzić je w życie. Odważny słyszał także o pomysłach na nowe tankietki, które z kolei bardzo wsparłyby działania piechoty coraz słabiej broniącej wielu stref i sektorów dozorowych.

   Gdzieś w tym wszystkim żył jeszcze głos matki zawsze widzącej w nim artystę. Zasadniczo nie mijało się to z prawdą, Odważny od dziecka lubił bowiem rysować i malować rozmaite rzeczy. Decyzja o zostaniu pilotem wojskowym zapadła zaś stosunkowo niedawno pobudzona przez przyjaciela i dawne zainteresowania lataniem, które jednak okazały się co najmniej tak mocne jak pragnienie tworzenia dzieł sztuki.

   Brązowy przyciągnął do siebie srebrzysty, łukowaty wolant widząc jeszcze smukłą i uroczą Różową. Jej oczy koloru kawy przenikał smutek, lecz gdzieś na ich dnie tliła się wciąż nadzieja, owa iskra wojowniczki tak dla niej charakterystyczna. I jeszcze to najważniejsze – miłość do Odważnego.

   Wierzył, że kiedyś się spotkają i że będzie to lepszy czas.

   Eskadry wzbiły się niebawem w zimne powietrze. Aeroplany znajdowały się teraz powyżej pasa mgieł, światło Syriusza A mocniej zaiskrzyło na płatach maszyn, a Głośny Ja skręcił na północny – zachód gdzie niebawem spodziewał się ujrzeć charakterystyczne, wrogie P – PO startujące z lotnisk polowych zajętych przecież tak niedawno. Z lotnisk jeszcze sześć miesięcy temu należących do Jasnoróżowych . Do Białoróżowej.

   Przed świtem wysłano w powietrze załogę szarego D – MW1 z klucza Czwartej Eskadry Zapasowej. Zanim pozostali piloci dywizjonu zakończyli śniadanie i wyszli ze zgniłozielonych, brezentowych namiotów udając się ku swoim maszynom, aeroplan powrócił z dalekiego zwiadu a pilot poinformował dowódcę, że Pustynni szykują co najmniej dwadzieścia maszyn do startu. 

   Nie dostrzeżono już dwóch obcych aeroplanów rozpoznawczych, które zatoczyły duży łuk i najszybciej jak mogły, skierowały się do bazy. Wcześniej z kolei ich piloci poinformowali swoich o ruchu alarmowym na lotnisku Jasnobrązowych i o startującej wrogiej grupie lotniczej.  

   Odważny tymczasem rozejrzał się: D – MW jego eskadry leciały już kluczami, przy czym pierwszy, do którego należał młodzieniec  –  nieco wyżej od pozostałych. To właśnie głównie on miał wypatrywać wroga często atakującego z góry, dysponującego maszynami osiągającymi wyższy pułap. Dlatego Głośny Ja  – przez radio od niedawna stosowane w awiacji  –  zachęcał ich do wyciśnięcia z maszyn wszystkiego, co się da  sam zresztą wznosząc się coraz oporniej. Eskadra poszła w ślady dowódcy zachowując różnicę wysokości między pierwszym kluczem a dwoma pozostałymi, w których leciał Piąty On, najlepszy przyjaciel Odważnego i zarazem dowódca trzeciego klucza.  

   Tuż przed zajęciem miejsca w swoim aeroplanie, czyli jeszcze na szarej płycie postojowej, Piąty podszedł do Odważnego. Jak zawsze był optymistą, uśmiechnął się więc szeroko, klepnął go lekko w ramię i powiedział: Będzie dobrze, pilocie! Jesteśmy przecież wojownikami!

   Widoczność na wysokości czterech kilometrów stała się bardzo dobra, daleko w dole pozostały gęste, szare chmury i mgła otulająca tundrę. Chłód  jednak zaczął coraz bardziej doskwierać mimo, iż Syriusz A silnie oświetlał i mocniej ogrzewał już ażurowe trójpłatowce z ich załogami.

   W pewnej chwili w słuchawkach hełmofonu Odważny usłyszał krótkie trzaski. Dopiero po kilku sekundach rozległ się opanowany głos Głośnego Ja :

– Uważajcie chłopcy, bo mamy już bandytów na dziesiątej !

   Brązowy spojrzał we wskazanym kierunku czując lekkie mrowienie w żołądku i mimowolne drgnięcie niewielkich, błoniastych skrzydeł leżących dotąd na plecach w płaskim, doszytym do uniformu tornistrze. Silne, jasne refleksy zatańczyły na kilku widocznych już, smukłych dwupłatowych maszynach podobnych do niemieckich Albatrosów D V, przy czym górne płaty P – PO z mniejszej odległości przypominały konstrukcję Rumpler Taube z początków ziemskiego dwudziestego wieku.

   Swoją drogą, Odważny żałował, że pierwszy nie dostrzegł maszyn nieprzyjaciela. W całym dywizjonie, w ich ‘’Wietrze ‘’ Drugim postrzegany był dotąd  jako pilot obdarzony bardzo dobrym wzrokiem.

   Zanim wykonał zwrot w lewo podążając za dowódcą, który chciał obejść wroga szerszym łukiem wznosząc jeszcze nieco swój D – MW, Odważny przypomniał sobie krótką odprawę zwołaną przez dowódcę dywizjonu tuż przed startem eskadr. Szczupły, wysoki i umięśniony Jasnobrązowy,  pułkownik ubrany w szaroniebieski mundur z charakterystycznym, stałym tornistrem na nieco łukowatych plecach, stał dumnie przed długim szeregiem pilotów i mówił : …Tak naprawdę jesteście ostatnią nadzieją Dywizjonu, ostatnim szponem Namiotu we fragmencie Drugiej Strefy leżącym w Północnym Sektorze Trzecim. Nic bowiem nie wskazuje na to, abyśmy w ciągu najbliższych tygodni dostali uzupełnienia z obszarów walczących naszej okupowanej ojczyzny. Mamy jednak pewne informacje o mobilizacji frakcji południowych i milczących dotąd neutralnych czerwonych znajdujących się znacznie bliżej. Obie te siły mogą wesprzeć nas w ciągu miesiąca . Tym niemniej przedwczorajszy transport kadr i maszyn z południa, z okolic Obozu był ostatnim. Poniekąd ratuje nas chłód, gdyż żywność dłużej zachowuje trwałość. Ale dziś już mogę powiedzieć, że brakuje nam praktycznie wszystkiego, z lekarzami włącznie, bo wrogie naloty na lotnisko polowe  zapewne nie ustaną… Ruszajcie do walki dumni jednak z tego, że jesteście wojownikami, że wasi przodkowie dobrze zarządzali wielkimi połaciami naszego czarnoziemnego państwa, żyznego kraju pełnego mlekodajnych krów, naszej Zielonej Północy napadniętej z dwóch stron przez butnych Pustynnych oraz przez zdrajców mieniących się jeszcze przed trzema miesiącami naszymi jasnobrązowymi i jasnoróżowymi braćmi…

   Odważny spojrzał w lewo: trzy wrogie maszyny ruszyły w kierunku jego klucza, czerwonobrązowi piloci otworzyli ogień zanim wydał swoim stosowne polecenia. W pewnej chwili ośmiomilimetrowe pociski mocno szarpnęły górnym płatem jego D – MW, przebiły gondolę innej maszyny klucza i uszkodziły podwozie kolejnej. Wszystko to udało się wykonać wrogowi lecącemu przecież pod słońce..!

   Odważny usłyszał kilka przekleństw rzuconych przez Duszę Ty w kierunku Czerwonobrązowych, a potem zagrał ostro czarny karabin jego orlonosego tylnego strzelca. Rozzłoszczony Ty odwrócił się w stronę nadlatujących P – PO , wybrał spory prześwit w srebrzystych kratownicach i cięgnach płatowca i z wściekłością posłał wrogom kilka dłuższych serii ze swojej  obrotowej siódemki. Dusza bardzo rzadko pudłował, nawet wtedy, gdy był maksymalnie wyprowadzony z równowagi. Nie bez powodu zresztą zyskał miano drugiego strzelca dywizjonu – wyprzedzał go jedynie sam Niebieski Nasz jeszcze tak niedawno prowadzący odprawę. Dziś jednak pozostał w Namiocie aby w razie wrogich nalotów poderwać zapasową eskadrę szarych D – MW wspieranych w tej sytuacji przez stanowiska polowej artylerii przeciwlotniczej.

   Odważny zatoczył już szeroki łuk podążając za nietkniętym na razie Głośnym Ja.  Dostrzegł wówczas efekty ostrzału Duszy : najbliższy, smukły dwupłat zaczął dymić, zaskoczony pilot – używając własnych rękawic –  dusił nerwowo pojawiające się przed nim języki ognia. Drugi P – PO natomiast pozbawiony został tylnego strzelca leżącego teraz bezwładnie twarzą w dół na łukowatej krawędzi odkrytej kabiny.

   Skręcając ostrzej w lewo, Odważny postanowił zaatakować właśnie tę maszynę licząc oczywiście na łatwiejszy cel. Dowódca eskadry właściwie bez słowa zezwolił mu na to kierując swego D – MW w stronę walczącego wciąż z pożarem silnika i kabiny krępego, czerwonobrązowego pilota.   

   Światło Syriusza rzeczywiście musiało działać niekorzystnie dla jeszcze nie tak dawno lecących pod słońce wrogich pilotów. Brązowy bowiem, tuż po wykonaniu manewru pozwalającego wejść przeciwnikowi na ogon – mimo najnowszych gogli – w ciągu pierwszych sekund niewiele widział. Potem zaś i tak denerwowały go niewielkie rozbłyski światła na rozmaitych elementach obcej konstrukcji. Zresztą działo się to nie pierwszy raz.

   Wtedy również – także nie po raz pierwszy –  Brązowy Odważny  uprzytomnił sobie, co by było, gdyby czerwonobrązowi piloci nadlecieli ze słońcem, jak uczyniły to eskadry Jasnobrązowych. Wówczas najprawdopodobniej jego kenowy staruszek leżałby teraz pośród szarozielonych mchów i porostów a on sam z Duszą Ty być może byłby już w krainie przodków gdzie – jak wierzyli głównie prości Jasnobrązowi zmanipulowani przez kapłanów  – jest wieczne piękno i miłość zsyłana przez boga, Wielkiego Ptaka tym wszystkim, którzy żyli poczciwie albo walczyli w słusznej sprawie. A taką walką niewątpliwie była wspomniana już obrona własnej ziemi, dziedzictwa albo bratnia pomoc.

   Tymczasem Ptak Wojny młodego pilota znalazł się za smukłą maszyną czerwonobrązowego wroga pozbawionego tylnego strzelca. Obcy pilot obejrzał się zdenerwowany a potem zanurkował licząc na ucieczkę tuż nad ziemią. P – PO były szybsze od maszyn Jasnobrązowych , Czerwonobrązowy zatem oddalał się coraz bardziej, natomiast lecąc tuż nad tundrą – dzięki barwom maskującym – byłby rzeczywiście słabo widoczny.

   Odważny nacisnął spust swej siódemki w momencie rozpoczęcia nurkowania za wrogiem, który całą swą uwagę skupił na ostrym pikowaniu. Młody pilot  wiedział  oczywiście, że kiedy obcy będzie oddalał się z każdą chwilą, każda seria będzie bardzo ważna, a każdy pocisk może być tym ostatnim, który ma szansę trafić w cel.

   Zsynchronizowany z ruchem śmigła czarny karabin Odważnego wypluwał kolejne serie pocisków smugowych. Licznik amunicyjny zamontowany na niewielkiej, łukowatej tablicy przyrządów kokpitu graniczącej z wolantem, zaczął wskazywać już niepokojąco małą ilość siedmiomilimetrowych naboi.

   Wtedy wrogi P – PO zapalił się. 

   Odważny krzyknął tryumfalnie a odwrócony w jego stronę Dusza prawą dłonią klepnął go w bark gratulując mu w ten sposób trafienia. Młody pilot tymczasem rozpoczął powolne wyprowadzanie maszyny z lotu nurkowego. Nie spuszczał jednak wzroku z wrogiego P – PO, który tym razem buchnął dużym płomieniem a czerwonobrązowy pilot nie dawał żadnych oznak życia.  

   Odważny postanowił zatoczyć ciasny krąg. Chciał zobaczyć czy smukły P – PO zniknie w rozrzedzonych teraz chmurach a następnie rozbije się w tundrze widocznej w podłużnych, niewielkich, szarozielonych prześwitach.  

– Już po nim! – zawołał Ty zanim Odważny dostrzegł obłok ciemnoszarego dymu a wcześniej mały, pomarańczowożółty rozbłysk znaczący uderzenie nieprzyjacielskiej maszyny w ziemię.  

– Szlag ! – Odważny nagłą reakcją skierował uwagę Duszy ku górnej półsferze, wyciągając jeszcze lewe ramię aby dodatkowo zasłonić oczy przed mocniejszym uderzeniem białego światła Syriusza A.

   Ostre, iskrzące refleksy tańczyły na zgniłozielonym pikującym D – MW, który utracił tylnego, jasnoróżowego strzelca wiszącego bezwładnie na pasach  z krwawiącą piersią, jedną trzecią szerokiego, górnego płata i coraz mocniej dymił trafiony aż przez dwa nurkujące za nim P – PO. Na okopconej, pękniętej gondoli, tuż przed logo Pierwszej ‘’Czerwonej’’ widać było ciągle cztery pionowe, czerwone kreski ukośnie przecięte piątą : znak najlepszego przyjaciela Odważnego. Samego pilota przesłaniał teraz gęsty, ciemny dym.

– Piąty ! – jęknął Odważny odruchowo zakrywając usta dłonią. – Dlaczego on?!

   Mieszanina przykrych uczuć wypełniła nagle młodego pilota nie pozwalając skoncentrować się na bardzo szybko zmieniającej się sytuacji w powietrzu. Fragmenty rozmaitych obrazów w ułamkach sekund przemykały przez głowę oszołomionego Odważnego – widział siebie obok przyjaciela gdy w jego domu oglądali ilustracje aeroplanów zamieszczone w jakimś czasopiśmie, które dyskredytowało zwolenników ulepszonych lotni. Potem – może po upływie roku –  siedzieli już w kokpitach pierwszych D – MW i wciąż zafascynowani lataniem, uczestniczyli w bojowym szkoleniu lotniczym z ramienia szkoły oficerskiej. Wreszcie nadeszły pierwsze walki i sukcesy. Kolejny obraz ukazywał  Obóz silnie broniony przez eskadry Jasnobrązowych i wspierany przez jasnoróżowych lotników przeciwnych niektórym kręgom władzy w Białoróżowej. Kręgom zamieszanym bezpośrednio w poddanie kraju armii Pustynnych. Odważny zobaczył jeszcze duże i jasne lotnisko na obrzeżach swojego miasta, krótki błysk tryumfującego Piątego wyskakującego z szerokim uśmiechem z kokpitu D – MW pewnego letniego popołudnia. A teraz wszystko to miało przepaść na zawsze, zniknąć w krótkiej chwili dzielącej obraz płonącego aeroplanu i moment jego uderzenia w zmarzniętą szarozieloną ziemię widoczną wciąż w niewielkich prześwitach między skłębionymi, szarymi chmurami gnanymi przez zimny wiatr.

– Poruczniku ! – krzyk Duszy przywrócił go do rzeczywistości. Potem poczuł ostre ukłucie bólu gdzieś na wysokości lewej łydki, ukłucie poprzedzone uderzeniami pocisków w dziób drewnianego aeroplanu. Trudno mu było poruszyć lewą nogą, przez chwilę myślał z lękiem o orczyku i sterze kierunku.   

   Otrząsnął się jednak zdominowany przez ów odwieczny instynkt każący trwać mimo wszystko i rozejrzał się gotów do walki: strzelano do nich od czoła znacząc też długimi rysami pancerne szkło łukowatego wiatrochronu. Musiał to być jeden z tych butnych Czerwonobrązowych, którzy zaskoczyli biednego Piątego! Drugi, widoczny teraz z większej odległości, zataczał krąg nieco wyżej. Ten musiał należeć do asów, gdyż prowadził żółtą maszynę z czerwonym kołpakiem śmigła – wzorem innych najlepszych myśliwców nieprzyjaciela  – za nic mając ważną kwestię kamuflażu.

   Zaciskając trójkątne zęby aby zwyciężyć ból i rozpalić w sobie nienawiść,  Odważny ściągnął wolant do piersi a potem przekręcił go energicznie w lewo: aeroplan posłusznie wzniósł się jeszcze brzęcząc cięgnami rozpiętymi między gondolą a płatami nośnymi, a następnie obrócił się powoli na plecy. Skórzane pasy foteli przytrzymały obu lotników, ale nienaturalna pozycja trochę oszołamiała.  

   Mimo tego Odważny nacisnął na spust swej siódemki zaraz po tym, jak dostrzegł jedną ze smukłych maszyn mieszczącą się w metalowym kole celownika zamontowanego pod wiatrochronem. Widział jeszcze tylko jak kilka pocisków pomknęło w kierunku bladozielonego P – PO zostawiając za sobą ledwo widoczne smugi. Nim sprawdził efekt ostrzału, minął wrogą maszynę i ponownie obrócił swoją o sto osiemdziesiąt stopni. Dopiero wtedy obejrzał się – aeroplan Czerwonobrązowego zadymił  po tym, jak znacznie zwolnił i buchnął ogniem na wysokości silnika i masywnego, długiego karabinu. Niezmiernie ucieszyło to młodego pilota gdyż wybrana pozycja strzelecka była naprawdę trudna. Poza tym lepsze wrogie P – PO stosunkowo rzadko przegrywały pojedynki powietrzne ze staruszkami Jasnobrązowych. Widać to było nieco dalej – dwie zgniłozielone, kratownicowe konstrukcje spadały ku skłębionym, niskim chmurom dymiąc i płonąc.

– Brawo, stary druhu! – zawołał Dusza pochłonięty sukcesem kolegi i wzniósł zaciśniętą pięść prawej dłoni dotykając niemal górnego płata maszyny.

   Wtedy syknął z bólu i chwycił przedramię drugą ręką. Kilka pocisków bowiem wystrzelonych z innego P – PO zadudniło na kratownicach D – MW łączących gondolę z tylnym usterzeniem, przebiło burtę aeroplanu gdzieś niedaleko dwu stukilogramowych bomb umieszczonych w tylnej komorze a jeden z nich zranił Duszę w wyciągniętą ku górze rękę. 

   Wtedy również Odważny w słuchawkach hełmofonu usłyszał znajomy głos dowódcy:

– Chłopcy, nadlatuje wsparcie : niebawem zobaczymy pierwsze maszyny ‘’Wiatru ‘’ Jeden! Niech żyje Białoróżowa i nasza Zielona Północ!

   W eterze rozległy się rozmaite okrzyki chwalące Jasnobrązowych jako największych wojowników Żółtej. Świętowano już zwycięstwo choć przecież wróg nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w bitwie, o wojnie nie wspominając.  

   Tymczasem Odważny usłyszał, jak sierżant Ty opada ciężko w tylnej kabinie i rzuca przekleństwami w kierunku widocznych oraz niewidocznych wrogów. Kątem oka dostrzegł jak sięga do burtowej kieszeni aby wyszarpnąć z niej bandaż ciasno owinięty zgniłozielonym płótnem. Młody pilot sam od kilku minut czuł rosnące zawroty głowy, przed oczami pojawiały się ciemne płaty. Dłużej nie należało lekceważyć rany podudzia. Odpowiadał przecież nie tylko za siebie.

   W zewnętrznej kieszeni burtowej długiej na jakieś czterdzieści centymetrów  i głębokiej na dwadzieścia, młody pilot mógł znaleźć co najmniej kilka ważnych rzeczy: pistolet z kenowymi nakładkami rękojeści, kilkaset gram słodyczy stanowiących rodzaj wsparcia w przypadku przymusowego lądowania daleko od własnych baz, rodzaj kompasu z cienkim, skórzanym paskiem przypinanym do kieszeni szaroniebieskich spodni uniformu, niewielką lunetę oraz zestaw pierwszej pomocy medycznej.

   Brązowy sięgnął po bandaż zapakowany w płótno zszyte z trzech stron, posiadające jednak specjalną klapkę zamykaną na dwa metalowe zatrzaski. Trzymając sterownicę prawą dłonią, pilot użył zębów i lewej ręki aby otworzyć opakowanie. Podczas lotu i ostrzału nieprzyjaciela założenie opatrunku – zwłaszcza na podudzie – należało zaliczyć do rodzaju sztuki. Ciasny kokpit na pewno w tym nie pomagał, nie można było również na dłużej puścić wolantu.

   Brązowy uniósł więc lewą nogę tak, by kolano mógł oprzeć o burtę kabiny, zdjął rękawice i wrzucił je do wspomnianej burtowej kieszeni. Chwytając wolant podciągnął go trochę do piersi i użył obu rąk aby – najszybciej jak to możliwe – ciasno zabandażować łydkę. Z lękiem obserwował przy tym nogawkę spodni ciemniejącą od krwi.  

– Dobra, dobra! Chwyć go już! – usłyszał głos zaniepokojonego sierżanta Ty , który zorientował się w sytuacji , znacznie wcześniej uporał się ze swoim opatrunkiem, a potem obserwował otoczenie za dwóch denerwując się nieco kiedy D – MW zbyt mocno zaczął schodzić w dół.

   Na dodatek Pustynni wzmogli ostrzał. Zupełnie jakby chcieli udowodnić, że nie obawiają się dodatkowych sił Jasnobrązowych. Pociski karabinowe gwizdały wokół szczerbiąc i tak już postrzelaną gondolę. Na szczęście jednak żaden nie trafił lotników chociaż w pewnej chwili usłyszeli niebezpieczne brzęknięcie jednego z metalowych cięgien stanowiącego element systemu sterowania lotkami.

   Jednocześnie dało się zauważyć zrazu niewielkie, szybko jednak rosnące znajome sylwetki trójpłatowców nadlatujących kluczami z godziny drugiej i otwierających ogień w kierunku najbliższych im maszyn Czerwonobrązowych. Doszło do pierwszych walk kołowych. Liczebna przewaga Jasnobrązowych oraz ich towarzyszy z Białoróżowej przesądziła jednak o decyzjach poszczególnych wrogich pilotów. Stopniowo zaczęli oni wycofywać się z walki i wykorzystując atut, jakim niewątpliwie była szybkość ich P – PO  – zaczęli umykać na północny – zachód. Słusznie spodziewali się wsparcia innych własnych eskadr z drugiego dywizjonu stacjonującego na granicy sektorów oraz ważnego ostrzału bazowej artylerii przeciwlotniczej.  

   Kiedy w najbliższej przestrzeni pozostali tylko lotnicy broniący zagarnianych ziem i powstrzymujący się jeszcze przed indywidualnym pościgiem, zaczęto zataczać coraz mniejsze kręgi. Niecierpliwie czekano na decyzję dowódcy chociaż z trzydziestu sześciu maszyn Drugiego Dywizjonu ‘’Wiatr’’ pozostało dwadzieścia osiem.  

– Uwaga, uwaga! – głos Głośnego Ja ponownie rozległ się w słuchawkach czarnych hełmofonów eskadry. – Wszyscy ranni wycofują się z dalszych zmagań. To rozkaz! I dotyczy on każdej z naszych eskadr.  

   Po kilkusekundowej przerwie, dowódca odezwał się ponownie:

 – Punkt zborny znajduje się tysiąc metrów niżej, na godzinie trzeciej. Aeroplany z rannymi załogami dostaną wsparcie czterech D – MW z Pierwszego Dywizjonu. Życzę wam szczęścia, chłopcy i wierzę, że razem jeszcze będziemy walczyć .Wracajcie do domu! 

   Odważny skrzywił się. Słyszał ten rozkaz już kilkakrotnie podczas poprzednich wypraw bojowych, kiedy to wspierano między innymi oddziały lądowe wycofujące się z kwadratów leżących w Pierwszym Sektorze Dozorowym. Nigdy jednak młody pilot nie zastanawiał się głębiej, jak będzie się czuł kiedy i on znajdzie się pośród poszkodowanych. A czuł się bardzo podle i nie wiedział, czy wynika to bardziej ze skutków zranienia podudzia, z narastających mroczków utrudniających tak ważną przecież orientację przestrzenną, czy ze swoistej porażki wojownika, który w dużej mierze zdany jest teraz na pilotów z innego dywizjonu.

– Szlag ! – sierżant Dusza podsumował to jednym mocnym słowem, pochylił się nieco i lewą dłonią zaczął manipulować przy taśmie amunicyjnej swej czarnej siódemki. Zupełnie jakby chciał wyczarować dodatkowe naboje, które mogłyby się przydać na wypadek starcia z jakimiś zabłąkanymi maszynami Pustynnych, albo w sytuacji spotkania z wrogimi jednostkami nie objętymi aktualną wiedzą wojskowych ze sztabów.

   Tymczasem Odważny skierował aeroplan do punktu zbornego. Niebawem obok pojawiło się w sumie pięć D – MW z jego dywizjonu. Czarne trójkąty widniały wciąż na postrzelanych statecznikach pionowych, a przed nimi czerwieniły się jeszcze pionowe krechy jedynek, widniały czerwono – niebieskie dwójki i starte częściowo czerwono – niebiesko – zielone  trójki.  

   Zanim cała grupa zeszła tysiąc metrów niżej, dołączyła do niej jeszcze jedna maszyna z ranną załogą z Trzeciej ‘’Zielonej’’ oraz cztery planowane D – MW osłony z  ‘’ Wiatru’’ Pierwszego. Piloci z tamtego dywizjonu w geście przyjaźni pomachali dłońmi, a potem niezwłocznie zajęli miejsca z przodu i z tyłu grupy z rannymi lotnikami z drugiego.   

– Dwudziestu jeden i tylu strzelców…to niewielu… – przemknęło Odważnemu przez myśli gdy przez chwilę skupił się na tych, którzy polecieli w kierunku baz Pustynnych.  – Spokojnie, jest jeszcze Pierwszy…

   Ostatnia konstatacja uspokoiła go nieco a mroczki przed oczami umknęły gdzieś. Rozejrzał się : widoczność znacznie się poprawiła, nawet tu, blisko najniższych chmur rozciągających się czasem niemal pionowo, rozwiewanych przez zimny wiatr lecz tworzących szarawy welon utrudniający obserwację i ewentualną walkę.

   Odważny uśmiechnął się : właściwie kto teraz mógłby ich zaatakować? Z niedawnych doniesień wywiadu wynikało przecież, że oprócz wspomnianych dwóch dywizjonów, z którymi walczyli od kilku tygodni po drodze niejako wspierając wojska lądowe, Pustynni oraz ich północni sojusznicy nie mają żadnych sił powietrznych na zachód od Namiotu i od dwóch pozostałych lotnisk polowych obrońców również położonych w Trzecim Sektorze. No tak, ale fronty wojenne nieustannie się zmieniały. To dywizje piechoty wspierane tankietkami wytyczały nowe granice, obszary pod ewentualne lotniska dla aeroplanów, które przez kilku wpływowych dowódców tęskniących raczej za modernizacją jednoosobowych i tańszych lotni uzbrojonych w lekkie karabiny traktowane były ciągle jako niepewna nowość, stosunkowo drogi dodatek do wojny.

   Opozycję dla takiej postawy stanowiła grupa młodych, wysoko postawionych oficerów i lotników widzących konieczność rozwoju maszyn przypominających aeroplany wykorzystywane już chociażby przez Pustynnych. Lotnie ostatecznie musiały przejść do historii mimo nacisków tych, którzy uważali, że ich konstrukcja niejako bliższa jest naturze mieszkańców Żółtej. Tak czy inaczej –  wczorajsze mapy dziś mogły być już po prostu nieaktualne…

   Z tą myślą Odważny rozejrzał się ponownie: osłona w postaci czterech D – MW z Pierwszego była na swoich pozycjach. Pozostałe maszyny także leciały równo chociaż tu i tam na twarzach lotników widać było cierpienie, walkę z narastającym bólem. Kilku otrzymało postrzały w korpus, w okolice ważnych narządów, a więc ci w każdej chwili mogli nagle zasłabnąć mimo widocznych opatrunków zatrzymujących utratę krwi.

– W porządku? –podenerwowany młody porucznik obejrzał się przez prawe ramię chcąc zorientować się co do stanu sierżanta Duszy, który w gruncie rzeczy ucierpiał i tak mniej, niż inni.

– Damy radę ! –odrzekł strzelec z niespodziewanym optymizmem. Po chwili jednak zaśmiał się sarkastycznie pokazując zabandażowaną dłoń.

   Odważny zignorował to próbując myśleć pozytywnie i ponownie skupił uwagę na prowadzeniu maszyny. Lewe podudzie bolało go jakby mniej, spróbował więc nieco mocniej nacisnąć na orczyk chociaż w ten sposób zmieniał swoją pozycję w obecnej formacji : noga dała o sobie znać, ale mógł sterować D – MW co oczywiście miało duże znaczenie między innymi podczas ostatniego manewru. Chodziło o zwrotu w prawo, krótko przed ewentualnym podejściem do lądowania na macierzystym lotnisku.

   Trzech lotników lecących obok zareagowało dość nerwowo widząc manewr  Odważnego. Dowódca klucza szybko podniósł jednak dłoń chcąc uspokoić ich w ten sposób, a potem – używając radia – w kilku słowach wyjaśnił swoje postępowanie raz jeszcze wszystkich przepraszając. Dalszy lot grupy przebiegał spokojnie. Wkrótce dostrzeżono już najwyższy namiot macierzystego lotniska otoczony czterema mniejszymi i stojący bliżej jasnego pasa startowego. W eter poleciały radosne okrzyki, a ten i ów wzruszył się nawet, ukradkiem uronił łzę.  

                                   *          *         *

Eksplozja poprzedzona silnym zadymieniem, mimo gogli, oślepiła Głośnego Ja na kilka sekund i targnęła jego maszyną. Zgniłozielone, palące się szczątki D – MW należącego do Pierwszego Dywizjonu poleciały we wszystkie strony wraz z pokaleczonymi i poczerniałymi ciałami załogi. Po krótkim oszołomieniu nadeszła smutna refleksja : kolejni bojownicy z tundry i czarnoziemów, nadzieja Białoróżowej i Zielonej Północy w okamgnieniu przeszła do niebytu ulegając wrogiej technologii.

   Od jakiegoś czasu Pustynni stosowali nową amunicję zapalającą , ich artyleria przeciwlotnicza stawała się więc coraz bardziej zabójcza. Natomiast stare i dość powolne aeroplany Jasnobrązowych, wykonane częściowo z drewna tak zwane kenowce, były dla niej stosunkowo łatwym celem.

   Wprawdzie nieraz udawało się trafić z siódemki naziemną obsługę dział albo nawet wysadzić  ją  jedną ze stukilogramowych bomb przenoszonych w gondolach D – MW,  przypadków trafienia z dołu było jednak znacznie więcej i dlatego podobnych wypadów zaczynających się pogonią za Czerwonobrązowymi od pewnego czasu również było niewiele. Ponadto walki nad lotniskami najeźdźców nigdy nie trwały zbyt długo. Tym bardziej więc teraz należało powoli wycofywać się zaliczając wypad do średnio udanych. Szczerze powiedziawszy zaś –  nawet do słabych: strącono ogółem tuzin P – PO, z czego tylko trzy nad wrogim lotniskiem. Straty własne były niestety wyższe gdyż Pustynni zniszczyli w sumie szesnaście D – MW, z czego aż trzynaście z Drugiego Dywizjonu.

   Szesnaście załóg ‘’ Wiatru’’ Drugiego ciągle uczestniczyło w zażartej walce. Lotnicy ostrzeliwali wroga z zaciśniętymi zębami nierzadko tłumiąc w ten sposób ból po zadanych im ranach. Obok kolegów z Pierwszego Dywizjonu liczącego jeszcze trzydzieści trzy maszyny z tymi, które odleciały jako eskorta oraz walczącego właśnie nad Obozem Trzeciego, byli jednak ostatnią nadzieją na niepodległe niebo trzech sektorów w znacznej części trzech stref. Przed walką akcentował to Niebieski Nasz,  dlatego dalsze przelewanie ich krwi było teraz nonsensem.

   Dowódca ‘’Wiatru’’ Pierwszego nieco wcześniej już sugerował odwrót mając na uwadze przede wszystkim straty w Drugim  Dywizjonie. Teraz więc, kiedy Głośny Ja powiedział mu o tym, w pełni się z nim zgodził i zaczął nadawać stosowne komunikaty do swoich jasnobrązowych i jasnoróżowych pilotów pochłoniętych wciąż zaciętymi pojedynkami z czerwonobrązowym wrogiem.

   Liczono się z krótkim pościgiem, więc tylni strzelcy stawali się tymi, na których spocznie niemal cały ciężar odwrotu. Tu i tam obracano odpowiednio czarne siódemki, sprawdzano jeszcze ilość amunicji w taśmach. Niektórzy zaś sięgali po ostatnie czarne talerze umieszczone w zamkniętych kieszeniach, na kadłubach D – MW.

   Zanim formacja czterdziestu pięciu maszyn Jasnobrązowych obrała wschodni kurs, Pustynni w swym zacietrzewieniu poranili jeszcze co najmniej trzech pilotów z Pierwszego oraz dwóch strzelców z dywizjonu dowodzonego przez Głośnego Ja.

    Jeden z tych ostatnich otrzymał postrzał w klatkę piersiową i nie nadawał się do dalszej walki. Chociaż starał się utrzymać pozycję siedzącą, co kilka minut jego głowa opadała w tył, w kierunku pilota. Strzelec tracił przytomność, nie miał dość sił aby w krótkich chwilach przezwyciężania niemocy założyć sobie opatrunek i wszystko wskazywało na to, że nie doczeka powrotu do bazy.

   Wróg sformował tymczasem grupę pościgową złożoną z tuzina maszyn. Jak się tego spodziewano, znalazły się pośród nich cztery P – PO lokalnych asów powietrznych wyróżniające się spośród bladozielonych na ogół aeroplanów. Pilotem żółtej maszyny zwracającej uwagę czerwonym kołpakiem śmigła i takim samym sterem kierunku był niejaki Północ Mój, który na swym koncie miał już siedem zestrzeleń, w tym strącenie najlepszego przyjaciela Odważnego.

   Wycofujące się niedawno z pierwszego starcia z Jasnobrązowymi eskadry Pustynnych miały tylko dwie załogi z tak wysokim dorobkiem strzeleckim. Północ Mój szybciej od innych wrócił do bazy, pałał więc teraz żądzą walki i dominacji. Wcześniej zaś nie mógł się doczekać  ponownego startu i wsparcia kolegów z Pierwszego Dywizjonu trochę już nadszarpniętego przez przestarzałe D – MW jak często, z dozą ironii, mówiono pośród dumnych czerwonobrązowych pilotów.

   Mordercze serie z długiego, czarnego karabinu maszyny asa myśliwskiego już w pierwszych minutach pościgu posłały ku ziemi zgniłozielonego D – MW z ‘’Wiatru ‘’ Pierwszego. Inni piloci Jasnobrązowych zaatakowali jednak Czerwonobrązowego z trzech stron i ze zdwojoną wściekłością, a po kilku starciach kołowych udało im się na jakiś czas odsunąć wielkie niebezpieczeństwo.  

   Przybyło jednak kilku rannych, jeden D – MW stracił podwozie, inny został podziurawiony, głównie na obszarze płatów nośnych. Aeroplan asa otrzymał kilka nieznaczących trafień w kadłub, sam Północ Mój zaś nie został nawet draśnięty i niczym drapieżny ptak wypatrujący kolejnej ofiary, z tryumfalnym uśmiechem zataczał wielkie koła wokół formacji Jasnobrązowych lotników.

   Po raz drugi uderzył obok innego tryumfatora, którego nazwisko oraz imię brzmiało Zachód Inny. Ten z kolei prowadził niebieską maszynę z czarnym kołpakiem śmigła oraz czarno – złotym sterem kierunku i był dowódcą eskadry, a jego dywizjon rozpoczął tego dnia walkę z obrońcami Białoróżowej. Jako as myśliwski na powyższe stanowisko miał prawo w każdej chwili wyznaczyć swego zastępcę.  Uczynił to więc, a sam czekał na wroga u bram bazy.

   Działanie takie miało swoje dobre strony, zmęczone i ranne wrogie załogi stawały się bowiem łatwiejszym celem, obcy piloci coraz częściej zerkali na koliste wskaźniki ilości paliwa i amunicji co dodatkowo ich dekoncentrowało i stawiało w roli ofiar. Po liczbie przybyłych wrogów zaś można było również ocenić walkę swojego zastępcy i dowodzonej przez niego eskadry.  

   Ponownie rozgorzały zacięte pojedynki i walki w kole jako nadzieja Jasnobrązowych pilotów lecz Pustynni tryumfatorzy uderzali precyzyjniej i strącili kolejnego D – MW z ‘’Wiatru’’ Pierwszego zabijając od razu obu lotników. Odpędzeni przez szóstkę maszyn obrońców, ostatecznie wycofali się wraz z innymi pilotami wyznaczonymi do grupy pościgowej. Wkrótce formacja szesnastu zgniłozielonych maszyn zbliżyła się już do lotniska polowego Drugiego Dywizjonu ‘’Wiatr’’.  

   Decyzja Czerwonobrązowych podyktowana była również obawą wobec ewentualnego ostrzału przez wrogą artylerię przeciwlotniczą ponieważ D – MW z Pierwszego Dywizjonu nieco wcześniej już obrały kurs północno – wschodni zostawiając kolegów z Drugiego osłabionych i poranionych. Ci ostatni nie skomentowali decyzji dowódcy ‘’Wiatru’’ Pierwszego mając na uwadze wspomnianą artylerię.  

   Głośny Ja przymknął oczy chcąc chociaż na chwilę wyłączyć się z ponurej rzeczywistości. Myśli jednak atakowały zmęczony umysł. Kapitan tak bardzo chciał przekazać pułkownikowi lepsze wieści, tymczasem musiał zadowolić się tym, że dowodzone przez niego eskadry wciąż istniały.  

  *        *         *

Kiedy szczupłe siły Głośnego Ja walczyły jeszcze nad obcym lotniskiem, grupa siedmiu D – MW osłaniana przez cztery maszyny z Pierwszego zbliżała się do swojego lotniska . Widziano już najwyższy namiot bazy wzmocniony sześciometrowym, stalowym szkieletem i jasny pas startowy. Na niebie nie było żadnych wrogich maszyn.  

   Brązowy Odważny znów pomyślał o przyjacielu, który nigdy już nie zasiądzie za sterami żadnego aeroplanu by walczyć stawiając opór czerwonobrązowym napastnikom. Walczyć jak przystało na każdego wojownika z Czarnoziemu. A jeszcze kilka dni temu, siedząc przy okkańskiej kawie, rozmawiali o potencjalnych rozwiązaniach w aeronautyce mając na uwadze dotychczasowe, znane im osiągnięcia konstruktorów jak wszyscy uwikłanych w wojnę.

   Projekty i prototypy nowszych od D – MW maszyn podobno istniały od dawna. Atak  Pustynnych,  sporej części sprzymierzonych z nimi Południowców oraz północnych stronników najeźdźcy, pokrzyżował jednak wiele planów, zniszczono bowiem znaczną część fabryk zbrojeniowych Jasnobrązowych z Zielonej Północy oraz ich zaplecze projektowe. Niejeden znakomity konstruktor znalazł się w niewoli albo po prostu zginął w wyniku częstych bombardowań miast i – co za tym idzie – znajdujących się w nich biur projektowych.  

   Piąty On zawsze jednak był pełen wiary i optymizmu. Uśmiechał się przez łzy, jak często trafnie go definiowano mając na myśli między innymi jego kilkakrotnie odniesione rany oraz powietrzne porażki z lepiej uzbrojonym czerwonobrązowym wrogiem. Dwukrotnie lądował bez podwozia odstrzelonego w powietrzu przez jednego z asów Pustynnych, wracał z postrzelaną jak sito gondolą i – mimo blaszanych wzmocnień stosowanych w niej od jakiegoś czasu – miał poranione nogi. Wreszcie któregoś dnia dociągnął do Namiotu bez paliwa, z niemal odstrzelonym lewym ramieniem goniąc wcześniej trzy wrogie maszyny patrolowe uzbrojone w podwójne karabiny tylnego strzelca. W takich chwilach mówił o dumie jasnobrązowych wojowników oraz ich niezłomności. Potem, jeszcze nie wyleczony, jako pierwszy zgłaszał się do patroli przeszukujących pola bitew gdzie znajdowano na przykład sprawne karabiny pokładowe D – MW albo ważne ich części, które następnie montowano w maszynach używanych jeszcze w walkach lub w osłonach lotnisk polowych.   

   Tymczasem pierwsza z czterech maszyn ‘’Wiatru’’ Pierwszego wykonała zwrot w prawo, a pilot mający na burcie gondoli czerwony prostokąt z czarnym skoczkiem po kilku sekundach zaczął podchodzić do lądowania na utwardzonym pasie. Kolejne D – MW poszły niebawem w jego ślady. Osłaniane załogi z Drugiego miały jednak spore problemy – rany odniesione w niedawnej walce coraz bardziej dokuczały, lotnicy tracili przytomność.

   Lądujący przed Odważnym pilot z Trzeciej ‘’Zielonej’’ walczył z utratą krwi. Otrzymał postrzał w pierś, opatrunek wystający spod kurtki stał się ciemnoczerwony. Lotnik coraz słabiej widział, wypuszczał wolant, a jego tylny strzelec bezradnie zaciskał pięści świadomy, że nadzieja na powrót do domu  słabnie z każdą chwilą.

   Zbyt mocne uderzenie D – MW w lądowisko, odpadające od gondoli stałe podwozie, ciemny dym i języki ognia nad silnikiem i zniszczonym śmigłem, kawałek urwanego, skórzanego pasa przedniego fotela strzelający pionowo, ponad ciemnobrązowe oparcie, zakrwawione ciało pilota wypadające przez pęknięty wiatrochron, a potem nagła eksplozja resztek paliwa, podmuch żaru i płonący fragment steru kierunku lecący szybko w stronę Odważnego. Młody porucznik zapamiętał te krótkie, ostatnie obrazy nim otrzymał silne uderzenie w czoło częściowo jedynie stłumione przez futrzaną pilotkę. Gogle ochroniły go wprawdzie przed utratą wzroku ale ciemność i tak nadeszła. Po niej zaś długa cisza.

                                         *          *          *

Lekkie uderzenia w policzek, czyjś niski, natrętny głos, tępy ból głowy a potem odgłosy pracy silników samochodowych i nawoływania Jasnobrązowych przeniknięte strachem. To wszystko napłynęło ze znanej mu już rzeczywistości.

   Odważny powoli uniósł powieki: pochylał się nad nim rosły sanitariusz w stopniu kaprala okryty żółtym fartuchem narzuconym pospiesznie na ciemną kurtkę. Na szyi żołnierza dyndał charakterystyczny, metalowy znak służb medycznych – jasnobrązowe pierzaste skrzydło symbolizujące między innymi Wielkiego Ptaka, boga, który opiekował się walczącymi o słuszną sprawę.  

– Jesteś ! To dobrze, dobrze  – powiedział sanitariusz z uśmiechem, prawdopodobnie nieświadomie ignorując szarżę oficera  – ale czeka cię, chłopie długa pauza w lataniu…

– Co?..co się stało? – spytał młody pilot jękliwie bo rzeczywistość i wspomnienia wracały jednak stopniowo. Film jego życia wciąż sprawiał wrażenie fragmentarycznego, pozbawionego ciągłości i sensu.

– Dostałeś w głowę – wyjaśnił żołnierz krzywiąc się trochę i zerkając gdzieś przed siebie, skąd dochodziły podniesione głosy, nerwowe nawoływania i chwilami czuć było duszący dym.  – Ale twój aeroplan na szczęście nie zapalił się, a pilotka okazała się naprawdę solidna, gogle też, no i dlatego…

– Idziemy! – mocny głos dobiegający spoza pola widzenia kazał słuchać i pospieszyć się. Odważny spojrzał jeszcze w bok i spostrzegł innych sanitariuszy przechodzących obok i niosących na noszach dwóch rannych lotników.

   Mimo, że naturalna ciekawość zaczęła już budzić się w umyśle, pilot powoli zamknął powieki i wtedy tępy ból głowy nieco zelżał. Teraz musiał przede wszystkim odpocząć.

Rozdział II:

Retrospekcja  

Ogień z opalanego drewnem niedużego piecyka zajmującego północną część namiotu ogrzewał jasnobrązowe dłonie młodego pilota. Ból już nie dokuczał , ciepło rozleniwiało i unosiło myśli na południe gdzie jeszcze kilka miesięcy temu pośród czarnoziemów stały prostokątne domy o dwuspadowych dachach i rozwijały się wciąż duże miasta obrońców wielkiego państwa. Miasta strzelające w niebo zaostrzonymi kopułami i należące do dumnego narodu i państwa nazwanego Zielona Północ.  

   Zajmowało ono cztery spore części z pierścieni naziemnych nazwanych z kolei wspomnianymi już Strefami Dozorowymi oraz dwanaście fragmentów Sektorów Dozorowych zawartych w powyższych częściach stref. Przecinające się linie stref i sektorów tworzyły kwadratowe Obszary Dozorowe albo Kwadraty Dozorowe. Lądowe granice państw zaś nie biegły oczywiście po liniach prostych, gdyż brano pod uwagę naturalne przeszkody,  szeroko zakrojone wojny albo lokalne konflikty.  

   Na początku Wieku Pary, trzy pokolenia przed ostatnią wojną, Zielona Pólnoc przybrała kształt podobny do oglądanego z góry i lecącego na północ ptaka. Niemal połowę jej ziem zajmowały pola uprawne, gęste lasy oraz wody, w tym całkiem spore morze śródlądowe nazwane Morzem Zielonym. W nazwie tych wód brano pod uwagę dużą ilość glonów nadających im wiadomą barwę.  

   Na północ od granicznego Obozu oraz innych podobnych do niego miast, rozciągała się wspomniana domena Jasnoróżowych, którzy czasem – podobnie zresztą jak Pustynni – wykazywali ambicje terytorialne. W jakimś stopniu nie można było się temu dziwić, gdyż tereny opanowane przez tundrę nie należały do rolniczych, korzystano też z nielicznych bogactw naturalnych.

   Tak czy inaczej, sześćdziesiąt lat temu Jasnoróżowi ostatecznie zawarli pokój z południowymi oraz zachodnimi sąsiadami. Ci ostatni należeli do rasy czerwonej i zajmowali dużą część zachodniej półkuli planety podzieleni oceanem. Zaoferowano im między innymi zasoby kopalne w postaci lokalnego  węgla. W zamian Jasnoróżowi otrzymywali dorodne bydło, a z Zielonej Północy  owoce pól i lasów. 

   Brązowy Odważny uśmiechnął się na wspomnienie Południa Jasnobrązowych oraz swoich dziecięcych lat. Dom rodzinny stał na przedmieściu Obozu, w niedużej  dzielnicy nazwanej Ogrodami. Każdego lata otoczony był wielobarwnymi kwiatami, nad którymi unosiły się półprzezroczyste, żółto –  złoto – czerwone tęcze o wachlarzowatych skrzydłach oraz chmary znacznie mniejszych rudych przypominających pszczoły.

   Wracając ze szkoły, Odważny otwierał wykutą ręcznie furtkę ogrodu zdobioną długimi, wijącymi się brązowymi liśćmi i szybko biegł na dużą ,oszkloną werandę gdzie siadywała matka czytając romanse oprawione w grube, barwne okładki. Chłopak witał ją całując w czoło a potem wbiegał do salonu i schodami na piętro gdzie z kolei w swoim niedużym pokoju zostawiał tornister z podręcznikami, zdejmował szarozielony mundurek obowiązujący w szkole, mył ręce, zbiegał na werandę i pytał matkę co zjedzą na obiad. Uśmiechając się czule przytulała go i często mówiła: To, co lubisz! . Wówczas Odważny wiedział już, że mogą to być placki warzywne ze słodkim, owocowym nadzieniem polewane pyszną, białą śmietanką .

   Zarówno podczas posiłków, jak i wieczorami, kiedy siedząc na werandzie wpatrywali się w rozgwieżdżone niebo, wracali czasem w rozmowach do Brązowego Złotego, ojca chłopca, nieżyjącego od kilku lat inżyniera kolejowego, projektanta jednej ze znanych lokomotyw. Inżynier zginął podczas ważnych prób zmodyfikowanej wersji maszyny parowej mającej wkrótce na dłużej zająć torowiska Zielonej Północy . Maszyny zamówionej już przez sąsiednie państwa.

   Matka zawsze podkreślała miłość ojca do Odważnego, który niewiele zapamiętał z tamtego czasu gdyż miał zaledwie pięć lat. Niektóre obrazy wspólnych chwil po latach zdawały się być fantazją, wyobrażeniem stworzonym w wyniku napływu rozmaitych zewnętrznych impulsów czy też w efekcie rozmów.

   Sam Odważny z kolei, oceniając świat młodym lecz budzącym się umysłem, z biegiem czasu stawał się coraz śmielszy. Można by nawet rzec, iż jego imię – nadane po dziadku, gdy był niemowlęciem –  coraz bardziej zaczynało do niego pasować, a postawa przybierała ryzykancką formę. Od zwykłych wygłupów dzieciaka po roztaczane projekty maszyn i związanych z nimi działań, które mogły bezpośrednio zagrozić jego życiu. Już wtedy bowiem, mając zaledwie dziesięć lat, chciał zbudować swoją pierwszą lotnię zarażony w jakimś stopniu ówczesną polityką rządu dotyczącą sił powietrznych oraz podobną postawą kolegi, niejakiego Piątego On mieszkającego z rodzicami kilka kilometrów dalej, w Dzielnicy Północnej, niemal po drugiej stronie Obozu jak mówił matce podekscytowany Odważny.  

   Obawa o życie syna rosła. Zwłaszcza, że chłopcy często bawili się na rozległym, podmiejskim urwisku. Stamtąd – właśnie z pomocą wspomnianej lotni wykonywanej podobno w jakimś warsztacie  – chcieli wzlecieć jak ptaki( to słowa samego Odważnego ).

   Zaniepokojona coraz bardziej Brązowa Piękna odwiedziła rodziców Piątego, również zatroskanych postępowaniem syna. Od jakiegoś czasu próbowali odciągnąć go od ryzykownych pomysłów. Wkrótce jednak okazało się, że chłopcy i tak dopięli swego: w tajemnicy przed rodzinami wynieśli lotnię z równie tajemniczego warsztatu i…polecieli.

   Na szczęście stosunkowo gładko wylądowali pośród wysokich traw( nie licząc kilku siniaków jako efektu zderzenia z drobnymi kamieniami). Musieli jednak na długo porzucić wszelkie próby latania, ktoś bowiem dostrzegł  jak niebezpiecznie szybują i zawiadomił lokalną policję.

   Konstruktora lotni nie odnaleziono chociaż podejrzewano pewnego niedoszłego pilota wojskowego, a chłopcy nie podali jego nazwiska. Nadeszły dla nich ciężkie dni: musieli pozostać w domach pod ścisłym nadzorem rodziców. Miało to spory wpływ na egzaminy semestralne gdyż nauczyciele zajęci byli przede wszystkim uczniami uczęszczającymi do szkoły.

   Matka martwiła się przyszłością syna. Wtedy jednak pojawiła się iskierka nadziei gdyż Odważny, wykazujący już wcześniej zainteresowania rysunkiem i malarstwem artystycznym, zaczął tworzyć pierwsze domowe dzieła jak potem mówił. I owe prace zajęły go na całe lata.

   Pilot uśmiechnął się na to wspomnienie wpatrzony w syczący ogień, który wciąż ogrzewał jego jasnobrązowe dłonie. Po chwili myśli znów popłynęły na południe, do ogrodu pełnego kwiatów i wachlarzowatych tęcz. Do domu z oszkloną werandą  gdzie siedział młody artysta, długo pochylony nad swoim pierwszym, dużym obrazem.

  Zostanę znanym pejzażystą ! – mówił matce z błyskiem silnej wiary w jasnych, szarych oczach. Potrząsał przy tym dużym pędzlem, z którego spadały krople zielonej albo brązowej farby znacząc kleksami podłogę niedużego pokoju stanowiącego pracownię ambitnego chłopca.  

   Wtedy też Odważny często zastanawiał się nad życiem w ogóle. Do głosu dochodziły rozmaite refleksje i spostrzeżenia, między innymi te dotyczące walki i zabijania, tak bardzo przecież widoczne w przyrodzie i w codziennym życiu. Wtedy również młody artysta postanowił dozgonnie oddać się sztuce i na zawsze porzucić wszelkie wysiłki skierowane ku lataniu i wojskowym maszynom latającym kojarzonym z zabijaniem. Nie poruszały go modne już wówczas artykuły prasowe kuszące młodzieńców zapatrzonych w niebo.

   Brązowa Piękna nie tylko nie miała nic przeciwko temu, ale jako malarka mająca spore osiągnięcia, wręcz całym sercem wspierała syna w jego dążeniu. Zdecydowanie wolała to, niż ciągłą obawę o jego życie podczas niebezpiecznych zabaw z Piątym.  

   W siedemnastym roku życia Odważny poznał uroczą Dobę Różową mieszkającą w Dzielnicy Zachodniej i wykazującą również zainteresowania artystyczne, poważnie jednak myślącą o karierze prawniczej. Tym niemniej młodzi Jasnobrązowi zakochali się w sobie i po kilku miesiącach  – w tajemnicy przed rodzicami  – zaczęli planować już wspólną przyszłość. Rozsądek zwyciężył u Różowej, która pewnego dnia oświadczyła Odważnemu, że rusza na studia do Osady, stolicy kraju. Dodała przy tym, że zabezpieczenie ich wspólnej przyszłości bez odpowiedniego formalnego wykształcenia jest niemożliwe.

   Chłopak zgodził się z tym po jakimś czasie gdyż gotów był wcześniej chwytać się najrozmaitszych prac dających im utrzymanie. Myślał również o malowaniu obrazów na zamówienie wzorem matki aczkolwiek  – widząc tu sceptyczną postawę Różowejczasem poważnie wątpił we własne młodzieńcze kompetencje w tej materii.

   Może dlatego niespodziewanie odnowił  kontakty z Piątym będąc znów pod wpływem polityki rządu Zielonej Północy oraz dawnych zainteresowań lataniem. Mówiono właśnie o konieczności wprowadzenia nowego typu  maszyny latającej, która – głównie w wojsku – miała zastąpić przestarzałe lotnie.  Chłopak z rosnącym zainteresowaniem przeglądał barwne czasopisma pełne ilustracji trójpłatów napędzanych silnikiem spalinowym jak samochody. Maszyn mających wejść do produkcji seryjnej. Poczuł wtedy, że jest coraz bardziej wewnętrznie rozdarty, że musi powiedzieć matce całą prawdę.

   Pilot odsunął się od ognia, spojrzał w zamglone, okrągłe okno namiotu i nagle sposępniał: pamiętał ten niewysłowiony smutek mamy emanujący z jej kasztanowych oczu kiedy wyjawił jej swe zamiary. Chciał dostać się na kurs pilotażu dla młodzieży a potem, po dziewiętnastym roku życia – zaciągnąć się do wojska aby zacząć stosowne szkolenie lotnicze.

   Brązowa Piękna na długo zamknęła się w sobie. Wiele czasu spędzała teraz w swojej pracowni urządzonej na piętrze kontaktując się głównie z osobami zamawiającymi obrazy. Wiedziała jednak, iż syn potrafi być bardzo uparty.  Poza tym – to było przecież jego życie, jego wybór, którego, być może, będzie kiedyś żałował. Jej pozostała jedynie nadzieja, że któregoś dnia wojsko nie powiadomi jej o jego śmierci. Samego syna zaś poprosiła o ostrożność i – niejako wbrew sobie – zaproponowała aby zaprosił kiedyś Piątego na  kolację. 

   Odważny uśmiechnął się szeroko, mocno uściskał mamę dziękując jej za zrozumienie i obiecując jednocześnie, że będzie uważał. I nigdy nie porzuci sztuki, swojego drugiego ja jak potem powiedział.

   Wieczorem, po powrocie z werandy, Odważny pomyślał z kolei o ewentualnej wojnie mając na uwadze niebezpieczne kierunki polityczne obrane przez rządy sąsiednich państw. Kierunki  zaobserwowane podczas lektury gazet. Przez jakiś czas odczuwał również niesprecyzowany lęk, lecz na razie zachował to wyłącznie dla siebie.

   Kolejne dni i tygodnie mijały mu głównie na wyczekiwaniu. Jako osoba nieletnia poprosił mamę aby w Osadzie, strzelistej stolicy Zielonej Północy złożyła w jego imieniu stosowne dokumenty, niezbędne do zakwalifikowania go na wspomniany kurs pilotażu dla młodzieży.

   Oczekiwana odpowiedź organizatorów kursu zbiegła się z wizytą Piątego. Odważny był wtedy naprawdę szczęśliwy chociaż na tamtej kolacji nie było jeszcze Różowej przebywającej w stolicy. Dziewczyny łączonej czasem z przykrą prawdą o samym sobie. A jednak kochanej.

   Rozpromieniony Odważny tymczasem opowiadał mamie i przyjacielowi jak bardzo lubił zawsze patrzeć w niebo i marzyć o tym aby kiedyś wznieść się tam na skrzydłach lotni lub na pokładzie dumnej północnej maszyny. Brązowa Piękna uśmiechała się widząc spełnienie syna, lecz gdzieś w głębi ducha wolała wciąż widzieć go jako artystę, ostatecznie zaś pilota rosnących wówczas linii cywilnych. Jednocześnie wiedziała, że Odważny jest marzycielem i żołnierzem zarazem i że nic nie mogło tego zmienić.

   Brązowy Odważny znowu odsunął się od strzelającego iskrami ognia syczącego w polowym piecyku. Po chwili zerknął za okno namiotu: miał wrażenie, że ruchy rozmaitych, przechodzących obok osób, stały się szybsze, bardziej sprężyste, a głosy ich mocniejsze, zdradzające pewną nerwowość.

   W myślach młodego pilota była jeszcze matka i smutne mimo wszystko spojrzenie jej kasztanowych oczu. Tak bardzo chciał ją jeszcze zobaczyć, uściskać, pocieszyć  i jakoś pomóc w walce o przetrwanie.

   Lekarz polowy dysponujący kilkoma specjalistycznymi urządzeniami i zajmujący część niewielkiego baraku stojącego niemal w centrum bazy orzekł niedawno, że Odważny odzyskał właściwie całkowitą sprawność chociaż noga czasami jeszcze dawała o sobie znać. Podobnie zresztą jak okresowy ból w okolicy czoła.

   Pilot słyszał również od kolegów o możliwej wyprawie na południe. Jakimś cudem aż znad Morza Zielonego, gdzie wciąż walczono z przeważającymi siłami wroga,  lokalną koleją uzbrojoną w kilka dział udało się sprowadzić między innymi tuzin D – MW1A, które rozdzielono między dwa dywizjony. Trzeci, bazujący najbliżej Obozu , wcześniej otrzymał podobno takie maszyny. Od używanych dotychczas różniły się nie tylko mocniejszym silnikiem ale  i całą konstrukcją,  bardziej kanciastą  gondolą i wyższym wiatrochronem. A nitowane kratownice i podobne podwozie nadawały im groźniejszy wygląd.

   Brązowy miał nadzieję, że Niebieski Nasz, widząc opinię lekarską, uwzględni go w ewentualnej wyprawie nad rodzinne miasto. I że walcząc tam ze znienawidzonymi Pustynnymi pomoże w ten sposób matce i Dobie Różowej. Gdy jeszcze o tym myślał, do namiotu wszedł goniec dywizjonowego szefa sztabu, wysoki kapral ubrany w szarozieloną kurtkę i zgodnie z przyjętym zwyczajem skinął głową, a potem powiedział z wyczuwalnym drżeniem głosu:

– Panie poruczniku, pułkownik wzywa wszystkich pilotów i strzelców pokładowych na pilną odprawę!

– Dziękuję. Za chwilę tam pójdę – odrzekł Odważny i również skinął głową odwracając się w stronę podoficera.

   Kiedy został sam nabrał przekonania, że szykują się  jakieś ważne zmiany. Pilne odprawy bowiem zawsze się z nimi wiązały. Idąc już w kierunku Namiotu Dowodzenia, najwyższego w  bazie, dostrzegł kilku mechaników z obsługi naziemnej szybko wchodzących na najbliższą płytę postojową D – MW. Wtedy znowu pomyślał o Obozie.  

Rozdział III:

Wyprawa

Szczupły i wysoki Niebieski Nasz rozejrzał się po twarzach zgromadzonego personelu latającego dając pilotom i strzelcom jeszcze kilka sekund na usadowienie się we właściwych miejscach i na całkowite zaprzestanie wszelkich rozmów. Potem zaczął uroczystym tonem:

– Panowie! Dzisiejsza odprawa należy do wyjątkowych, zajaśniało bowiem światło w tunelu: neutralni dotąd Czerwoni Zachodni wypowiedzieli wojnę Pustynnym oraz ich sojusznikom. Oznacza to, że w ciągu najbliższych dni możemy spodziewać się wsparcia z północnego – zachodu, z Obszarów Dozorowych graniczących między innymi z polowymi lotniskami wroga, który, jak donosi nasz wywiad, ściąga już w tamte rejony znacznie większe siły.

– Aby zapobiec zaskoczeniu z tamtego kierunku – ciągnął pułkownik mocniejszym głosem – nasze malejące siły lądowe i sprzyjające nam frakcje Jasnoróżowych przesunięte zostaną na odpowiednie obszary. Nowy, wielki sojusznik,  jego potencjalne uderzenie na Pustynnych oraz niespodziewane uzupełnienia D – MW pozwalają nam zorganizować wyprawę na południe. Konkretnie nad Obóz, podobno broniący się jeszcze i dlatego od czasu do czasu atakowany z powietrza przez duże aerostaty.

– To właśnie one, bazujące nieco na południe od baz Pustynnych, nad którymi walczyliśmy parokrotnie, będą naszym głównym przeciwnikiem. – Niebieski Nasz zaakcentował słowo one , zmrużył ciemne oczy i przez dłuższą chwilę badawczo przyglądał się niektórym pilotom, między innymi Odważnemu siedzącemu nieco z tyłu, w cieniu wysokiego namiotu.

– Mimo deklaracji Czerwonych oraz doniesień odpowiednich służb, wyprawiając się na południe musimy podzielić siły naszego skrzydła – kontynuował pułkownik przechadzając się powoli i przystając w zamyśleniu przed siedzącym personelem latającym. – W związku z tym ‘’Wiatr’’ Pierwszy z Włóczni pozostanie niejako u siebie. Będzie jednak gotowy do wsparcia sił lądowych uderzających w kierunku zachodnim i wspierających jednocześnie działania naszych czerwonych sojuszników atakujących z kolei z północnego – zachodu. Chodzi o to aby wziąć w kleszcze butnych Pustynnych.

– Nasz dywizjon u boku braci z Domu już za godzinę poleci nad Obóz. Tak, jak to już bywało, ja pozostanę w bazie aby w razie zagrożenia poderwać uzbrojoną dodatkowo eskadrę rozpoznawczą , naszą ‘’Czwórkę’’ wzmocnioną  jednym z dostarczonych nam D – MW1A.  – Tu znów dowódca dłużej wpatrywał się w niektóre twarze, w skupione, czasem zatroskane oblicza tych, którzy niebawem mieli stawić czoła silniejszemu wrogowi.

-Wiem, że co najmniej kilku z was odniosło niedawno poważne rany – tym  razem pułkownik jedynie na sekundę zatrzymał badawcze spojrzenie na pociągłej twarzy Brązowego Odważnego. – Jednak proszę was o uczestnictwo w tej wyprawie, liczy się bowiem każdy, kto może strącić choćby jeden wrogi aeroplan.

– Życzę wam powodzenia, chłopcy –  dodał Niebieski Nasz i wyprężył się nagle a potem skinął głową na znak szacunku dla podwładnych. Po chwili zaś powiedział głośniej i uroczyściej:  –  Jesteśmy przecież wojownikami!

                                       *         *        *

Dwadzieścia siedem aeroplanów dwóch wersji unosiło się już w chłodnym powietrzu tundry zmierzając w rejony nieco cieplejsze, lecz niespokojne. Jasnobrązowi strzelcy po raz kolejny sprawdzili tylne, czarne karabiny, dodatkowe koliste magazynki i działanie obrotnic .

   Pewna nerwowość udzielała się wszystkim. Chodziło przecież o Obóz, jedno z piękniejszych miast Zielonej Północy tak podle zniszczone przez południowych najeźdźców. A jednak wciąż walczące w spalonych domach i na gruzowiskach wielu ulic.

   Brązowy Odważny siedział za sterami swej nowej maszyny, D – MW1A za plecami mając sierżanta Duszę Ty, który – jak zawsze w takiej sytuacji – zachowywał wielki spokój. Wszystkim wiadome było natomiast, że w momencie nieprzyjacielskiego ataku dostawał  największego szału jak często mówiono w dywizjonie. Wiedziano jednocześnie, że ów szał tylko pomagał sierżantowi wyeliminować z walki stosunkowo dużą liczbę wrogów.

   Odważny w gruncie rzeczy bardzo go lubił i podziwiał jako żołnierza i strzelca. Podczas pamiętnego powrotu znad wrogich, polowych lotnisk i pechowego lądowania w Namiocie,  Dusza również dodatkowo ucierpiał obrywając w lewy bark odłamkiem gondoli poprzedzającego ich i eksplodującego aeroplanu. Tak jak Odważny, sierżant musiał trafić do polowego, kenowego szpitala wzniesionego obok stołówki, nieopodal pierwszej płyty postojowej D – MW. I tak, jak Odważny nie mógł wspierać macierzystego dywizjonu kilkakrotnie odpierającego wrogie ataki z powietrza. Niebagatelne znaczenie miały wtedy stanowiska obrony przeciwlotniczej rozmieszczone na obrzeżach bazy oraz obok generatora elektrycznego.

   Mówiono również o własnej piechocie cofającej się pod naporem Pustynnych  z pasa Drugiego Sektora. O dzielnych żołnierzach odzianych w bladozielone kurtki podbite futrem niedużych miejscowych zwierząt. O żołnierzach, którzy stali się dodatkową siłą broniącą lotniska. Bo tak naprawdę to dzięki nim Namiot należał wciąż do Jasnobrązowych wspieranych w powietrzu i na ziemi przez jasnoróżowych sojuszników pragnących niezależności całej Białoróżowej.

   Fronty wojenne zmieniały się nieustannie. Wspomniani piechurzy wyparci kilka dni wcześniej ze stosunkowo dobrych, umocnionych pozycji, niespodziewanie dostali wsparcie w postaci kilku kompanii pieszych idących z południowego – zachodu. Ruszyli nagle do natarcia, zupełnie jakby dodano im większe skrzydła i wkrótce wokół Namiotu nastała cisza. Czas odprężenia podczas śmiertelnych zmagań.  

   W tym bardzo trudnym okresie chłopcy z opelotki , jak nazywano artylerzystów przeciwlotniczych wciągniętych do stanu osobowego polowej bazy, strącili pięć wrogich P – PO, w tym jakiegoś asa myśliwskiego. Szczątki czarnej maszyny zbierano potem na obszarze kilku kilometrów kwadratowych, czerwonobrązowego pilota zaś pochowano niedaleko bazy. 

   Brązowy zapiął metalową haftkę wyżej podnosząc kołnierz podbitej futrem kurtki. Chociaż przemieszczali się nieprzerwanie na południe, chłód ciągle dokuczał. Syriusz A wciąż słabo ogrzewał powietrze, a kabina D – MW1A  niewiele różniła się od poprzedniego modelu osłonięta jedynie z przodu niezbędnym, kanciastym wiatrochronem zniekształconym trochę guzami nitów.

   Mimo to niejeden pilot dywizjonu z pewną zazdrością spoglądał na młodego porucznika prowadzącego lepszą maszynę, jak mówiono już co najmniej od chwili startu. Patrzono na oficera wspieranego dodatkowo przez jednego z najlepszych strzelców ‘’Wiatru’’ Drugiego.

   Sam Brązowy Odważny czuł się rzeczywiście wyróżniony gdy dowiedział się, że będzie pilotował nowszy aeroplan, na którym namalowano już czerwono – czarny szpon, jego znak, a taśmy amunicyjne wypełniono specjalnymi nabojami. Równocześnie miał  rozmaite obawy, bowiem na zapoznanie się z nową maszyną, na choćby pobieżne wyczucie jej, tak naprawdę nie miał czasu. A nie chodziło przecież o lot treningowy.  

– Mamy towarzystwo, chłopcy – w słuchawkach skórzanych hełmofonów zabrzmiał znajomy głos Głośnego Ja pełniącego ponownie funkcję dowódcy dywizjonu w powietrzu.  – Dołączają do nas bracia z Domu.

   Na jedenastej Brązowy dostrzegł początkowo kilka, potem zaś kilkanaście charakterystycznych kształtów szarpanych czasem porywistym wiatrem. W sumie Trzeci Dywizjon dysponował dwudziestoma dziewięcioma aeroplanami bojowymi. Z tego sześć to były D – MW1A.

   Zgodnie z wcześniejszymi, zakodowanymi porozumieniami radiowymi, dowództwo nad całą grupą uderzeniową nazwaną G1, przejął Głośny Ja  jako lotnik uczestniczący w większej liczbie operacji bojowych. Natomiast poszczególne eskadry z Domu pozostały nieco w tyle i wyżej przepuszczając ‘’Wiatr’’ Drugi  i pozwalając jednocześnie aby nowy dowódca poprowadził wkrótce atak zgodnie z własnym doświadczeniem.

   Nim dostrzeżono pierwsze, zniszczone zabudowania Obozu połyskujące dachami w silniejszym już świetle Syriusza A, na mglistym wciąż horyzoncie zabłysnęły srebrzyście dwa długie cygara wrogich aerostatów sunących majestatycznie w kierunku miasta.

   Brązowy poczuł się trochę nieswojo – nigdy jeszcze nie walczył z tymi silnie uzbrojonymi olbrzymami. Szkolenia bazowe na ich temat obejmowały głównie teorię z kilkunastoma zaledwie godzinami praktycznych podejść do wroga istniejącego wówczas jedynie w formie atrapy zawieszonej na kilku masztach na stosunkowo niewielkiej wysokości. Nawiasem mówiąc, ograniczony czasem i możliwościami technicznymi Niebieski Nasz obiecał awans każdemu pilotowi oraz strzelcowi, który poważnie uszkodzi lub strąci nieprzyjacielskiego olbrzyma przenoszącego przede wszystkim kilkaset kilogramów śmiercionośnego ładunku. Bomby burzące lub zapalające.

   Korzystając z doświadczeń mocno nadszarpniętego Czwartego Dywizjonu stacjonującego jeszcze w walczącym Obozie, ustalono dotychczas trzy podstawowe kierunki działań podczas zmagań z aerostatami:

  1. Atakując należało korzystać z wynalezionej niedawno amunicji zapalającej.
  2. W walce należało stosować bomby zrzucane z góry na powłokę statku powietrznego, wybuchające po uderzeniu w metalowy szkielet pokryty odpowiednio wzmocnioną tkaniną.
  3. Zalecano atakować aerostat od dołu korzystając przede wszystkim z podniesionej odpowiednio lufy karabinu tylnego strzelca.

   Brązowy przypominał sobie teraz owe bojowe przykazania podawane na szkoleniach w Namiocie chociaż już przed startem wiedział, że jego siódemka będzie pluć na czerwonobrązowego wroga inną, odpowiedniejszą amunicją.

– Uwaga! Do wszystkich eskadr! – w słuchawkach hełmofonów ponownie zabrzmiał spokojny głos Głośnego Ja.  – Mamy następującą sytuację: znajdujemy się już nad pierwszymi zabudowaniami zachmurzonego, Zachodniego Sektora Obozu. Konkretnie – nad Dzielnicą Północną. Przed nami, w odległości około dwóch kilometrów suną cztery, zaobserwowane dotąd przez obrońców aerostaty wroga i zaczynają bombardować miasto. Ostrzeliwuje je walcząca wciąż artyleria przeciwlotnicza. Naszymi dodatkowymi sojusznikami w nadchodzącej walce będą żołnierze piechoty, którym udało się przebić z północnego – zachodu. Ponadto wesprze nas kilka doświadczonych załóg ze sprawnych wciąż aeroplanów Czwartego Dywizjonu oraz oddziały bohaterów od wielu dni próbujące utrzymać niektóre osiedla Obozu.

– Każdy dowódca klucza poprowadzi swoich wedle własnego rozeznania i doświadczenia z innych bitew. Wiem, że ta walka będzie bardzo trudna, znamy bowiem aerostaty przede wszystkim z teorii. Jednak życzę sobie i wam powodzenia, chłopcy – powiedział jeszcze Głośny Ja, a potem dodał mocniejszym głosem:  –  Niech żyje Zielona Północ i wolna Białoróżowa !

   Niemal dwustumetrowe aerostaty nazwano Pustynia – Moc ‘’Deszcz’’ co w pewnym sensie stanowiło sprzeczność. Statki te, przypominające czasem niemieckie LZ – 38, miały zasypywać miasta Jasnobrązowych deszczem bomb.

   Stosunkowo silne zachmurzenie pojawiające się od co najmniej kwadransa, rzeczywiście mocno utrudniało bezpośrednią obserwację pola walki. Wielu pilotów zatem, w tym Brązowy Odważny, nie po raz pierwszy doceniło wartość przekazów radiowych.

   Tymczasem długie, srebrzyste P – MD sunące niczym walenie w głębinach Morza Zielonego, szybko zaczęły rosnąć podsycając i tak ciągły niepokój. Z kanciastych gondoli najeżonych czarnymi lufami karabinów posypały się wrzecionowate bomby znikając w pędzonych wiatrem chmurach. Zdawało się, że załogi aerostatów zupełnie ignorują kilka dziesiątek niewielkich statków powietrznych, że butni Pustynni całkowicie ufają strzelcom poszczególnych maszyn, którzy dysponowali aż ośmioma karabinami maszynowymi kalibru ośmiu milimetrów. 

   Zbliżając się do wroga, Brązowy zauważył jednak cienie strachu na czerwonobrązowych twarzach strzelców stojących w gondolach i ukrytych częściowo za hełmofonami oraz za płytowymi, metalowymi osłonami broni. Być może to dodało mu odwagi. Pozostawała również nadzieja na rychłe wsparcie Czerwonych Zachodnich, a także przebijająca się przez obawy duma wojowników. To przede wszystkim ona pozwoliła młodemu pilotowi opanowanym głosem wydać odpowiednie rozkazy innym lotnikom w ramach podległego klucza lecącym obok niego.

   Brązowy postanowił zaatakować najbliższy aerostat od dołu licząc oczywiście na wybitne umiejętności Duszy Ty. Sierżant zgodził się na to nie tylko jako młodszy stopniem. Tak samo bowiem jak każdy myśliwy, lubił zmiany, jednak uśmiechnął się sarkastycznie, a potem ostentacyjnie podniósł niedawno przestrzeloną dłoń okrytą ciepłą rękawicą.

   Brązowy wiedział, że to przede wszystkim część natury walecznego Ty. Że za tą grą czai się jak zawsze drapieżna postawa. Nie bez przyczyny jego tylny strzelec dostał dotąd co najmniej kilka wyróżnień.    

   Pustynni tymczasem otworzyli zmasowany ogień zarysowując pancerną szybę wiatrochronu maszyny Odważnego i trafiając między innymi jedną z maszyn należących do jego klucza. Serie z kilku ósemek dosłownie przecięły gondolę D – MW, pilot wypadł z kabiny posiekany pociskami, a strzelec z rozdartą i krwawiącą piersią runął w dół. Uwięziony został w postrzelanej jak sito przedniej części aeroplanu, z której wypadły dwie stukilogramowe bomby.

   Odważny zaklął głośno mając jeszcze w myślach zadanie dla tej załogi: pilot miał wykonać manewr w prawo, a potem powinien był wznieść się nieco ostrzeliwując się z przedniej siódemki. Następnie przelecieć miał wzdłuż srebrzystego cygara aerostatu gdzieś w jego środek zrzucając bomby.

   Dusza, rzucając przekleństwami jeszcze głośniej, otworzył już ogień do innego olbrzyma sunącego trochę niżej i bardziej z lewej. Ciasna kabina dodatkowo denerwowała sierżanta wykręcającego swe ciało we wszystkie możliwe strony.

   Brązowy w tym czasie szczęśliwie znalazł się pod usytuowaną bardziej z przodu gondolą strzelecką , jedną z dwu tego aerostatu. Zewsząd niemal był ostrzeliwany przez Pustynnych. Lecąc wzdłuż statku natomiast, pilot słyszał gwizd pocisków przelatujących tuż obok jego głowy, widział szare, masywne silniki umocowane do szkieletu olbrzyma i wielkie, wirujące śmigła. W końcu dostrzegł D – MW walczące z innymi P – MD i wykwitające w chłodnym powietrzu żółtoczerwone eksplozje kończące tym samym życie załóg i maszyn, Jasnobrązowych wojowników, którzy krążyli wokół aerostatów niczym bezradne muszki.

   W pewnej chwili, mimo ciasno zapiętego hełmofonu, do uszu porucznika dotarł charakterystyczny terkot tylnego karabinu wyrzucającego siedmiomilimetrowe pociski zapalające. Dusza Ty z zaciśniętymi zębami wpatrywał się w łukowaty brzuch olbrzyma widząc jeszcze podziurawioną powłokę jego cygara.  

   Gdy D – MW Odważnego znalazł się około stu metrów od aerostatu, ze słuchawek dobiegł radosny okrzyk sierżanta:  – Dostał! Dostał, przeklęty drań!

   Brązowy spojrzał w tamtą stronę: spod srebrzystej powłoki nośnej zaczęły wydobywać się długie języki ognia, a przerażeni strzelcy znikali w jej wnętrzu opuszczając kanciastą gondolę. Chodziło zapewne o wsparcie załogantów próbujących już ugasić płonący statek.  

   Zmasowany ogień z innego P – MD zadudnił na gondoli maszyny Brązowego. Pilot usłyszał przeciągły jęk sierżanta zmieszany z przekleństwami, a potem skierowane do niego jakieś bełkotliwe słowa Duszy szarpiącego się w kabinie i próbującego wydobyć coś z kieszeni burtowych.

   Odważny odwrócił się na tyle, na ile mógł w stronę strzelca, który uczynił to samo: z rozdartej pociskami, ciemnej kurtki sierżanta, gdzieś z okolic serca, wypływała krew szybko barwiąc ubranie i tryskając nawet na obramowanie kabiny. Dusza uśmiechał się jednak, jakby kpił ze zbliżającej się śmierci, a potem w zaciśniętej dłoni pokazał Odważnemu podręczny, jajowaty granat ukryty widocznie w jednej z kieszeni strzelca. Po chwili zaś rzekł całkowicie zrozumiale:

– Żegnaj, poruczniku i przyjacielu!

   Odważny odruchowo wyrównał lot wciąż oszołomiony sytuacją. Zanim jednak zdołał cokolwiek powiedzieć sierżantowi, ten zadziwiająco sprawnie odpiął pasy fotela i wyskoczył  z D – MW szarpanego wrogimi pociskami.

   Brązowy spojrzał w dół: malejąca, ciemna sylwetka Duszy spadła na sunący niżej inny aerostat, a w drugiej dłoni sierżanta błysnął długi nóż. Strzelec – staczając się już ze statku –  zdołał wbić ostrze w przypominające bawełnę pokrycie szkieletu cygara. Potem trójkątnymi zębami wyrwał zawleczkę granatu.  

   Niewielka, żółtoszara eksplozja, która odrzuciła ciało sierżanta  w błękitnawą przestrzeń, zrobiła jednak dużą dziurę w srebrzystym poszyciu statku. W jednej z jego dziesięciu komór gazowych zapłonął wodór pozwalający dotąd wrogiemu olbrzymowi unosić się, siać spustoszenie i śmierć. Znów zrodził się strach na czerwonobrązowych twarzach Pustynnych.

   Tym razem – ku zaskoczeniu nieprzyjaciela – aerostat wybuchł bardzo szybko a piętnastu załogantów spłonęło żywcem spadając na walczący Obóz. Ta eksplozja zniszczyła jednak przelatujący stosunkowo blisko D – MW z Domu.

   Brązowy, wciąż zbyt oszołomiony nagłą śmiercią Duszy, przez kilka długich sekund inaczej patrzył na wojenną rzeczywistość. Rozpadające się D – MW, smugi pocisków zapalających przecinające chłodne powietrze, krew tryskająca z ran kolejnych Jasnobrązowych, ogień opasujący cały już nieprzyjacielski statek ostrzelany przez sierżanta  jeszcze tak niedawno, potworne zacięcie i nienawiść na czerwonobrązowych twarzach wrogów strzelających z pozostałych dwóch aerostatów – wszystko to początkowo okrywał jakby półprzezroczysty płaszcz bierności tworzący pewien dystans. Jednak gdzieś z głębi umysłu – prawdopodobnie pod wpływem rodzącej się, naturalnej obawy o życie  –  coraz mocniej przebijała się jedna myśl: Co powoduje, że wciąż musimy zabijać i pożerać się jak drapieżne zwierzęta?..

   Ostry ból lewego barku przywrócił pilota do rzeczywistości. 

   Syknął wykrzywiając jasnobrązową twarz i z pewnym niedowierzaniem zerknął na rozerwaną pociskiem ciemną kurtkę a potem na dymiący silnik maszyny. Spojrzał przed siebie: znajdował się na wprost jednego z dwóch srebrzystych olbrzymów, który wypluwał ognistą serię z czterech karabinów umieszczonych na lewej burcie gondoli strzeleckiej.

   Otwierając ogień ze swej siódemki, porucznik  Brązowy wywoływał już dowódcę G1 prosząc go o awaryjne lądowanie w Obozie. W tym czasie wyszarpywał również opatrunek z burtowej kieszeni gondoli posiekanej nowymi pociskami.

– Dziękuję za wszystko, poruczniku! – odezwał się zaraz Głośny Ja. – Oczywiście masz prawo ratować życie i maszynę. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze, a na twych epoletach zabłyśnie wyższa ranga. Trzymaj się, Odważny!

– Niech żyje Zielona Północ! – wykrzyknął ochryple Brązowy chociaż poczuł narastający ból w okolicach barku. Nie zwlekając zatem, zaczął schodzić ku miastu kierując sterowny jeszcze D – MW do Dzielnicy Zachodniej gdzie spodziewał się pomocy ze strony walczącego wciąż Czwartego Dywizjonu.

   Chwilową utratę pola widzenia wynikająca z krwawiącej dość mocno rany, walkę z opatrunkiem zsuwającym się gdzieś na plecy, sterowanie maszyną z użyciem jednej ręki i wrogie pociski gwiżdżące coraz bliżej mimo oddalania się z powietrznego pola walki – wszystko to Odważny starał się pokonać wpatrując się w rosnące przed aeroplanem ruiny Obozu. Ruiny jego rodzinnego miasta z ocalałymi tu i tam, zaostrzonymi kopułami rozmaitych budowli.

   W pewnej chwili pilot zorientował się, że strzela do niego wroga artyleria przeciwlotnicza. Zaklął cicho i próbował manewrować. To chyba pomogło mu dolecieć do właściwej dzielnicy gdzie dostrzegł zniszczony częściowo pas startowy, a ostrzał z ziemi ucichł.

– Tu K – Cztery, podaj swój kryptonim! Powtarzam…

   Basowy, spokojny głos dobiegł ze słuchawek hełmofonu Brązowego gdy pilot, nie ostrzeliwany przez lotniskowe działa, doleciał do początku utwardzonego pasa i wykonywał zwrot pozwalający mu odpowiednio wcześniej przyziemić.

– Tu K – G1! Proszę …o…o pozwolenie na awa…awaryjne lądowanie!  – z niemałym trudem odpowiedział porucznik czując nadchodzące osłabienie i lekko przyciskając palcem niewielki laryngofon umocowany na szyi, na zgniłozielonym pasku tkaniny. Drgania skóry pilota, mimo przerywanej odpowiedzi,  powinny były właściwie pobudzić membranę urządzenia i umożliwić czytelny przekaz. 

– Zezwalam na lądowanie, K – G1! – usłyszał z ulgą Odważny po kilku długich jak wieczność sekundach milczenia kontrolera siedzącego prawdopodobnie w zniszczonej częściowo wieży nawigacyjnej ustawionej na trawiastej nawierzchni. Mniej więcej na wysokości połowy pasa startowego.  

   Tak naprawdę widziano przecież charakterystyczną sylwetkę północnej maszyny. Nikt też nie zakładał chyba, że jakiś Pustynny – samobójca, który zdobył wrogi aeroplan, zechce uderzyć nim w wieżę nawigacyjną. Pomimo tego obowiązywały stałe, wojenne procedury, a wśród nich – żądanie stosownych kryptonimów operacyjnych.  

   Gęsty dym wydobywający się z krztuszącego się silnika D – MW1A i zasłaniający strefę czołową, narastająca fala słabości, uciekający gdzieś do tyłu opatrunek i krew coraz bardziej przenikająca przez uniform – wszystko to spowodowało, że Brązowy zbyt szybko przyziemił. Aeroplan podskoczył,  z jękiem gondoli odbił się od ziemi i stracił lewe koło, spadł kilka metrów dalej, zakręcił się gwałtownie wokół nagiej osi i znieruchomiał wciąż mocno dymiąc.

   Gasnąca świadomość Odważnego zarejestrowała jeszcze dwie wysokie, męskie sylwetki wysiadające z kanciastego, wojskowego samochodu i szybko ruszające w kierunku unieruchomionego D – MW.

                                          *        *        *

Wraz z mglistym na razie obrazem świata, powracał ból lewego barku pulsując tępo i odwracając uwagę od kilku ubranych w jasne fartuchy sylwetek poruszających się szybko gdzieś na granicy pola widzenia. Pierwsze szczegóły pojawiły się u góry: szare, odrapane, słupowate podpory zgniłozielonego namiotu szarpanego porywistym wiatrem i kołysząca się na boki lampa oliwna zawieszona  nieco niżej.

   Odważny uniósł głowę zerkając w półmrok,  w stronę domniemanego rannego wydającego z siebie przeciągłe pojękiwania. Syknął jednak przeszyty nagłym bólem i opadł na posłanie. Tym niemniej zdążył dostrzec kilka istotnych elementów swojego nowego otoczenia. Na pewno znajdował się w prowizorycznym  szpitalu wojskowym, w którym położono co najmniej dziesięciu rannych oddzielonych od siebie czasem parawanami skleconymi z kilku wieszaków i szarych koców.

   Stopniowo wszystko sobie przypominał. Aż do feralnego lądowania i niepewności co do dalszego losu swej nowej maszyny. Potem ogarnął go wielki żal, wręcz rozpacz po śmierci Duszy Ty.

   Nienawiść do Pustynnych mieszała się z poczuciem wielkiej straty, a potem znowu pojawiła się owa, mimo wszystko, zaskakująca myśl: Co powoduje, że wciąż musimy zabijać i pożerać się jak drapieżne zwierzęta? Już wcześniej, kiedy chciał oddać się sztuce, nachodziły go takie refleksje. Teraz z kolei westchnął tylko ciężko, przymknął oczy i ostatecznie pogodził się z tym, że jako naturalne gatunki drapieżne, mieszkańcy Żółtej zawsze będą o coś walczyć. A wojny niosą rozmaite ofiary.

   Nigdy jednak nie przypuszczał, że jego strzelec może stać się dla niego tak ważny. Że jego osoba mogłaby przesłonić w jakiś sposób stratę Piątego zawsze stojącego gdzieś na czele istot, które Odważny kiedykolwiek znał. Tymczasem bardzo nieprzewidywalny, nerwowy i spokojny zarazem sierżant z Namiotu, wyjątkowo dobry strzelec i  raczej kolega z pokładu D – MW nie chciał po prostu odejść tak, jak dwóch innych strzelców, których Odważny pożegnał już w czasie tej wojny. Widząc jeszcze ostatni skok Duszy uzbrojonego w jajowaty granat zaczepny, Brązowy dostrzegł również wysokiego Jasnobrązowego ubranego w żółtawy fartuch. Najpewniej lekarza zbliżającego się powoli do jego skrzypiącej pryczy. 

– Dobrze, że już pan z nami jest – powiedział medyk siadając z uśmiechem na brzegu łóżka. – Pilotów ciągle nam brakuje, tak samo zresztą jak każdego innego żołnierza. Ale będzie pan musiał tu pozostać jeszcze co najmniej przez kilka dni.

– Szkoda – Odważny skrzywił się zawiedziony – dziękuję jednak za wszystko, co pan i cały tutejszy personel zrobiliście dla mnie.

– To nasz obowiązek – skwitował lekarz. Zerknął na opatrunek opasujący bark Odważnego, znowu się uśmiechnął, wstał niespiesznie i dodał:  – Gdyby poczuł pan silniejszy ból, proszę krzyczeć albo użyć tego pręta uderzając w parawan  – wskazał na coś metalowego leżącego obok pryczy, na niedużej kenowej szafce.

   Medyk oddalił się powoli zatrzymując się na krótko przy innych rannych. Przycupnęli tam również pozostali lekarze. Odważny znowu popadł w długą zadumę i żal za jedynym w swoim rodzaju sierżantem i strzelcem pokładowym.

   Zapadła już głęboka noc. Wiatr kołysał wciąż zgniłozielonym namiotem i lampą z kopcącym knotem wiszącą pod sufitem kiedy porucznika lotnictwa, Brązowego Odważnego ogarnął krótki, niespokojny sen.

                                           *         *         *

Od walk jego dywizjonu nad miastem minął tydzień. Był teraz poza zmieniającą się strefą wpływów Jasnobrązowych, poza względnie bezpiecznym rejonem obejmującym kilka rozsypanych na lotnisku, na wpół zniszczonych budowli strzeżonych z ziemi przez szybko szczuplejący oddział piechurów oraz przez poranioną, kilkuosobową obsługę trzech naprawianych wciąż, niedużych dział przeciwlotniczych. 

   Tutaj mogły pojawić się wrogie patrole przeczesujące całą dzielnicę o każdej porze doby. Patrole walczące jednak czasami z miejscowym podziemiem, z jasnobrązowymi bojownikami, którzy na szaroniebieskich kurtkach mundurów nosili swój znak – czerwony okrąg ze znajdującym się w nim na białym tle sercowatym, jasnozielonym liściem. Znak ów nazwano Zielone Serce, noszono go na lewym ramieniu, na białej opasce, a jego nazwa nawiązywała bezpośrednio do walki o odzyskanie Zielonej Północy.   

   Gdy Brązowy pomyślał o walce z tutejszym okupantem, poczuł krótki ból niedawno zaleczonego barku i przypomniał sobie rozmowę z dowódcą Czwartego Dywizjonu, który dał mu przepustkę i pistolet z pokładu remontowanego z niemałym trudem D – MW. Uczynił to przede wszystkim ze względu na matkę porucznika żyjącą być może jeszcze w krwawiącym Obozie.  Zgodnie z prawem wojennym, każdy jasnobrązowy żołnierz podlegał każdemu dowódcy ze swojej rasy walczącemu z Pustynnymi i sprawującemu pieczę nad danym terytorium w czasie, gdy trafiał i przebywał w takim rejonie co najmniej dobę. Było to niezależne od rodzaju wojsk.

   Odważny miał oczywiście nadzieję na spotkanie z matką, z dzielną Brązową Piękną borykającą się zapewne z wieloma problemami. I znoszącą przede wszystkim nowe prawo czerwonobrązowych okupantów butnie przemierzających zniszczone ulice Dzielnicy Południowej przed wojną nazwanej Ogrodami.

   Gdzieś w tym wszystkim, poprzez dochodzące już odgłosy walk, myśli Odważnego wędrowały również do tej, która – mimo powstałej niegdyś różnicy zdań w kwestii jego kompetencji dotyczących sztuki –  nigdy nie znikła z jego żołnierskiego serca. Czyli do walecznej, ciemnookiej Doby Różowej.

Rozdział IV:

Obóz

Nasilający się charakterystyczny stukot karabinu maszynowego kazał zwolnić tempo marszu i wzmóc czujność. U wylotu łukowatej uliczki, za różową niegdyś, a teraz zniszczoną willą przed wojną należącą do znanego lekarza, pojawiło się nagle dwóch bojowników. Szaroniebieska kurtka jednego z nich naznaczona była kilkoma plamami krwi.

   Obrońcy cofali się w pośpiechu. Oglądając się nerwowo za siebie, co kilka sekund oddawali krótką serię z ręcznego, niedużego karabinka i ostrzeliwali się dodatkowo z pistoletu trzymanego w coraz bardziej drżącej dłoni rannego.

   Brązowy ukrył się za masywnym słupem ogłoszeniowym. W pewnej chwili sięgnął pod ciemnobrązową kurtkę pilota , wyszarpnął swój długi Strzelający -Mocny   ‘’Ogień’’ i energicznie odciągnął zamek pistoletu wprowadzając siedmiomilimetrowy, srebrzysty nabój do komory. Nim wychylił się zza okrągłej osłony, wrogie pociski nadlatujące gdzieś z końca uliczki wyżłobiły kilka nowych rowków w grubym słupie i zmusiły go do pozostania na miejscu.

   Tymczasem dwaj bojownicy znaleźli się w polu widzenia Odważnego. Na widok pilota w ciemnych oczach jednego z nich podtrzymującego już słaniającego się, poranionego kolegę, pojawił się jednak błysk zaskoczenia.

   Brązowy, używając języka migowego, zaproponował wsparcie wychylając się i zerkając w kierunku odgłosów walki, ale zniecierpliwiony bojownik ukrył się z rannym na chwilę za fragmentem zniszczonego płotu jakiejś posesji, po czym krzyknął w stronę pilota:

– Jest ich zbyt wielu, chłopie! Mają CK i granaty! Uciekaj stąd ! Najlepiej tam, skąd przybyłeś!

   Na potwierdzenie jego słów, zza willi wybiegło dwóch innych bojowników cofających się w widocznym pośpiechu. Tuż potem pojawili się czerwonobrązowi Pustynni, a w pierwszej grupie było ich co najmniej sześciu. Dwóch z nich trzymało ciężki karabin maszynowy rozpoczynając miażdżący ostrzał bojowników.

   Brązowy przylgnął plecami do słupa. Słyszał za sobą głuche uderzenia pocisków w grubą, cementową skórę masywnej osłony, a potem przeraźliwy krzyk umierających bojowników, żołnierzy rozszarpanych niemal na strzępy wrogim ostrzałem z ciężkiej broni.

   Czując narastający strach, pilot zaczął biec chyłkiem w przeciwnym kierunku. Rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek schronienia, zanurkował za niewielką pryzmę gruzu powstałą prawdopodobnie po zniszczeniu jakiejś niedużej budowli podczas ostatnich bombardowań tej części miasta.

   Dwunastomilimetrowe pociski gwiżdżące ponad głową skutecznie zniechęcały do wychylania się zza tymczasowej osłony. Nieprzyjaciel, siejąc spustoszenie i zabijając dwóch ostatnich bojowników, zbliżał się z każdą chwilą.

   Wsparcie przyszło praktycznie w ostatnim momencie: Odważny słyszał już ciężkie oddechy Pustynnych nadchodzących ze wspomnianym CK gdy nagła eksplozja targnęła powietrzem. Czerwonobrązowi żołnierze wyrzuceni zostali w górę jak niewiele znaczące kukiełki.

   Kiedy już opadł gęsty, szary pył a wcześniej rozległy się odgłosy spadających ciał i grzechot karabinu uderzającego w asfaltowe podłoże, pilot ostrożnie wysunął się zza kupy gruzu i…pokręcił zdumiony głową: poniżej skłębionych, niskich chmur pędzonych wiatrem, leciały dwa D – MW1A najwyraźniej należące do Czwartego Dywizjonu. Aeroplany musiały zrzucić co najmniej kilka bomb, z których jedna szczęśliwie wybuchła niedaleko zabijając nacierający wrogi oddział dzierżący ciężki karabin maszynowy. Z północy Pustynni otworzyli jednak ogień przeciwlotniczy i D – MW, tuż nad ziemią, szybko odleciały w kierunku Dzielnicy Zachodniej.

   Odważny wstał i rozejrzał się: trupy najeźdźców leżały nieopodal, czasem pozbawione jakiejś części ciała albo całkowicie rozczłonkowane. Walające się w  ciemnoczerwonych kałużach krwi zmieszanej z ulicznym brudem.

   Pilot spojrzał na nie z mieszanymi uczuciami, z których jednak zaczął przebijać się jakiś niesmak. Po chwili westchnął z ulgą i chciał już ruszyć w wybranym wcześniej kierunku, gdy usłyszał obcą, przerywaną mowę. Kilka zniekształconych słów wypowiedzianych w znanym mu od jakiegoś czasu, wrogim języku. Słów, które przenikała ostatnia prośba:

– Zabij…mmm …mnie…zabij!

   Odważny niespiesznie zbliżył się do żołnierza leżącego najbliżej jego tymczasowej kryjówki. Czerwonobrązowy piechur pozbawiony był lewego przedramienia i stopy, z kikutów rytmicznie tryskała jasna krew, ciało podrygiwało podrzucane niewidzialną siłą, a nieopisany ból wykrzywiał pociągłą twarz.

   Na ułamek sekundy spojrzenia żołnierzy spotkały się. Błysnęła iskra ponadgatunkowego porozumienia chociaż w ciemnych oczach nieprzyjaciela Odważny wciąż dostrzegał błaganie. Kiedy powoli naciskał na spust – w tych samych oczach zobaczył wdzięczność i ulgę.  

                                      *          *           *

Znany z nietypowych rozwiązań pułkownik Biały Syn uśmiechnął się zadowolony z krótkiej lecz udanej, bo zaskakującej wroga akcji. To przede wszystkim posiadanymi bombami udało się zniszczyć na pewno dwa stanowiska artylerii przeciwlotniczej znajdujące się w północnej części Ogrodów oraz przetrzebić dość duży oddział nieprzyjacielskiej piechoty działający w tamtym, okupowanym już rejonie miasta.   

   D – MW1A wystartowały z jedynego lotniska Obozu należącego wciąż do Czwartego Dywizjonu i po obraniu kursu południowego leciały nisko, tuż nad kilkoma byłymi urzędami i resztkami zrujnowanych, prywatnych domów. W ten sposób udawało się uniknąć ognia dwudziestomilimetrowych dział strzelających w pionowym przedziale kątowym 30 – 70.  

   Pustynni zakładali oczywiście takie podejście wrogich maszyn, dlatego – ostrzeżeni drogą radiową –  ściągnęli tam kilka ciężkich karabinów maszynowych. Nie udało im się jednak uszkodzić żadnego aeroplanu, czerwonobrązowi zostali bowiem zaskoczeni nagłym wyjściem dwóch D – MW1A znad ruin dawnego urzędu pocztowego. Powyższy manewr był naturalnie zasługą pilotów, między innymi Białego Syna, który teraz  odwrócił się w stronę swego tylnego strzelca i krzyknął:

– Dobra robota, chłopcze!

– Bardzo dziękuję, ale to mój obowiązek, panie pułkowniku!

   Kapral Wodny Dziesiąty, mający dziewięcioro rodzeństwa, po raz kolejny poczuł się doceniony przez swojego dowódcę i dumny ze służby w dywizjonie, który wciąż trwał i zadawał nieprzyjacielowi dotkliwe straty. Wspominając zaś ostatnią akcję, strzelec w swej skromności uznał po prostu, że we właściwym momencie udało mu się uruchomić elektryczno – mechaniczny system wyrzucania bomb z tylnej części gondoli zmodernizowanego aeroplanu.

   Tak naprawdę potrzebny był tutaj swoisty dar, talent, gdyż D – MW1A poruszał się ze stosunkowo dużą prędkością. Trafienie bombą w niewielki obiekt jakim z kolei było stanowisko artyleryjskie  – oprócz powyższego –  wymagało wielu godzin ćwiczeń albo lotów bojowych.  

   Kapral latał od początku wojny. Szybko dał się zauważyć jako skuteczny bombardier i dlatego też z szeregowego strzelca równie szybko stał się podoficerem i specjalistą od zrzutu ładunków wybuchowych.

   Pułkownik Biały Syn z kolei potrafił to docenić. Wyróżniał Dziesiątego trzykrotnie, a niekiedy – planując akcję podobną do powyższej – zabierał kaprala ze sobą i dotychczas nigdy tego nie żałował.

   Oba aeroplany zbliżyły się tymczasem do macierzystego lotniska. Wróg nie ostrzeliwał ich z ziemi z użyciem jakiejkolwiek broni, wkrótce więc bezpiecznie wylądowały, a kapral Wodny ze strzelcem z drugiej maszyny, ruszyli żwawo do niewielkiej kantyny gdzie trzymano jeszcze spore zapasy miejscowego piwa.

                                              *          *          * 

Brązowy Odważny szedł na południe co kilkaset metrów zatrzymując się za jakąś prowizoryczną osłoną. Przyglądał się wówczas dłużej poszczególnym elementom zniszczonego miasta i znów narastała w nim nienawiść do czerwonobrązowych najeźdźców oraz do ich sojuszników. W związku z tym  zniknęła również krótka nić żołnierskiego porozumienia i współczucia dla okaleczonego i umierającego w męce piechura Pustynnych. Tak naprawdę – przegranego, który w ostatnich chwilach życia prosił nieprzyjacielskiego pilota o litość w postaci zadania ostatecznego ciosu.

   Odważny próbował uświadomić sobie także możliwy, kolejny życiowy cios wobec jego osoby. Wojna rządziła się przecież brutalnymi prawami, dlatego nie powinien być zaskoczony jeżeli okaże się, że jego domu, jego gniazda jak mówiono często pośród Jasnobrązowych, może już po prostu nie być…

  Z narastającym drżeniem serca więc przemykał zasypanymi gruzem uliczkami i słyszał bliższe i dalsze odgłosy walk. Czasem widział też w oddali wrogich żołnierzy i ledwo poznawał znane mu przecież od dziecka miejsca. Poruszał się chyłkiem albo wyprostowany, aż w końcu stanął…przed rodzinnym domem!

   Tak, dom był na swoim miejscu, jednak został uszkodzony jak i sąsiednie. Mimo to nadzieja mocno zagrała w młodym sercu pilota! Kazała ruszyć dalej, do znanej mu dobrze, wykutej ręcznie furtki ogrodu zdobionej długimi, wijącymi się liśćmi wzorowanymi na jednym z miejscowych drzew.  

   Idąc wciąż z bronią gotową do strzału, wszedł do zaniedbanego ogrodu. Gdy przyjrzał mu się uważniej, dostrzegł, że kwitły w nim jednak wielobarwne kwiaty i unosiły się nad nimi żółto- złoto – czerwone tęcze o wielkich wachlarzowatych skrzydłach.

   Oszklona weranda istniała tylko w połowie. Prawdopodobnie jakiś wielkokalibrowy pocisk oderwał spory jej fragment, bowiem ślady na pozostałej części budowli i porozrzucane jej fragmenty wiele mówiły.  

   Ogarnięty falą niepokoju, młodzieniec nacisnął na klamkę drzwi prowadzących do przedsionka i salonu. Wejście to pozostało jednak zamknięte. Dopiero po chwili młody pilot zreflektował się – od dawna nikt tamtędy nie wchodził, klamkę i próg pokrywała bowiem gruba warstwa kurzu i pyłu.  

   Niepokój narastał tak, jak ucisk w żołądku. Ruszył szybko wokół domu zaglądając w każde okno, wewnątrz jednak nie dostrzegł nikogo. Pokoje i salon zdawały się być puste od wielu dni… 

   Wtedy też nadeszła kolejna refleksja: przecież jest wojna!

   Czy w obliczu śmierci, w świecie żołdackiej przemocy albo ze świadomością zagłady spadającej w postaci wrogiej bomby można przebywać tam, gdzie owa zagłada nadejdzie szybciej ?

   Odważny pochylił się szukając niedużych, piwnicznych okienek. Zanim jednak przetarł dłonią okopconą szybę  jednego z nich i obrócił metalową klamkę, za plecami usłyszał jakiś szmer, a potem głos, który znowu przywrócił nadzieję:

– Kochany, jesteś. Naprawdę jesteś!

   Wyprostował się  i odwrócił w stronę Doby Różowej.

   Bez słów padli sobie w objęcia. Trwali tak przez dłuższy czas odcięci od podłości świata. Zupełnie jakby wokół nie było już czerwonobrązowego zła panoszącego się w bladozielonych uniformach.

                                               *       *       *

Siedząc przy lampie wiszącej u sufitu piwnicy, długo rozmawiali nie mogąc nasycić się sobą, wzajemną obecnością, która spadła na nich niespodziewanie chociaż od dawna była wyczekiwana, wytęskniona. Zanim jednak usiedli, Brązowa Piękna, nie mogąc powstrzymać łez, mocno ściskała syna i żołnierza w duchu dziękując miejscowemu bogu za jego ocalenie. W tym przypadku – Wielkiemu Ptakowi z religijnej frakcji obrońców własnych ziem.

   Odważny również był bardzo wzruszony i wdzięczny losowi za życie obu kobiet. Zaskoczony początkowo obecnością Różowej w swoim domu, niebawem dziękował jej za wsparcie okazane Pięknej, tak bardzo przecież potrzebne starszym osobom w trudnych, wojennych czasach. Okazało się, że dziewczyna została sama – ojca zwerbowano do jednego z miejscowych oddziałów piechoty tuż po rozpoczęciu obrony miasta i na razie nie było z nim żadnego kontaktu. Natomiast mama Różowej zmarła po kilkumiesięcznej, ciężkiej chorobie. Na domiar złego rodzinny dom dzielnej dziewczyny zburzyły podniebne olbrzymy, jak mieszkańcy Obozu często nazywali dwustumetrowe statki powietrzne czerwonobrązowych najeźdźców zrzucające na ich domy deszcz czarnych bomb.

   Cały wachlarz uczuć przetaczał się przez serce i duszę Odważnego słuchającego matki, a potem swojej dziewczyny. W końcu znów dominowała w nim nienawiść do pustynnych nieprzyjaciół krzywdzących jego bliskich, niszczących i grabiących ukochane miasto. Wstał od stołu, zacisnął pięści i wpatrując się w oczy matki, powiedział z naciskiem:

– Pomszczę to wszystko! A jeśli wam stanie się  jeszcze jakakolwiek krzywda, nie spocznę dopóki ostatni Pustynny będzie miał w sobie tchnienie życia!

– Synu – odezwała się łagodnie Brązowa Piękna – ciągła nienawiść zniszczy twoją duszę. A może nawet i ciało. Dzięki naszemu bogu mamy dach nad głową,  a raz w tygodniu okupant dzielnicy daje nam bony żywnościowe. Ponadto wkrótce może nadejść wsparcie z Zachodu i w przyszłości nie będziemy narodem niewolników albo tanią siłę roboczą…

– Tak, tak, my również dostajemy ważne informacje – podjęła kobieta widząc zdumienie syna ostatnimi jej słowami.  –  Bojownicy czasem nas odwiedzają, wspierają zbrojnie i przekazują ważne wieści z frontów. My zaś oddajemy im skromną część przydzielonych nam racji żywnościowych.  

   Odważny osunął się na krzesło powoli wypuszczając powietrze, a Piękna wstała, podeszła  bliżej, położyła szczupłą dłoń na jego ramieniu i dodała z mocą:

– Synu, jesteś kimś więcej niż żyjącą nienawiścią. Na pewno pamiętasz jeszcze swoje drugie ja, czas pierwszych poszukiwań.

   Młodzieniec zmarszczył rudawe brwi jakby nie do końca jeszcze zrozumiał sens słów wypowiedzianych przez matkę. Jakby walczył wciąż ze sobą widząc przede wszystkim drapieżnego osobnika, któremu mimo to jakiś dziwaczny bóg obiecywał życie po śmierci. Wreszcie drżącą dłonią sięgnął do jednej z wewnętrznych kieszeni kurtki pilota i ostrożnie wydobył z niej niewielki, trochę już zniszczony rysunek . Ołówkowy zapis dawnych, chłopięcych fascynacji.

   Wpatrując się w jedno z pierwszych przedstawień rodzinnego domu, w nieporadnie jeszcze nakreślone kształty jego głównej bryły, poczuł gorącą łzę spływającą po jasnobrązowym policzku.

                                           *           *          *

Różowa zasypiała już lecz powoli otworzyła oczy: pieszczota dobrze znanej dłoni nie ustawała, palce lekko przesuwały się po smukłej szyi, zataczały delikatne kręgi drżąc jednak w niepewności. Sylwetkę pochylonego nad nią Odważnego otaczał mrok. Jedynie gdzieś ponad jego lewym ramieniem nieśmiało przebijał się niebieskawy blask – poświata księżyca zmieszana z nielicznymi już miejskimi światłami.

   Dziewczyna uśmiechnęła się przyzwalająco. Od jakiegoś czasu czuła to samo co stojący obok mężczyzna, pragnęła połączyć się z nim niezależnie od istniejącej sytuacji. A może właśnie dlatego?

   Odważny nieznacznie poruszył głową wskazując parter domu, do którego prowadziły wąskie, drewniane schody pnące się niemal pionowo jakieś cztery metry dalej, obok masywnego filaru. Prycza zaskrzypiała kiedy Różowa podnosiła się prowadzona przez wysokiego młodzieńca. Najostrożniej jak mogli, odsunęli prowizoryczny parawan oddzielający tę część piwnicy od sypialni Pięknej i na palcach ruszyli ku ocienionym schodom.  

   Gdy zamykali czworokątny właz, Brązowa Piękna otworzyła oczy. Leżała tak przez jakiś czas wpatrzona w ciemną, nagą ścianę. Potem, niemal niezauważalnie,  uśmiechnęła się , zamknęła oczy i wkrótce zasnęła.

                                     *         *         *

Odważny poczuł chłód. Senny wciąż jeszcze, spojrzał w półmrok salonu rozświetlany jedynie nikłym światłem odległej dość miejskiej lampy: przy uchylonym oknie, ukryta jednak za załomem ściany, stała lekko pochylona Różowa. Pilot szybko zorientował się, że dziewczyna czemuś się przysłuchuje. Wstał, zarzucił na plecy szary koc i powoli zbliżył się do okna. Z lewej i jakby z dołu doszły go jeszcze ostatnie słowa jakiegoś mężczyzny wypowiadane półszeptem, konspiracyjnie.

– … dlatego jutro oczekuj lepszego, Piękna.     

– Dziękuję, przyjacielu. Dziękuję! – podniesiony głos kobiety lekko drżał.

   Pojedyncze kroki oddaliły się. Różowa, wyprostowana już, z szerokim uśmiechem spojrzała na stojącego za nią Odważnego i powiedziała: –  Czerwoni ruszyli z północnego – zachodu!  

                                          *         *          *

W powietrzu był już około godziny i leciał w kierunku Namiotu. Zgniłozielony aeroplan spisywał się nienagannie naprawiony dzień wcześniej przez kilku mechaników z Czwartego Dywizjonu, którzy czynili cuda, jak mówiono nie tylko w walczącej wciąż części Obozu. Fachowość i przedsiębiorczość tych żołnierzy znana była również w strefach miasta okupowanych już przez czerwonobrązowego wroga.   

   Odważny tymczasem minął Dom nawiązując łączność z bazą jasnobrązowych lotników. Po rozpoznaniu go, życzono mu szczęśliwego przelotu i zapewniono, że w najbliższej przestrzeni nie ma jakichkolwiek wrogich formacji.

   Myśli młodego pilota powróciły więc do Obozu. Do ostatnich dni spędzonych z matką i z Różową, która obiecała wspierać ją z całych sił i czekać na Odważnego. Skoro bowiem nadeszła odsiecz, można było zakładać, iż siły Sprzymierzonych ruszą wkrótce na południe i odbiją okupowane miasta.

   Pilot czuł jeszcze ciepłe dłonie dziewczyny pieszczące go podczas pamiętnej nocy i widział wciąż smutne trochę oczy matki żegnającej go przed domem, kiedy obraz aeroplanów wyostrzający się przed dziobem D – MW1A kazał mu powrócić do rzeczywistości. Skoncentrować się na posiadanej broni.

   Mijały długie sekundy. Odważny wszedł w ów charakterystyczny stan, kiedy to potencjalni przeciwnicy planują już możliwe posunięcia, wybierają taktykę, przygotowują się do pierwszego manewru bojowego. A szanse w nadchodzącej walce były nikłe, albo nawet nie było ich wcale. Przed maszyną Odważnego pojawiło się bowiem co najmniej dwadzieścia aeroplanów dziwnie podobnych do znienawidzonych i budzących jednocześnie postrach P – PO.

   Pilot zadrżał. Nie bał się walki, nie bał się nawet śmierci chociaż od dawna powątpiewał w istnienie Wielkiego Ptaka obiecującego raj zabijającym się drapieżcom, którzy z natury nie rokowali szans na poprawę. Dziś byli obrońcami swych ziem, jutro zaś mogli stać się agresorami. Chyba, że ów bóg miał moc, aby przemienić myśliwego w ofiarę. Odważny bardzo w to wątpił, choć zdarzyło mu się kiedyś przeczytać Księgę Wiary. Chciał jednak zobaczyć jeszcze matkę i tak bardzo chciał przytulić jeszcze Różową …

   Zacisnął więc trójkątne zęby i zmarszczył rudawe brwi. Nie mogąc tym razem rzucić kilku pokrzepiających słów w stronę swego niezawodnego sierżanta –  skoncentrował się na rosnących sylwetkach dwupłatowych maszyn szybko znajdując znajomy przycisk uruchamiający przedni karabin maszynowy.

– Tu dowódca grupy G2, podaj swój kryptonim! Powtarzam…

   Zaskoczony Odważny kilka sekund dłużej zwlekał z odpowiedzią po tym, jak w słuchawkach hełmofonu usłyszał spokojny lecz stanowczy głos dochodzący niewątpliwie ze zbliżającego się ugrupowania powietrznego.

– Tu K – G1, porucznik Brązowy Odważny z ugrupowania G1 walczącego nad Obozem !  –  odezwał się z nadzieją chociaż trochę drżącym głosem. Czuł jednocześnie powracający spokój, a nawet  –  napływającą radość.

   Dość długo musiał jednak czekać na odpowiedź. Jego ugrupowanie przecież już nie istniało. Tym niemniej dowódca G2 zdawał sobie sprawę, że Pustynni nie posunęliby się do tak bezsensownych rozwiązań wysyłając samobójcę w przestarzałej zdobycznej maszynie, który próbowałby staranować odnalezione wrogie aeroplany posiadając nawet większą ilość odpowiednich bomb. Eksplodując w takiej sytuacji, zniszczyłby może dwie maszyny Jasnobrązowych, jeśli wcześniej nie zostałby zestrzelony.

   Ponadto obecny dowódca G2  musiał mieć stosowne informacje, w których  zawarto również potencjalne straty G1 poniesione wówczas nad Obozem oraz możliwe awaryjne lądowania i ewentualne powroty pilotów.

   Wreszcie hełmofon Odważnego cicho zatrzeszczał. W kilku ciepłych słowach życzono mu szczęśliwego dotarcia do macierzystego lotniska. Zakończono zaś przekaz krótkim pozdrowieniem i zwyczajowym machnięciem skrzydłami.

   Formacja dwupłatowych aeroplanów podobnych do niemieckich Albatrosów B II szybko oddalała się. Na ich zgniłozielonych kadłubach, na wysokości kabiny tylnego strzelca Odważny zdołał dostrzec jeszcze czerwone prostokąty z wpisanymi w nie czarnymi symbolami skoczków wojowników. Być może nawet chodziło o pilotów, którzy eskortowali między innymi jego i sierżanta Duszę z rejonu pamiętnych, powietrznych walk toczonych między Namiotem,  a lotniskami zajętymi przez Pustynnych w kwadracie Pierwszego Sektora Dozorowego.

   Swoją drogą – było co najmniej zastanawiające, skąd  nagle wzięto odlatujące właśnie maszyny ? Refleksja przyszła po chwili: przecież podbite społeczeństwa nadal walczą , działają jakieś podziemne zakłady militarne, a konstruktorzy z tychże społeczeństw wzorują się chociażby na wrogich maszynach realizując nowe, własne projekty.

   Młody pilot uśmiechnął się pod nosem. Niebawem zaś skupił się wyłącznie na prowadzeniu zmodernizowanego staruszka, który terkotał wciąż jednostajnie niosąc go do bazy usytuowanej w sercu szarozielonej tundry.

   Ku niezmiernej radości oficera nawigacyjnego siedzącego w Namiocie Dowodzenia, a potem samego pułkownika Niebieskiego Naszego, porucznik Brązowy Odważny pojawił się szczęśliwie nad macierzystym polowym lotniskiem i wylądował bezpiecznie na znanym sobie, chociaż trochę uszkodzonym pasie.

Rozdział V:

Przebłyski Victorii

Ofensywa Czerwonych Zachodnich nabierała tempa. Po wyparciu oddziałów Pustynnych z części Pierwszego Północnego Sektora Dozorowego, Jasnobrązowi i Jasnoróżowi u boku czerwonych sojuszników ruszyli na południe i na wschód.

   Zajęta Białoróżowa powoli odzyskiwała dawne kształty. W mniejszych i większych miastach entuzjastycznie witano wyzwolicieli, a sprzymierzona piechota, jednostki pancerne i lotnicze zajmowały nowe tereny. W tym –   lotniska polowe.

   Cały ‘’Wiatr ‘’ Drugi przeniesiono do nowej bazy nazwanej Namiot Drugi. Było to kolejne odzyskane lotnisko polowe położone w Drugim Kwadracie  Drugiego Północnego Sektora Dozorowego.

   Dywizjon otrzymał eskadrę nowych maszyn oznaczonych jako D – MW3. Były to z kolei znane już poniekąd porucznikowi Brązowemu Odważnemu aeroplany uzbrojone w dwa ośmiomilimetrowe karabiny maszynowe i przypominające wrogie P – PO. Maszyny te, mniejsze od myśliwców Pustynnych, przenosiły pod skrzydłami dwie stukilogramowe bomby i – co ważne – przewyższały wrogie maszyny zwrotnością i szybkością wznoszenia się na zadany pułap.

   Otrzymano także kilka sztuk  D – MW2, maszyn konstrukcyjnie podobnych do starych jedynek. Stanowisko tylnego strzelca zostało jednak wyniesione ponad górny płat , strzelec zaś wchodził na pokład aeroplanu przez właz usytuowany z lewej strony gondoli, za kabiną pilota. Korzystając z włazu, zajmował miejsce w metalowo – drewnianej tulei obrotowej przebijającej górny płat, na szczycie której zamontowano ośmiomilimetrowy karabin maszynowy. 

                                     *         *        *   

Wysoki, atletyczny Księżyc Piękny wciąż przyglądał się mapie operacyjnej, na którą naniesiono aktualne kierunki działań poszczególnych dywizji sił Sprzymierzonych. Sytuacja w Kwadratach Północno – Zachodnich obejmujących znaczną część tamtych stref oraz sektorów dozorowych wyglądała naprawdę dobrze. Może właśnie dlatego prezydent Federacji Północnej, zwanej również Podziemną Żółtą, przywykły w ostatnich miesiącach do niepowodzeń rozmaitych formacji naziemnych i powietrznych, ciągle nie dowierzał sytuacji obecnej.

   Tymczasem szeroko zakrojona ofensywa Czerwonych Zachodnich, wsparta walczącymi wciąż dywizjami Jasnoróżowych i Jasnobrązowych, przyczyniła się do wyzwolenia niemal całej Białoróżowej oraz trzech czwartych czarnoziemnej Zielonej Północy.

   Księżyc Piękny wyszedł z podziemia. Opuścił piwnicę pewnej kamienicy stojącej na peryferiach Osady ze łzami patrioty w ciemnych oczach, w otoczeniu kilku oficerów konspiracji. Udał się potem do swojej tymczasowej siedziby przygotowanej w byłym Urzędzie Miasta.

   Ulicami zniszczonej lecz dumnej stolicy jasnobrązowych wojowników przechodzili już tylko żołnierze sił Sprzymierzonych, przejeżdżały kolumny rudawych i szarozielonych tankietek zdążające na pozostałe fronty działań wojennych. Ponad okaleczonymi budynkami o zaostrzonych kopułach przelatywały zaś klucze najnowszych aeroplanów myśliwskich.

   Księżyc upił ostrożnie łyk gorącej jeszcze kawy przyniesionej mu w białej filiżance przez młodą sekretarkę, a na jego oszpeconej pamiętną blizną twarzy wreszcie pojawił się uśmiech. Z sympatią wpatrywał się w odręczne, czarne i czerwone linie oraz znacznie pogrubione łuki naniesione tuszem na szarozielone i  zielono-  brązowe papierowe tło. Mapę wykonał generał Pokojowy Niebieski nanosząc na nią aktualne kierunki natarcia oraz zdobyte dotychczas przyczółki.

   Generał zajmował obecnie stanowisko dowódcy Garnizonu O. Oznaczało to, że dowodzi pięciotysięcznym oddziałem odpowiedzialnym za utrzymanie Osady, ale jako zdolny, wyższy oficer – w zależności od potrzeb – mógł ruszyć do ostatnich bitew, w co wierzono i mówiono w otoczeniu prezydenta.

   Księżyc Piękny wstał powoli z kenowego krzesła i zbliżył się do łukowatego, wysokiego okna osłoniętego ciężką, brązową zasłoną. Ostrożnie uchylił ją i spojrzał w dół, na jedną z głównych ulic miasta. Cztery kanciaste, szarozielone tankietki uzbrojone w dwudziestomilimetrowe działko i dwa karabiny maszynowe, z charakterystycznym terkotem silników przejechały przed budynkiem kierując się na południe. Przed portalem urzędu natomiast nastąpiła właśnie zmiana warty – dwóch piechurów ubranych w szaroniebieskie kurtki upamiętniające bojowników całej Zielonej Północy zajęło miejsca pod portykiem trzymając w gotowości krótkie karabiny maszynowe.

   Chociaż świętowano już zwycięstwo i odzyskanie stolicy, należało spodziewać się ataku tak zwanych niedobitków ukrywających się być może w miejskich kanałach. Albo snajperów pragnących zemsty, pozostawionych przez dowódców wycofujących się czerwonobrązowych najeźdźców oraz ich południowych sojuszników.

   Księżyc pociągnął dłonią po twarzy czując narastające zmęczenie. Wyczuł  również pamiętną bliznę przecinającą część lewego łuku brwiowego i lewy policzek. Przez tę skazę jego nazwisko brzmiące Piękny, teraz niezbyt dobrze do niego pasowało.

   Uśmiechnął się ponownie jednak zaraz spochmurniał: przecież kilka miesięcy wcześniej, podczas bombardowania, omal nie utracił życia ! Wraz z kilkoma zaufanymi oficerami i cywilami ukryty był wówczas w jednej ze starych kamienic Osady.

   Blizna pozostanie. Tak, jak wieloletnia niechęć do pokonanych i do zwycięzców. Nadchodził jednak czas triumfu, laurów i to było teraz najważniejsze.

                                        *         *        *

Tym razem chłodny, północny powiew zszedł na drugi plan chociaż wiatr zdawał się być chwilami bardzo zimny. Wdzierał się pod ciemnobrązową kurtkę, szarpał niewielkim płatowcem i gonił ciemnoszare chmury utrudniające widoczność na niższych pułapach.

   Dywizjon znowu był w walce. Czy dla pilota myśliwskiego może istnieć coś równie ważnego, coś równie ekscytującego? Zwłaszcza, gdy dowiaduje się, że w powietrzu może znaleźć się ten, na którego czyhał już od dawna?

   Kapitan Brązowy Odważny, świeżo upieczony dowódca Pierwszej ‘’Czerwonej’’, od co najmniej tygodnia przyswajał sobie rozmaite informacje. Szczególnie zaś te dotyczące działań asów powietrznych  Pustynnych.

   Zwiadowcy powracający ostatnio z południowego – zachodu do Namiotu Drugiego na pokładach nowszych już i szybszych aeroplanów, często bardzo szczegółowo podawali skład wrogiej formacji gotującej się do walki w najbliższym kwadracie. Nigdy oczywiście nie zapominali o takich czerwonobrązowych pilotach jak Północ Mój czy Zachód Inny.

   Przed startem dywizjonu, ponownie dowodzonego przez kapitana Głośnego Ja, Odważny wiedział już, że może zobaczyć wkrótce charakterystyczny, żółty aeroplan z czerwonym kołpakiem śmigła prowadzony przez Północnego, jak nazywano tamtego asa pośród Jasnobrązowych wojowników. Asa, który podczas pamiętnej wyprawy na północny – zachód, wspólnie z innym pilotem Pustynnych zestrzelił bohaterskiego Piątego. 

   A lecieli teraz w kierunku miniaturowego państwa w języku Jasnobrązowych zwanego Ziemia Mała. Tworu istniejącego w Czwartym Kwadracie Pierwszego Sektora Dozorowego. Owa niezależność powstała na bazie kilku twierdz oraz wokół trzech średniej wielkości miast. Dlatego stworzono Drugi Front, który posuwał się już w wybranych kierunkach eliminując inne, podobne twory, niszcząc ohydne, czerwonobrązowe pozostałości.

   Pierwsza ‘’Czerwona’’ leciała najwyżej, obok Odważnego natomiast, nieco wysunięty, znajdował się Głośny Ja. Niedawno został oficjalnie dowódcą dywizjonu podczas operacji . Tak nazwano nową funkcję wprowadzoną na razie w lotnictwie gdyż dywizjony jako formacje militarne istniały także w marynarce wojennej Jasnobrązowych.

   Dla Brązowego Odważnego jako żołnierza nastąpił w ogóle nowy etap w życiu. Oprócz tego, że awansował na wyższy stopień i został dowódcą eskadry, przesiadł się do zupełnie innej, nowszej maszyny, którą widział jako jedną z wielu podczas powrotu z Obozu do starej bazy. Awans Odważnego nastąpił zgodnie z obietnicą pułkownika Niebieskiego Naszego i wiązał się bezpośrednio z walką nad Obozem z aerostatami czerwonobrązowych najeźdźców. Młody porucznik i jego strzelec, niezwykle waleczny sierżant Dusza Ty, należeli do wyjątkowych załóg. Tylko jeszcze jednej bowiem udało się poważnie uszkodzić niemal dwustumetrowego, potężnie uzbrojonego latającego potwora Pustynnych.

   Teraz cała Pierwsza ‘’Czerwona’’ dysponowała zgniłozielonymi D – MW3 mogącymi nie tylko dorównać wrogim maszynom. Aeroplany te mogły bowiem stanowić dla nich przeszkodę nie do pokonania.

   Drugą i trzecią eskadrę wyposażono częściowo w D – MW2, które zyskały miano latających kolumn albo nitowanych tankietek. Aeroplany te z kolei szczególnie wyróżniały się wspomnianą , masywną tuleją strzelecką i w ogóle bardzo mocną konstrukcją ze stosunkowo licznymi nitami. Nie pozostało to niestety bez znaczenia dla wagi i osiągów maszyn. Dlatego na niektórych zamontowano mocniejsze silniki i zrezygnowano ze stukilogramowych bomb na rzecz lżejszych, natomiast nad innymi jednostkami napędowymi ciągle pracowano stopniowo przenosząc z podziemia kolejne biura projektowe oraz zakłady zbrojeniowe.

   D – MW1, zwane z kolei staruszkami i wciąż liczne w dywizjonie, wzmocniono metalowymi płytami, rodzajem lekkiego pancerza dodatkowo osłaniającego załogę. Ponadto, tak jak nowsze aeroplany, uzbrojono je w dwa ośmiomilimetrowe karabiny maszynowe, jednakże, mimo to, jedynki stanowiły najsłabsze ogniwo dywizjonowego łańcucha. Może więc trochę nonsensownie przydzielano je stosunkowo słabym albo przeciętnym pilotom. Pogłębiało to nie tylko hierarchię i zwiększało ogólny dystans między lotnikami tworząc złą  atmosferę w całym dywizjonie, ale mogło zaważyć również na powodzeniu całych operacji powietrznych.

   Brązowy Odważny, obok innych dowódców, starał się temu zaradzić. Jako pierwszy więc zgłosił się do patrolu powietrznego za sterami jedynki z Czwartej Eskadry. Potem na pokładzie tejże bronił nowego lotniska przed atakiem piechoty czerwonobrązowych niedobitków. Przed rozpaczliwym natarciem kilkuset ocalałych z jednej z ostatnich bitew w tamtym rejonie Białoróżowej. Było to niezwykle celne posunięcie ze strony młodego oficera, nie tylko bowiem zaskoczyło słabszych ale przede wszystkim rozpoczęło naprawę stosunków w całej polowej formacji.

   Dlatego teraz, kiedy Odważny czuł się trochę pewniej niż w kokpicie D – MW1, wiedział zarazem, że przeciętni nie patrzą na niego tylko przez pryzmat osiągnięć i idących za nimi wyróżnień. Wiedział, że widzą w nim kogoś, kto gotów jest poświęcić się dla innych w każdej sytuacji. Zresztą, tak naprawdę nie istniał na tyle dobry pilot aby mógł wyjść z każdej opresji. Pilot, który zawsze pokonywałby każdego wroga. Natomiast najlepsze nawet aeroplany miały przecież jakieś słabe punkty.

– Uwaga, uwaga! Bandyci na siódmej! Powtarzam…

   Stonowany lecz stanowczy głos Głośnego Ja wyrwał Odważnego z krótkiej zadumy. Młody kapitan przez dłuższą chwilę wpatrywał się w portret Różowej zatknięty za metalowy kołnierz okrągłego wskaźnika prędkości. Pilot narysował go grafitem podczas pobytu w domu, w Obozie, teraz zaś owa niewielka praca była dla niego rodzajem amuletu.

   Spojrzał we wskazanym przez dowódcę kierunku: nieco niżej widać już było co najmniej kilkanaście charakterystycznych sylwetek wznoszących się wrogich maszyn tworzących klucze. Wychodziły z ciemnoszarych, gęstych chmur.  

   Gdzieś tam, w dole wciąż szczerzyła kły Ziemia Mała. Tacy piloci jak Północ Mój, obok najlepszych dowódców lądowych Pustynnych, stanowili podstawę jej istnienia. Chociaż – prawdę mówiąc – nic nie wskazywało na to aby jakakolwiek siła zdołała uratować praktycznie odcięte od wszystkiego wrogie bazy będące trzonem owego państewka. I aby ta siła mogła przywrócić ład według Pustynnych,  umożliwić im powrót na zajęte wcześniej ziemie.

– Pierwszy klucz, za mną! – polecił Brązowy mając pewien pomysł. – Pozostali dowódcy działają według własnego uznania!

   Tylny strzelec, młody kapral mający już spore doświadczenie bojowe, przeładował karabin wprowadzając do komory nabojowej pierwszą ósemkę z pociskiem przeciwpancernym. Wywiad donosił o dużych zmianach w płatowcach i w uzbrojeniu wrogich maszyn. Na ogół wierzono jednak , że to ostatnie, rozpaczliwe modernizacje czerwonobrązowych, że są to wątpliwe ulepszenia albo po prostu wprowadzone z dużym poślizgiem. Zbywane przez zbyt dużą pewność siebie w poprzednich okresach walk na wszystkich frontach.

   Odważny tymczasem wzniósł się jeszcze pociągając za sobą cztery maszyny pierwszego klucza: chciał ukryć się w dużej, sunącej nad nimi ciemnoszarej chmurze i w stosownej chwili uderzyć na wroga z góry. Lecieli z wiatrem, więc powinni stosunkowo długo pozostawać w ukryciu. Młodemu kapitanowi chodziło oczywiście o wypatrzenie asów między chmurowymi prześwitami , natomiast nagłe wyjście z chmur powinno było zaskoczyć nieprzyjaciela.

   Tak też się wkrótce stało, jednak asów nie udało się dojrzeć. Dwie załogi Pustynnych natomiast, z Północnym na czele, przewidziały ów manewr i czekały z tyłu oraz nieco nad ugrupowaniem Czerwonobrązowych. Gdy więc Odważny zapalił dwa najbliższe P – PO spadając ze swoją grupą niczym drapieżny ptak, Północ Mój z jeszcze jedną załogą uderzył na niego z godziny szóstej wcześniej zakreślając niewielki łuk.

   Ośmiomilimetrowe pociski wystrzeliwane z dodatkowych karabinów zamontowanych w górnym płacie P – PO zadudniły na kadłubie D – MW3 niebezpiecznie blisko silnika, zagwizdały tuż koło głowy młodego pilota omijając wiatrochron z pancerną szybą i budząc przede wszystkim zaskoczenie. Na koniec głęboko zarysowały przednią , lewą rozpórkę maszyny, która – na szczęście – wykonana została głównie z metalu i dlatego wytrzymała atak.

   Odważny zaklął siarczyście, zacisnął zęby i – pochylony w stronę celownika – mocno przekręcił wolant i kopnął orczyk prawą nogą wykonując zwrot w lewo i kładąc maszynę w krótki, ciasny łuk. Zrobił to w porę, gdyż po kilku sekundach znalazł się na ogonie dumnego asa.

   Zaskoczony Północny dość nerwowo zaczął manewrować, a jego tylny strzelec otworzył morderczy ogień z podwójnej, obrotowej ósemki zmuszając Odważnego do gwałtownych uników, które utrudniały właściwe celowanie. W pewnej chwili kilka pocisków kapitana zapaliło jednak żółty aeroplan i poważnie poraniło strzelca. Lotnik wypuścił z dłoni metalowe uchwyty spustowe karabinów i zaczął bezwładnie kołysać się w kokpicie utrzymywany w nim jedynie przez skórzane pasy fotela.  

   Północ Mój zanurkował korzystając z utrzymującej się sterowności aeroplanu. Planował uciec jak najniżej, a jeśli się uda – wylądować gdzieś w ustronnym miejscu i próbować przedrzeć się do swoich.

   Brązowy ruszył za oszołomionym asem starając się utrzymywać niewielki dystans między maszynami. Dysponując D – MW3 mógł sobie na to pozwolić, aczkolwiek lecąc zbyt blisko wrogiego aeroplanu, narażał się na skutki ewentualnej eksplozji paliwa w płonącej wciąż maszynie nieprzyjaciela.

   Północny tymczasem postanowił sięgnąć po pistolet, pozbawiony możliwości ostrzału wroga z innego rodzaju broni. Otworzył kaburę regulaminowo przypiętą do pasa biodrowego. Ogień liżący kadłub na wysokości silnika parzył go coraz bardziej i przypominał o możliwym końcu wszelkich nadziei.

   Zaskoczony początkowo Odważny, przez kilka sekund przypatrywał się wrogiemu pilotowi odwróconemu częściowo w jego stronę i strzelającemu z niedużego pistoletu, którego pociski mogły rozbić szkło wiatrochronu.

– Jak chcesz! – warknął młody kapitan sięgając po swój S – MO czyli Strzelający – Mocny ‘’Ogień’’ spoczywający dotąd w specjalnej, zamykanej wnęce burtowej usytuowanej przy tablicy przyrządów.

   Po chwili trwała już nietypowa wymiana ognia. Odważny miał jednak więcej szczęścia kiedy po raz kolejny wychylił się zza pancernej szyby i strzelił niemal na oślep podrzucony wraz z maszyną nagłym podmuchem wiatru.

   Północny chwycił drugą ręką poranione przedramię, syknął z bólu i próbował przełożyć broń do lewej dłoni. Chciał potem obrócić się oczywiście w drugą stronę i po wymianie magazynka rozpocząć kolejny ostrzał.

– To za Piątego ! – krzyknął głośno Odważny i tym razem wycelował dokładniej dobrze widząc profil nieprzyjacielskiego pilota poza krawędzią metalowego oparcia jego fotela.

   Tamten pocisk utkwił w czaszce asa myśliwskiego na wysokości prawej skroni. Jasna krew trysnęła na grafitowy hełmofon  lotnika, a potem spłynęła po żółtym kadłubie aeroplanu w kierunku martwego już tylnego strzelca.

   Odważny poderwał maszynę i wykonał zwrot w prawo zamierzając wrócić do dalszej walki. Było przecież oczywiste, że żółty P – PO z martwą załogą zanurkuje wprost ku szarozielonej ziemi aby zakończyć swój maszynowy żywot.  

   Po krótkim poczuciu tryumfu i po jeszcze krótszym przekonaniu o wypełnieniu wewnętrznego nakazu dyktującego prawo zemsty – Brązowy utrzymywał maszynę w łuku w prawo. Głośny stukot pocisków w pochyloną, grubą szybę wiatrochronu całkowicie przywołał młodego pilota do rzeczywistości. Odważny zatrzepotał powiekami i – poprzez rysy na szkle – zogniskował spojrzenie na godzinie szóstej: w jego kierunku mknęły aż dwa P – PO, ogniki na krawędzi górnego płata jednego z nich świadczyły zaś niezbicie, że pilot strzela do jego maszyny. Jednak tuż za P – PO pikował i strzelał również charakterystyczny, oznaczony czaszką D – MW samego Głośnego Ja !

   Pierwszy aeroplan czerwonobrązowych stanął w płomieniach i zaczął gwałtownie spadać obracając się wokół osi podłużnej. Drugi otworzył ogień ze wszystkich trzech karabinów umiejscowionych przed pilotem, a ich pociski dosięgły górnego płata maszyny Odważnego, który jednak przetrwał choć miejscami przypominał zgniłozielone sito.

   Kapitan wykonał szybką beczkę, potem zanurkował schodząc z linii ostrzału i znacznie niżej zawrócił zamierzając zaatakować nieprzyjaciela z dołu. Gdy spojrzał we właściwym kierunku, drugi P – PO także zapłonął  a Głośny Ja mógł dopisać sobie strącenie kolejnego wroga.  

   Wznosząc się wciąż, zaskoczony Odważny dostrzegł zrazu mały, potem zaś większy język ognia liżący już dziób jego maszyny. Aeroplan przetrwał co najmniej kilka wściekłych ataków Pustynnych, w pewnej chwili jednak silnik zapłonął uszkodzony być może znacznie wcześniej.

   – Mamy problem – odezwał się kapitan obracając się w stronę tylnego strzelca. – Musimy lecieć jak najdalej, w kierunku bazy utrzymując niski pułap. Tym niemniej wkrótce będziemy musieli lądować.  

                                           *         *          *

Walki dobiegały końca. Zdecydowana większość załóg Pustynnych zawracała formując szyki obronne i schodząc znacznie niżej. Czerwonobrązowi i nieliczni jasnoróżowi strzelcy liczyli na wsparcie własnej artylerii przeciwlotniczej w końcowej fazie ucieczki przed eskadrami Jasnobrązowych.

   Ostatecznie jednak nie wszczęto pościgu licząc się w takiej sytuacji ze stosunkowo dużymi stratami. Pustynni i tak przegrali, stracili wielu lotników i cenne maszyny. A śmierć takich pilotów jak Północ Mój jedynie przyspieszyła ich odwrót, chociaż między wycofującymi się P – PO leciał jeszcze niebieski aeroplan jednego z największych asów, Zachodu Innego, dumnego dowódcy Trzeciej ‘’Złotej’’.

    Przeżywał on jednak najgorszy dzień w swoim życiu – uciekał po strąceniu zaledwie jednej maszyny nieprzyjaciela, jego wyjątkowego P – PO podziurawiły pociski Jasnobrązowych i stracił przyjaciela i kompana z żółtej maszyny . I wreszcie sam został ranny. 

                                           *        *         *

Kapitan Brązowy Odważny i jego tylny strzelec szli powoli na północny – wschód bacznie rozglądając się. Ich D – MW3 dopalał się kilometr za nimi, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że namierzy ich jakiś wrogi oddział lądowy. Ziemia Mała została wprawdzie dwadzieścia kilometrów za ich plecami, jednak nieprzyjaciel ciągle dysponował znacznymi siłami działającymi wokół twierdzy.

   Awaryjne lądowanie dowódcy Pierwszej ‘’Czerwonej’’ wzbudziło ogólne zaskoczenie. Głośny Ja obiecał pomóc. Już w momencie zejścia Odważnego ku szarozielonej ziemi, rozpoczął nawiązywanie łączności z rozmaitymi jednostkami latającymi dysponującymi pierwszymi aeroplanami transportowymi. Te stosunkowo duże maszyny mogły lądować w przygodnym terenie i zabrać co najmniej dziesięciu żołnierzy.

   Tymczasem Brązowy zatrzymał się nagle w zapadającym już zmroku widząc szansę na odpoczynek. Bez słowa wskazał kapralowi jakiś trawiasty wzgórek oddalony o kilkanaście metrów od wąskiej drogi, którą szli w kierunku Namiotu Drugiego. Z owego wzgórka mogli wypatrywać już pomocy w postaci wezwanej przez Głośnego Ja brązowo – zielonej maszyny transportowej należącej do ‘’Wiatru’’ Pierwszego.

   Gdy znużony już trochę młody kapitan spoczął na chłodnej, wilgotnej ziemi, pod prawą dłonią wyczuł coś twardego.

   – Coś tu jest – odezwał się do siedzącego obok kaprala.

   Zerknął tam: spomiędzy niewysokich traw wyzierał dziwny, kanciasty fragment czegoś znacznie większego. Czegoś, co kojarzyło się z jakąś skrzynią. Ta była chyba metalowa i pokrywał ją nieznany Odważnemu ryt. Kapitan pokręcił głową zdumiony. Jednak zbyłby znalezisko biorąc pod uwagę warunki bojowe i ogólne poczucie zagrożenia, gdyby na horyzoncie nie pojawił się właśnie znany mu już kształt wspomnianej maszyny transportowej.

Rozdział VI:

Echa starego porządku

Działania Drugiego Frontu przeprowadzono zgodnie z planem i wytycznymi wyższych dowódców odpowiedzialnych za poszczególne rodzaje wojsk. Takie twierdze jak Ziemia Mała przestały więc istnieć jako realne punkty oporu i potencjalne bazy wypadowe Pustynnych oraz ich sojuszników. Obsadzono je wojskiem Sprzymierzonych. Czyli formacjami artylerii i piechoty Jasnobrązowych oraz Czerwonych Zachodnich, którzy sprowadzili tam również własne aeroplany podobne do D – MW3.  

   Wyzwoliciele i pomocnicy z zachodu nie zamierzali być kolejnymi okupantami na ziemiach podbitych wcześniej przez czerwonobrązowych. Z czasem przecież z przyjaciół staliby się po prostu wrogami i czekałaby ich kolejna, długa wojna. Zasługiwali oczywiście na wdzięczność, szacunek i wielką nagrodę, ale tu musiały zadziałać przede wszystkim odpowiednie mechanizmy polityczno – militarne. Musiały wejść w życie stosowne umowy.   

   Kilka traktatów podpisano w Osadzie. Prezydent Zielonej Północy, atletyczny Księżyc Piękny nie krył wzruszenia gdy do Sali Narad jego strzelistego pałacu wniesiono flagę Czarnoziemu – zieloną chorągiew z wpisanym w nią czerwonym okręgiem. Ów piękny proporzec, obok chorągwi innych Sprzymierzonych, towarzyszył bardzo ważnemu spotkaniu, istotnej wymianie zdań i doświadczeń. Był w prezydenckim pałacu kiedy Czerwoni Zachodni wspólnie z Jasnobrązowymi i Jasnoróżowymi zobowiązywali się strzec pokoju i nowych granic. Bronić odzyskanych ziem Białoróżowej i Zielonej Północy. A także silnego Wielkiego Czerwonego Zachodu.

   To ostatnie państwo za podstawową pomoc militarną od wyswobodzonych ras otrzymać miało – zgodne z umowami – połacie ziem w Pierwszym i w Drugim Kwadracie Pierwszego Sektora Dozorowego. Ponadto pod jego zarządem znaleźć się miało terytorium w Szóstym Kwadracie powyższego sektora leżące dotąd w granicach czarnoziemnej Zielonej Północy.

   Między innymi w Osadzie podpisano również akt kapitulacji Pustynnych oraz ich sojuszników. Przegrani zobowiązywali się do całkowitego przestrzegania praw zwycięzców – chodziło głównie o uszanowanie nowych granic, o rezygnację z ambicji terytorialnych i pozostanie w obrębie własnych. dawnych ziem. Wnioskowano również o wypłatę wysokich odszkodowań wojennych.

                                          *       *       *

Kapitan Brązowy Odważny założył swój szaroniebieski uniform lotniczy. Znajdował się w uzbrojonym w dwa ośmiomilimetrowe karabiny maszynowe aeroplanie, w swoim nowym D – MW3 oznaczonym charakterystycznym, czerwono – czarnym szponem. Znak ów zawsze malowano na lewej burcie maszyny, pod przednią ósemką.

   Odważny nie uczestniczył  jednak w żadnej akcji bojowej. Ów lot w porannym, stosunkowo ciepłym słońcu był wyjątkowy. Młody kapitan zmierzał do Obozu, do ukochanej Różowej startując z kolejnego już polowego lotniska usytuowanego w granicach wyzwolonej Zielonej Północy, około stu kilometrów od rodzinnego miasta pilota. Bazę nazwano Namiot Trzy.

   Biorąc pod uwagę wyjątkowe osiągnięcia kapitana Brązowego, który pod koniec wojny ostatecznie otrzymał tytuł asa myśliwskiego, pułkownik Niebieski Nasz pozwolił mu skorzystać z maszyny bojowej. Zaraz po wylądowaniu na lotnisku wojskowym w Obozie  – jego podwładny mógł udać się do swojej przyszłej,  uroczej żony. Ten lot bowiem wiązał się przede wszystkim z uroczystością zaślubin, z nowym etapem w życiu Odważnego. Dlatego budzący się dzień, chociaż jeszcze dość chłodny, na swój sposób śpiewał młodemu pilotowi ciepłą i radosną pieśń.

   Równie ważną sprawą, jak się zdawało, stało się niecodzienne znalezisko. Chodziło oczywiście o skrzynię, na którą młody lotnik wraz ze swym strzelcem natknęli się w drodze do Namiotu Dwa.

   Kiedy już ów przedmiot trafił w ręce naukowców z Osady, osoba kapitana Brązowego Odważnego bardzo szybko trafiła na czołówki najważniejszych krajowych gazet. Obok zasług wojennych akcentowano bowiem zasługi dla nauki. Okazało się też, że skrzynia najprawdopodobniej nie pochodzi z Żółtej.

                                            *       *       *   

Przesiąknięta wilgocią, ciasna cela tonęła w półmroku. Ostatnie promienie dnia schodzącego nad horyzont Syriusza A wpadające przez okratowane, piwniczne okno rozświetliły na chwilę zaledwie niewielką część ściany, w którą wbudowano masywne drzwi zabezpieczone od zewnątrz ciężką zasuwą.

   Zachód Inny. Jeszcze niedawno dumny as myśliwski. Dowódca szczególnie zasłużonej, w przekonaniu tak wielu – niezwyciężonej eskadry Pustynnych nazwanej ‘’Złotą’’ , siedział teraz na wąskiej, skrzypiącej pryczy przytłoczony ciężarem klęski. Czekał na wyrok sądu wojennego.

   Siły powietrzne Czerwonobrązowych poszły w rozsypkę. Z eskadry Innego nie pozostało nic prócz kilku podziurawionych jak sito aeroplanów, z czego P – PO należący do byłego asa ostentacyjnie postawiono na dużym wysypisku śmieci. Nawet nieoficjalne informacje mówiące o ulgowym traktowaniu pilotów przez  Międzyrasowy Trybunał Karny z siedzibą w Osadzie nie były w stanie podnieść na duchu zrezygnowanego pilota Pustynnych.

   Od kiedy pamiętał,  całe jego życie związane było z lataniem. Najpierw jako chłopak z Włóczni, pustynnego miasta liczącego około trzydziestu tysięcy mieszkańców, zaczął budować proste lotnie budząc nierzadko zazdrość czerwonobrązowych kolegów i słuszne obawy rodziców. Potem udało mu się dostać na kurs pilotażu dla młodzieży. Wtedy był chyba najszczęśliwszym z Pustynnych – loty na pokładach szkolnych, cywilnych aeroplanów dawały mu niespożytą radość. Upajał się błękitną przestrzenią, kąpał się wręcz w niezwykłych wrażeniach podczas powietrznych manewrów.

   Któregoś ciepłego dnia zasiadł jednak za sterami opływowej maszyny bojowej. Wtedy to  – już na zawsze – obudził się w nim duch myśliwego, a potem wyniosłego zwycięzcy. Duch ten żył w nim przez osiem ostatnich lat.

   Inny westchnął ciężko. Czuł jedynie nieznośną pustkę i wiedział, że nic nie może jej wypełnić. Spojrzał jeszcze w nieduże, okratowane okno przywołując wspomnienie: patrzył dumnie jak młody mechanik zamalowuje złotą farbą ster kierunku jego P – PO.

   Uśmiechnął się słabo i podjął ostateczną decyzję.

   Jakiś czas temu jako oficer mógł liczyć na wbudowanie w jeden z zębów trzonowych specjalnej ampułki zawierającej nieorganiczny związek chemiczny w działaniu przypominający cyjanek. Osobiście długo się wahał nie wierząc, aby Jasnobrązowi i Jasnoróżowi kiedykolwiek zdołali się podnieść, przejść do ofensywy i poważnie zagrozić jego rasie zdobywców. Pewien kompan powiedział mu kiedyś z naciskiem, że każdy może dostać się do niewoli bez możliwości ucieczki. W ten sposób zdołał namówić go na powyższy zabieg. Teraz zaś, przytłoczony klęską  pilot, był mu bardzo wdzięczny.

   Pułkownik Zachód Inny włożył palce do ust. Delikatnie poruszył odpowiednio wybranym zębem, ostrożnie wyjął go wraz z niewielką, przezroczystą ampułką zawierającą żółtawy płyn. Z pewnym wahaniem spojrzał na truciznę , jednak sięgnął po nią.

                                              *        *        *   

Ciepło rozleniwiało. Spowolnione myśli krążyły jednak wokół nasyconego błękitu majestatycznie górującego nad lekko pofalowaną płaszczyzną Morza Zielonego. Przecinały ją smukłe, białe kadłuby żaglówek.

   Gdzieś z głębi umysłu powracało jeszcze echo walk. Zgniłozielone, kenowe  trójpłatowce rysujące chłodną, niebieską przestrzeń w coraz częstszej pogoni za smuklejszymi dwupłatami… Bardzo trudno było otrząsnąć się z minionych miesięcy. Albo przynajmniej na czas wyczekiwanego i zasłużonego urlopu odrzucić swoje pierwsze ja.

– Kochany, byłam u lekarza  – Różowa położyła głowę na jego nagim barku. Jej aksamitny głos przeniknięty ledwo wyczuwalnym drżeniem w okamgnieniu sprowadził go do rzeczywistości.

– Czy dziecko?..

– Wszystko jest w najlepszym porządku – odrzekła dziewczyna gdy młody kapitan z niepokojem spojrzał w jej kawowe oczy i zacisnął dłonie na zgrabnych, jasnobrązowych  ramionach.  – Kochanie, będziemy mieli syna !

   Odważny z szerokim uśmiechem objął żonę. Trwali tak długo słysząc leniwy szum morskich fal, bliższe i odleglejsze głosy turystów przechodzących po rozgrzanym, żółtawym piasku i podniebny krzyk wodnego ptactwa. Wszystko to żyło jednak jakby poza nimi. Nie mogło zakłócić ich wielkiego szczęścia.

                                               *        *        *

Atletyczny Księżyc Piękny długo wpatrywał się w mapę polityczną Wschodniej Półkuli zawieszoną na wolnej ścianie jego gabinetu. Niemal kwadratowy, seledynowy obszar różniący się od pozostałej części Zielonej Północy rzeczywiście zdawał się być co najmniej dziwny, niespotykany dotąd w wielowiekowej historii Żółtej. Grube, czerwone linie wyznaczające granice międzypaństwowe w tym przypadku uderzały jakoś podwójnie. Bardziej niepokoiły niż wzbudzały zaskoczenie.

   Owa dziejowa Nowość, jak zaczęto już nazywać kolejny stan Wielkiego Czerwonego Zachodu, podobno zaczęła wzbudzać silną niechęć tych wszystkich, którzy przed wojną mieli tam duże majątki. Teraz musieli zadowolić się rozmaitymi rekompensatami, ponoć nierzadko niewystarczającymi.

   Księżyc westchnął przygnębiony. Odwrócił się i usiadł przy ciemnobrązowym, kenowym biurku pełnym rozmaitych dokumentów. Na brzegu masywnego blatu, obok białej filiżanki z zimną już kawą,  stał ważny, czarny telefon.

– Poproszę z ministrem spraw zagranicznych – powiedział do mikrofonu słuchawki po tym, jak z drugiej strony usłyszał szczebiotliwy, usłużny głos młodej sekretarki siedzącej za ścianą pałacu.

   Charakterystyczne trzaski towarzyszące łączeniu rozmówców. Krótkie oczekiwanie na najważniejszej linii. Ciche odchrząknięcie po podniesieniu ciężkiej słuchawki kilka kilometrów dalej, a potem spokojny już, niski głos należący do mężczyzny w sile wieku:

– Słucham, panie prezydencie.

– Czy ma pan jakieś nowe dane na temat Szóstego Kwadratu?

   Dłuższa chwila milczenia ministra mogła niepokoić. Równie dobrze jednak ten ostatni mógł zastanawiać się, o co naprawdę chodzi głowie Czarnoziemu – pod warunkiem, że rzeczywiście nie było powodów do niepokoju.

– Właściwie nie – padła w końcu odpowiedź wygłoszona jak zawsze stonowanym głosem.  – Czy naprawdę wierzy pan, że garstka arystokratów bez wojska mogłaby poważnie zagrozić obecnej Koalicji?

   Po ostatnich słowach ministra zmieszany Księżyc nie odpowiedział od razu. Naturalnie bardzo dobrze znał oficjalną sytuację polityczno – militarną na półkuli. Nie wątpił również w siłę sojuszu z Czerwonymi, czasami jednak starał się znaleźć na miejscu pokrzywdzonych podobno Jasnobrązowych od wieków tworzących elitę intelektualną  Zielonej Północy.

– Chciałbym, aby tajna policja we współpracy z odpowiednimi urzędami jeszcze raz rozeznała się w sytuacji – odrzekł Księżyc mocniejszym tonem.

– Oczywiście, panie prezydencie.

   Tym razem głos ministra lekko zadrżał.

                                              *        *        * 

Wiosenne światło Syriusza A tańczyło na jasnobrązowych, dwuspadowych dachach na nowo wzniesionych domów, omiatało portyki, strzeliste wieże urzędów i zaostrzone kopuły świątyń pokryte nowymi, czerwonymi dachówkami. Niemal białe promienie zaiskrzyły na szybach wysokiego, łukowatego okna odnowionego domu stojącego w dużym ogrodzie gdzie ponad bujnymi, wielobarwnymi kwiatami unosiły się znów wachlarzowate tęcze.

   Odważny, ubrany w szaroniebieski mundur kapitana lotnictwa z charakterystycznym tornistrem skrzydłowym, pochylił się nad białą, kenową kołyską stojącą w żółtym salonie. Tuż obok szerokiego, małżeńskiego łoża przykrytego teraz kwiecistą kapą.

   Różowa okryta lekkim, jasnofioletowym szlafrokiem, podeszła cicho i delikatnie objęła męża. Potem z ciepłym uśmiechem zerknęła na maleńkiego syna śpiącego jeszcze w półprzezroczystych, błękitnych falbanach becika.

– Dziś wrócę szybciej – powiedział Odważny półszeptem i pocałował żonę. – Dowódca dywizjonu zarządził jedynie rutynowe loty, chociaż w Szóstym Kwadracie podobno mocno wrze. Kilku wpływowych arystokratów próbuje wzniecić bunt przeciw Czerwonym.  

   Różowa uśmiechnęła się trochę tajemniczo. Raz jeszcze omiotła czułym spojrzeniem śpiącego synka, potem popatrzyła z dumą na męża i rzekła:

 – Kiedyś i on stanie u twego boku ubrany w stosowny uniform. Wtedy znów nastanie stary porządek!

   Kapitan z powagą spojrzał w kawowe oczy żony i zmarszczył brwi, jakby mocniej zaskoczony jej wypowiedzią.

– Tak byłoby najlepiej, kochanie, jednak powinniśmy być wdzięczni Czerwonym – odrzekł, znacznie ciszej wypowiadając ostatnie słowa. Po krótkiej chwili milczenia i zadumy, nieoczekiwanie zmienił temat.

– Jutro muszę być w siedzibie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych gdzie zbierze się stosowne gremium zajmujące się skrzynią. Zaproszono mnie i mego strzelca jako osoby, dzięki którym ponoć świat nauki nabrał mocniejszych barw.

   Różowa spojrzała zaintrygowana.

                                     CZĘŚĆ  DRUGA  

Rozdział I:   

Oni  

Zdawało się, że humanoidalna istota ubrana w biały, wypełniony powietrzem skafander, zawisła w czarnej pustce. Trójwymiarowy kadr opisany krótko w starożytnym języku Jasnobrązowych z niewielkim akcentem pierwszych języków plemion Pustynnych, był niezwykle sugestywny.

   Dopiero następny, przedstawiony trochę szerzej, ukazał coś cylindrycznego.  Wtedy nazywano to stacją kosmiczną. Humanoid przypięty był do niej za pomocą mocnej, białej linki jaśniejącej dopiero w trzecim kadrze w blasku centralnej gwiazdy systemu . Czwarty ukazywał tło – wielki, błękitny, łukowaty fragment planety miejscami powleczonej białymi, rozciągniętymi chmurami.

   Tu następował skok technologiczny, gdyż piąty kadr pokazywał już ogromny, srebrzysty, wrzecionowaty obiekt definiowany jako pierwszy załogowy statek międzyplanetarny. Obiekt ów zbliżał się do planety nazywanej czasem Czerwoną. Powyżej kadru lśnił stosowny, zielonkawy opis we wspomnianym języku. Tak jak wcześniej również  – z zastosowaniem piktogramów. Poniżej zaś zamieszczono niebieski zapis obrazkowy mówiący: Żegnamy więc niespodziewany powrót rogatego cov – 2021i całym sercem jesteśmy z walczącymi lekarzami!Jednocześnie mamy nadzieję, że jako społeczność wybrana do tej wyprawy, osiągnęliśmy właściwy stopień odporności i nikt z nas nie stał się nosicielem ‘’ czerwonych zarazków’’.  

   Szósty kadr ukazywał  już wnętrze innego statku. Znajdowały się w nim elipsoidalne, jasnoszare bryły urządzeń określanych tutaj jako hibernatory. Wewnątrz owych brył, w żółtawym oświetleniu i za przezroczystą osłoną  z wydzielonym ekranem dotykowym, leżały nagie istoty humanoidalne bardzo podobne do tej z pierwszego kadru. Można było wyróżnić dwa rodzaje sylwetek i związanych z nimi płci.

   Komentarzem do tego kadru stało się stosunkowo ważne, ale niełatwe obrazkowe zdanie nawiązujące do koniecznych zmian w organizmach astronautów. Lśniło błękitnawo ponad rzędami hibernatorów:

   Modyfikacje genetyczne – bramą do gwiazd!

   Kolejny kadr to widok z dużego, okrągłego okna na planetę nazwaną Błękitna Dwa. Do nowego świata zbliża się majestatyczny, biały statek przypominający coś, co w innych przedstawieniach nazywano łodzią i na wysokiej burcie noszący napis Centaur. Ktoś, kto dawno temu tworzył cały przekaz i użył starożytnych piktogramów uformowanej już prawdopodobnie rasy Jasnobrązowych, ostatnie słowo podał w przybliżeniu. 

   W tle kadru, nieco z lewej i u góry, błyszczała pomarańczowoczerwona gwiazda. Pierwsze dalekie słońce, do którego udało się dotrzeć licznym humanoidom ukazanym wcześniej w bryłach hibernatorów . Następował tu stosowny opis obrazkowy.   

   Trzy kolejne kadry nieco szerzej pokazywały pierwszych kolonistów na powierzchni Nowego Świata. Sylwetki stojących na sporym lądowisku humanoidów, pomimo niezbyt obcisłych, przeważnie szaroniebieskich skafandrów pozbawionych hełmów, zdawały się być krępe, umięśnione. W nawiązaniu zielonkawe opisy akcentowały z kolei coś, co nazywano niezbędnymi ćwiczeniami po długim letargu. Nie przedstawiono owych ćwiczeń. Twórca kadrów żyjący tysiące lat wcześniej, zwrócił uwagę przede wszystkim na nowe otoczenie w postaci wysokich, rozłożystych roślin definiowanych jako drzewa owocowe.  

   Kadry te były oczywiście sensowne, natomiast wspomniane drzewa owocowe wyrastały obok soczyście zielonych i znacznie od nich mniejszych roślin zwieńczonych często barwnymi kwiatami. Nieco z boku, na wydzielonym dużo wcześniej, sztucznym, jasnoszarym podłożu wzniesiono półkuliste przeważnie budowle nazwane Pierwszym Osiedlem.  

   Drugi z wymienionych wyżej trzech kadrów ukazywał dwie humanoidalne istoty. Jedna stała przed wspomnianymi drzewami, druga natomiast – w pewnym oddaleniu –  siedziała na niewielkim krześle przed białą tablicą i malowała pierwszą używając farb wynalezionych co najmniej kilka wieków wcześniej. Wyglądało na to, że należą do odmiennych płci, sam kadr zaś miał być zapisem pierwszych kontaktów z miejscową przyrodą oraz akcentem jednej ze stron natury owych istot. Pieczętował to stosowny opis obrazkowy.

   Na ostatnim kadrze większa grupa przybyszów z dalekiego, szarobłękitnego świata stała przed jedną z masywnych, półkulistych konstrukcji wpatrzona najprawdopodobniej w kogoś, kto tworzył ów obraz używając stosownego urządzenia. W tle, dość blisko grupy, widniał chyba zgniłozielony, wojskowy pojazd zrzutowy o opływowych kształtach i ciemnych, wydłużonych elementach mogących stanowić rodzaj broni. Niestety, nie zostało to dość jasno opisane błyszczącymi, zielonkawymi piktogramami.

   Kolejny pakiet kadrów, jakościowo już znacznie lepszy od poprzednich, wiązał się z dotarciem kilkudziesięciu wiadomych humanoidów do kolejnego systemu gwiezdnego. W jego centrum mocno jaśniało niemal białe słońce ze znacznie mniejszym, białawym towarzyszem okrążającym je po orbicie eliptycznej.  

   Pierwszy z kadrów natomiast niejako ponownie ukazywał duży statek kosmiczny z jasną gwiazdą w tle. Ten przypominał trochę grafitowego, drapieżnego ptaka i nazywał się Aquila. Za pomocą kilkunastu starożytnych piktogramów starano się wykonać stosowny opis.

   Tutaj następowała również krótka, zielonkawa wzmianka obrazkowa o obu składnikach systemu. O pierwszym z nich, w niełatwym przekazie, mówiono między innymi: typ widmowy – A1 V, masa – 2,12 masy Słońca. O drugim: typ widmowy – DA2, okres obiegu – 50,1 roku, minimalna odległość od A1 V – 8 j.a.

   Drugi z tych kadrów był o tyle interesujący, że dotyczył jednej z dwu planet układu obiegającej jasne słońce po odpowiedniej elipsie. Chodziło o świat znajdujący się w habitable  zone, w warstwie sferycznej umożliwiającej powstanie, utrzymanie i rozwój organizmów żywych. Tym samym również planeta orbitowała między gwiazdami systemu.  Podsumowywał to w przybliżeniu kolejny ciąg piktogramów używanych przez Jasnobrązowych i Pustynnych od tysięcy lat.

   Bardzo blisko jasnego słońca krążył nieduży, rozpalony, spękany i pozbawiony atmosfery glob. Nie posiadał jeszcze oznaczenia. Z jasnozielonego, trójwymiarowego opisu obrazkowego wynikało, że do obu planet cały wiek wcześniej dotarły sondy należące do dalekiego, błękitnego świata.  Do świata  ukazywanych w poprzednich kadrach humanoidalnych astronautów.   

   Trzecia klatka akcentowała między innymi datę związaną z potwierdzeniem istnienia życia na pozasłonecznej planecie Canis Majoris Ab. Wielkimi, błękitnymi tym razem piktogramami, użytymi przez twórcę całego przekazu skrzyniowego, informowano z radością: wrzesień 2099 naszego czasu( pokłady – sondy)!  Swoją drogą ,przekaz ten wymagał szerszych, osobnych wyjaśnień.

   Następnie, w kolejnym kadrze, pompatycznie ogłaszano nowy etap w dziejach sugerując możliwość dotarcia tam dużej wyprawy załogowej. Tu również następował powrót do kadru pierwszego z tego pakietu, w którym, obok majestatycznego, grafitowego statku podobnego do drapieżnego ptaka, widniała już data dotarcia humanoidów do wspomnianego systemu – październik 2199!  

   Osobny pakiet składający się z dziesięciu kadrów poświęcono samej Canis Majoris Ab. Twórca przekazu skrzyniowego wykorzystał je tak, jak inne, pierwotne kadry. Dwie pierwsze klatki opisane znów zielonkawymi piktogramami,  związano z podstawowymi danymi planety.

   W pierwszym kadrze podano między innymi: typ – ziemio podobna, skalista, masa – 1,5Mz, odległość od Canis Majoris A – średnio 1,52 j.a ., okres orbitalny – 1,8 Rz. Wszystkie te dane błyszczały kanciastymi nieco znakami na czarnym tle próżni upstrzonej srebrzystymi punkcikami gwiazd.

   Druga klatka dotyczyła skróconej charakterystyki atmosfery. Seledynowe tym razem znaki, jak wyżej umieszczone na tle próżni, podawały: ciśnienie – 1015hPa, skład: azot – 79%, tlen – 19%, argon – 1%, dwutlenek węgla – 0,5%, śladowe ilości neonu, helu, metanu. Tutaj również obce, specjalistyczne pojęcia podano w przybliżeniu i wymagały one osobnych interpretacji.

   Kadr trzeci informował, że zgodnie z wcześniejszymi badaniami przeprowadzonymi przez sondy dalekiego zasięgu, formowanie się Canis Majoris A trwało na pewno ponad miliard lat. Natomiast życie na planecie pojawiło się w praoceanie ukształtowanym ostatecznie na półkuli zachodniej, a następnie w niewielkich morzach półkuli wschodniej.

   Czwarta klatka obrazowała aeroby, drobne organizmy oddychające tlenem, który z kolei został wytworzony w atmosferze planety przez pionierskie organizmy roślinne około dwóch miliardów lat przed lądowaniem wiadomej ekipy humanoidów. Tu ponownie, na pierwszym planie i nieco u góry, zaiskrzyły błękitnawo stosowne zapisy piktogramowe.

   Piąty kadr stanowił duży przeskok: pokazano w nim już latające ssaki zamieszkujące systemy jaskiń położonych bliżej planetarnego równika. Zielonkawy opis sekwencji z entuzjazmem informował. że organizmy te zostały zaliczone do podrzędu stanowiącego siostrzaną grupę naczelnych.

   Klatka szósta ukazywała przedstawiciela owych istot: przypominał trochę średniej wielkości bezogonowego, wydłużonego psa o krótkim pysku pokrytego błyszczącą, rudobrązową  sierścią. Jego ciemne oczy były jednak osadzone bliżej siebie, pod stosunkowo stromym czołem dość szerokiej głowy. Z grzbietu zaś wyrastały mocne, duże, błoniaste skrzydła częściowo pokryte sierścią i zakończone czarnym szponem.

   Kadr siódmy, zwieńczony błękitnym piktogramowym opisem,  uwidaczniał niewątpliwie drapieżną naturę tego ssaka. W pewnej chwili bowiem spojrzał on na operatora urządzenia utrwalającego jego sylwetkę i nagle wyszczerzył rząd ostrych, trójkątnych zębów. Dodatkowy zapis znów emanował entuzjazmem.

   Kolejna, ósma klatka nawiązywała już do pierwszych eksperymentów biologicznych mających na celu stworzenie osobnika o cechach bezwzględnego i zawsze posłusznego żołnierza. Tak skomentowano to obrazkowo – i pierwotnie – w górnej części kadru na tle przedstawionego wcześniej lokalnego, latającego ssaka oraz humanoida należącego niewątpliwie do wiadomych przybyszów z dalekiego systemu gwiezdnego. Pod komentarzem widniał już piktogramowy sprzeciw kogoś, to stworzył cały przekaz skrzyniowy i należał do lokalnej opozycji: stwarzanie nie może wiązać się z powoływaniem do życia potworów!

   Kadr dziewiąty to głównie data udanego sto trzynastego eksperymentu, czyli  grudzień 2200 roku błękitnego. W wyniku owego eksperymentu uzyskano nowe stworzeniehybrydę Ptero oraz humanoida o wojowniczych cechach. Dodano, iż szefowie misji wcześniej już zainicjowali pewien plan, który podzielił zespoły powierzchniowe.  

   Ostatnia, dziesiąta klatka tego pliku, ukazywała nowe stworzenie, pierwszego przedstawiciela  Ptero Sapiens o imieniu Czerwony. Chodziło o czerwonobrązową skórę pokrywającą nie owłosione części ciała tej istoty. Od swoich stwórców różniła się przede wszystkim dużymi, szarobrązowymi, błoniastymi skrzydłami zakończonymi czarnym szponem. Tak samo zakończone były palce mocnych dłoni. Ponadto grzbiet owej istoty pokryty był krótkimi, rudobrązowymi włoskami, czubki uszu uformowały się jako wydłużone i spiczaste, a pomiędzy wąskimi wargami błyszczały ostre, trójkątne zęby.

   Wychwalano drapieżne cechy osobnika akcentując jednocześnie, że zapis ten może istnieć jedynie dla miejscowych stronników. Okazało się oczywiście, że został wykorzystany. Do kadru dołączono trójwymiarowy, błękitny, krótki opis piktogramowy lśniący ponad głową nowego stworzenia i układający się w dumne zdanie: Czas pokaże kiedyś zdecydowane zwycięstwo służących podstawom Natury !

   Następne obrazy były ruchome, powstały raczej po długiej przerwie  i stanowiły fragmenty bardzo dobrego technicznie holo. Jako wycinki filmowe połączono je w rodzaj pakietów dotyczących pierwszych obserwacji nowego stworzenia w naturze. Chodziło o lasy położone bardzo blisko równika planety, jeszcze wtedy nie opanowanej przez pustynie.

   Pierwszy fragment pierwotnego filmu obrazował Czerwonego budującego z gałęzi proste, spiczaste schronienie umocowane do konarów rozłożystego drzewa o soczyście zielonych, podłużnych liściach. Skrzydlaty humanoid obawiał się jeszcze dużych, naziemnych drapieżników przypominających  krzyżówkę lwa z tygrysem azjatyckim. W opisie obrazkowym ukazano już także pewne wątpliwości co do czysto wojowniczej natury Ptero akcentując jednocześnie początki istnienia tej hybrydy oraz naturalną ostrożność. W dalszym ciągu trudno było ocenić ile czasu upłynęło od momentu stworzenia.

   Obserwowany przez naukowców w niewidzialnych kombinezonach,  Czerwony nie wiedział oczywiście, że w przypadku bezpośredniego ataku kotowatego drapieżcy dostanie natychmiastowe wsparcie. W aspekcie czysto technicznym byłoby to dla niego co najmniej niezrozumiałe.

   Dotychczasowa pomysłowość oraz ogólne działania Czerwonego nie mówią jeszcze niczego, jeśli chodzi o oczekiwania stwórców – taki zapis piktogramowy pojawił się ponad pierwszym wycinkiem holo, gdzieś pośród listowia równikowego lasu.

   We fragmencie drugim Czerwony polował. Wykonaną z drewna i z kamienia włócznią zdołał zabić najpierw dość dużego, barwnego ptaka, potem zaś niewielkie zwierzę futerkowe podobne do lisa. Następnie – już na ziemi, ale w pobliżu wiadomego drzewa – udało mu się rozniecić ogień i upiec mięso odartego ze skóry zwierzęcia.

   Trzeci wycinek filmowy udowodnił, że Czerwony poluje tylko wtedy, gdy jest głodny. Ponadto opiekuje się małymi drapieżnikami, których rodzice zginęli w wyniku działań samej natury. Wywołało to pesymistyczną reakcję humanoidalnych obserwatorów zwieńczoną trójwymiarowym, błękitnawym zapisem: To niestety nie jest prolog do tego, czego od dawna oczekujemy!

   Dodano, że prawdziwy drapieżca często bawi się w polowanie, robi to dla rozrywki albo dla czystej przyjemności obserwowania cierpienia.  

                                            *        *         *     

Trójwymiarowe obrazy wypełniały niemal całą, niewielką salę, w której zgromadzili się przedstawiciele świata nauki z Zielonej Północy. Zaproszono jeszcze prezydenta, kilku wyższych wojskowych oraz kapitana Brązowego Odważnego z jego strzelcem pokładowym.

   Prowadzący spotkanie czołowy ksenobiolog kraju, który wcześniej już w niewielkim gronie obejrzał przekaz, dwoił się i troił aby sprostać niełatwemu zadaniu jakim było niewątpliwie objaśnianie całości oraz poszczególnych fragmentów swoistych nagrań wykorzystanych przez twórcę przekazu skrzyniowego , a pozostawionych przez humanoidalnych stwórców Ptero, a więc ojców wszystkich obecnych ras zamieszkujących Żółtą. Już samo uruchomienie prastarych urządzeń skrzyni było bardzo trudnym zadaniem i zajęło naukowcom prawie rok. Natomiast z reakcji znacznej części wyjątkowej publiczności wynikało, że prowadzący spotkanie niestety nie zawsze radzi sobie tak, jakby tego chciał. Wykorzystywał on wprawdzie starożytny język Jasnobrązowych, który z radością odkryto w przekazie i który również nie zmienił się od co najmniej pięciu tysięcy lat. Jednak w zakłopotaniu krzywili się nie tylko żołnierze. W związku z planowanym wyświetleniem całości nagrań, wszystkie niejasności i związane z nimi odpowiedzi, miały być wzięte pod uwagę dopiero potem, chociaż sami naukowcy nie wszystko rozumieli.   

   Tymczasem obrazy zmieniały się. Nowe, humanoidalne stworzenie otrzymało nieco drobniejszą, rudowłosą  towarzyszkę życia o imieniu Awa. Humanoidalni przybysze wobec obu istot zastosowali również specjalną iniekcję dającą początek zmianom genetycznym. Tak głosił pierwotny, niebieskawy, lśniący opis piktogramowy zamieszczony nad jednym z barwnych wycinków filmowych. Dodano przy tym,  że Ptero mają wciąż szansę sprostać wymogom stwórców!

   Od tamtego czasu Czerwony stał się bardziej bezwzględny w stosunku do dzikiego otoczenia. Nie zauważał nawet niewielkich, bezbronnych ssaków potrzebujących czasem pomocy. To wywołało entuzjazm stwórców i dezaprobatę kłopotliwych przeciwników.

   Tych pierwszych ucieszyło również, że para Ptero zaczęła wykazywać rodzaj bogobojności. Chodziło przecież o bezwzględne posłuszeństwo. O poddanie tych, którzy w przyszłości mieli walczyć o nowe imperium. Tutaj z kolei podano tylko dwa słowa  korzystając wciąż z pisma obrazkowego Jasnobrązowych tworzących już wtedy zapewne dość zaawansowaną kulturę. Słowa te brzmiały: kierunek – Centaur !  

    Wspomniana zaś bogobojność Ptero objawiała się gdy w pobliżu ich domu postawionego już na ziemi i strzeżonego przez dużego, oswojonego kota pojawiał się jeden z kilku pojazdów atmosferycznych. Wówczas miał on formę zbliżoną do dużego drapieżnego ptaka, który dowoził i zabierał obserwatorów zajmujących często stanowiska na pobliskich drzewach . Ujrzawszy zaś pojazd –  para w pokłonie upadała na twarze.

   Działo się tak co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze – zjawisko dostrzeżone przez leśne stworzenia było dla nich po prostu niezrozumiałe, wywoływało naturalny lęk swoim rozmiarem i wydawanymi dźwiękami . Po drugie  –  z wnętrza ryczącej konstrukcji wychodzili pokojowo nastawieni obserwatorzy i podawali nowym humanoidalnym apetyczne przekąski.

    Ptero w swym prymitywnym jeszcze języku analizowanym przez obserwatorów komentowali, iż Wielki Ptak zrodził darczyńców. W przyszłości słowa te stały się zalążkiem wielowiekowej religii.

   Opis kolejnego obrazu mówił, że decyzje pilotów rezygnujących z kamuflażu i z wyciszenia pracy silników wynikały z poleceń wydanych im przez przełożonych współpracujących z kolei z ekipą humanoidalnych naukowców, która kontynuowała przeprowadzony kiedyś eksperyment. Można było tu wywnioskować, iż inicjatorzy nowego stworzenia nazwanego Czerwony po prostu już nie żyli.  

   Żyła jednak idea imperium zrodzona prawdopodobnie zaraz po tym, jak w strefie równikowej planety zaczęto obserwować latające ssaki. Potrzebni byli więc liczni oddani żołnierze i szerokie zaplecze techniczne. A wszystko to miało służyć agresji na gwiazdozbiór Centaura, konkretnie zaś na kolonistów pozostawionych tam niegdyś w drodze ku gwiazdom. Pierwotny, czerwonawy zapis piktogramowy podsumowywał kilka sugestywnych, wielobarwnych i doskonałych technicznie obrazów ukazujących między innymi planowaną jeszcze wówczas flotę wojenną. Widzowie mogli zobaczyć najeżone działami stalowoszare  pancerniki przestrzenne, okręty zawieszone w czarnej próżni.

   W programie imperialnym chodziło także o zbudowanie swoistej hierarchii. Na pewno badacze chcieli przekonać się, czy nowe humanoidy zareagują tak samo, jak odlegli przodkowie samych badaczy wobec – podobno – ingerencji z kosmosu. Reakcja była właściwie identyczna, jeśli wierzyć stosownym przekazom. Całość dość jasno komentował błękitny zapis w postaci starożytnych piktogramów rasy Jasnobrązowych.

   Tymczasem Czerwony widoczny w kolejnym obrazie i uzbrojony w coraz lepszą broń,  z dużą pogardą spoglądał na wiele rozmaitych zwierząt traktując je wyłącznie jako ewentualny pokarm. Cieszyło to kontynuatorów eksperymentu co uwidoczniono w formie stosownego zapisu. Już tutaj jednak swoistym cieniem rzucał element alt związany z szeroko pojętym altruizmem, chodziło bowiem o wpływ Awy na jej czerwonawego partnera. Skrzydlata kobieta, pozytywnie wciąż nastawiona do świata zwierząt, nakłaniała czasem Czerwonego do podobnego postępowania. W efekcie jej wojowniczy mąż również zaczął wzbudzać niepokój wśród następców stwórców.

   Trzy następne, trójwymiarowe obrazy ukazywały przede wszystkim nową iniekcję. Chodziło o kolejne zmiany w mózgach Ptero mające w końcu uformować właściwy typ. Ostatni z tych obrazów ukazywał ponoć nową Awę, której wyraz twarzy zastygł w widocznej agresji.

   Zaprzeczył temu niestety kolejny fragment nagrania gdzie Awa ponownie opiekuje się niewielkim kotowatym mającym zastąpić domowego stróża, obrońcę i przyjaciela ulegającego już upływowi czasu. Ponadto jej partner wyciąga z bagien innego, bezbronnego wówczas drapieżnika. Pierwotny, piktogramowy opis tych zdarzeń nasycony jest złością:  Chociaż praca kilku pokoleń naukowców poszła po prostu na marne, wstrzymamy się jeszcze z kluczowymi decyzjami !

    Obraz piąty od czwartego dzielił zapewne długi okres czasu, bowiem na pierwszym planie piątego obrazu ukazującego już dużą grupę Ptero widniał odpowiedni do wyznawanej idei, czerwony, obrazkowy zapis: Po wieloletnich próbach uzyskania właściwego typu stworzenia, Rada Naukowa podjęła ostateczną decyzję – należy zlikwidować wszystkie okazy ważnego, lecz nieudanego eksperymentu. Tuż pod owym zapisem można było dostrzec krótką notatkę kilku zaledwie kłopotliwych przeciwników zapisaną finalnie przez twórcę przekazu skrzyniowego przy pomocy wiadomych piktogramów. Zapis ten brzmiał: Nigdy na to nie pozwolimy !

   Szósty obraz przeniknięty był smutkiem. Mówiło o nim przede wszystkim lśniące karmazynem, piktogramowe zdanie naniesione przez anonimową kobietę, twórczynię przekazu skrzyniowego . Zdanie naniesione na szersze ujęcie nieżyjącego już bladoskórego humanoida, obrońcy Ptero: Mordercy w uniformach naukowców pozbawili życia ostatnich trzech moich przyjaciół. Zostałam sama.

   Obraz siódmy ukazujący chyba kilka kulistych, czerwonawych zarazków, niejako wbrew sytuacji przez tę samą kobietę podsumowany był zapisem nasyconym satysfakcją:  Zaatakował nas jakiś wirus! Podejrzewam, że chodzi o przywleczony tu z Ziemi i drzemiący w nas covid – 2021…Chociaż na razie nie czuję strachu, jednocześnie nie czuję się zbyt dobrze. Jednak cieszy mnie, że większość tych zwyrodnialców marzących o potędze i dręczących słabszych od siebie, pożegnała się już z życiem !

   Pod ósmym obrazem przedstawiającym znaną już Jasnobrązowym dziwną skrzynię widniał kolejny zapis anonimowej kobiety: Dotarł do nas tunelowy  * *   przekaz z Ziemi zrealizowany już przez jakieś automaty: kolebka naszej cywilizacji zginie zniszczona przez kilka niezwykle silnych odmian cov – 2021… Jestem bardzo przygnębiona, trudno mi jest pogodzić się z tym strasznym faktem…Tutaj z kolei, na Nowej Ziemi, poginęli jednak wszyscy ci długoletni imperialiści i gwałciciele natury Ptero! Tak podają mi przekaźniki biologiczne. Nie zdążyli również zrealizować możliwych już zapisów swych umysłów aby ukryć je w przetrwalnikach, które miały być wystrzelone w kierunku Centaura, do potencjalnych wybawicieli mogących w przyszłości stworzyć ciała dla owych zapisów. Cóż to za podła gra! Chcieli uzyskać pomoc od tych, którzy mieli być przecież ofiarami ich niedoszłej armii złożonej z bezgranicznie posłusznych Ptero! Z Ptero, którzy w pewnej liczbie zaczynali już być bezgranicznie posłuszni!.. Swoją drogą chciałabym wiedzieć,czy homo z Centaura jeszcze żyją – odmiany wirusa mogły uśmiercić każdego, kto pochodził z Błękitnej Planety…Nie mogę niestety wspierać już wielu hybryd żyjących jeszcze na szczęście na tej planecie w rozmaitych osadach. Hybryd, które doczekały się mnogiego potomstwa. W swoim długim życiu udało mi się jedynie złożyć rodzaj przekazu skierowanego do ich potomnych. Przetrwalnik jest bardzo mocny, powinien uchronić kadry i zapisy słowne  tworzone przez wiele lat i przetłumaczone przeze mnie na jeden z języków hybryd. Bo Ptero, ku zdziwieniu nieżyjących już morderców, bardzo szybko stworzyli kilka własnych, podobnych do siebie języków, a potem znaki pisarskie stosowane w kontaktach między plemionami. Znaki, które wykorzystałam. Są w końcu połączeniem zwierzęcia i dumnego człowieka…Jestem coraz słabsza mimo walki osobistych automatów biologicznych i stosowanych szczepionek, bo wirus zmienia się bardzo szybko… Czuję się trochę dziwnie ze świadomością, że być może jestem ostatnią żyjącą Ziemianką. I cieszę się jednocześnie, że życie, które spotkaliśmy tutaj przed wieloma laty przetrwa, chociaż nie uczyni tego w pierwotnej formie. Bo w głębi tego życia pozostanie ślad z dalekiej, opustoszałej planety. Żegnajcie, moi uskrzydleni przyjaciele!  

                                                   *       *       *     

Rosły piechur o czerwonej skórze otworzył ogień: seria ośmiomilimetrowych pocisków karabinowych rozszarpała kilku cywili zgrupowanych obok innych w marszu szeroką ulicą jakiegoś miasta i trzymających w szponiastych dłoniach kawałki desek, rur oraz innych przedmiotów użytych wcześniej jako broń.  

– Szósty Kwadrat do Macierzy! Szósty Kwadrat do Macierzy!..

   Protest nie ustawał. Po chwili można było dostrzec, że krzyczący demonstranci przyspieszyli kroku, mocniej ścisnęli wspomnianą broń, a na czoło grupy wysunął się wysoki humanoid o jasnobrązowej skórze uzbrojony dodatkowo w krótką broń palną oraz w metalową tarczę, na której widniał herb – zielony szpon dłoni na ochrowym tle.

   Znów padły strzały. Tym razem jednak w kierunku żołnierzy wystawionych przeciw demonstrantom przez czerwonoskórych zarządców miasta należącego kiedyś do dużego, żyznego kraju.

   Tłum zaczął biec i rzucać w mundurowych wszystkim, co miał w rękach.

   Wysoki Jasnobrązowy, ubrany wciąż w długi, szary płaszcz i służący w tajnej policji Zielonej Północy,  skrzywił się niezadowolony. Stał jeszcze przez chwilę w niewielkiej grupce gapiów zgromadzonych na kamiennym trotuarze, a potem obrócił się gwałtownie na pięcie i ruszył w stronę zaparkowanego niedaleko samochodu. W związku z okresowym zawieszeniem działalności ambasady, jako handlarz starociami powinien niebawem przekroczyć granicę Szóstego Kwadratu i wjechać do Czarnoziemu aby jak najszybciej Ministerstwu Spraw Zagranicznych przekazać stosowny raport. Tym bardziej, że po raz kolejny czekał na niego sam prezydent.

                                              *         *         *

Czołowy ksenobiolog kraju wyłączył zniszczony zębem czasu i jeszcze niedawno cudem działający obły, nieduży wyświetlacz stojący wciąż na stole obok kenowej mównicy. Jasnobrązowy naukowiec z nieukrywanym podziwem spojrzał na sędziwe urządzenie i powoli zajął miejsce na katedrze. Zanim zaczął mówić, przez dłuższą chwilę wodził spojrzeniem po szesnastu zgromadzonych rodakach, wśród których dziesięciu należało do świata nauki. Obecni tam mężczyźni mieli wrażenie, że prowadzący to spotkanie nie wie od czego by tu zacząć, aby właściwie podsumować całe tysiąclecia historii Żółtej.

– No cóż, wydaje mi się, iż pospieszyliśmy się trochę publikując jakiś czas temu wykopane rewelacje, to znaczy sensacyjne informacje o skrzyni, jak dotychczas nazywaliśmy przetrwalnik. Musimy jednak przyznać, iż oczywiste przynajmniej stało się nasze pochodzenie. Na pewno również powinniśmy być wdzięczni pradawnej grupie ludzi broniących życia naszych podobno nieudanych przodków. A już na pewno wdzięczność należy się owej anonimowej kobiecie, która zamieściła w przetrwalniku stosowny przekaz wcześniej stojąc oczywiście w opozycji do istot bawiących się w boga i sędziego decydującego o czyimś życiu i śmierci – zaczął w końcu wysoki ksenobiolog patrząc jeszcze na dwumetrowy, metaliczny przedmiot stojący nieopodal stołu z wyświetlaczem.  – Znajdą się zapewne i tacy, którym po prostu będzie żal naszych protoplastów.

– Od roku z hakiem nie spada zainteresowanie ową skrzynią i wszystkim, co wiąże się z wiarą w Wielkiego Ptaka. Kontynuujemy badania tak zwanych skamieniałych form znajdowanych w pobliżu równika naszej planety oraz prace archeologiczne w Czwartej Strefie Pierwszego Sektora Dozorowego, czyli na obszarze granicznym gdzie obecna tu załoga pana kapitana Brązowego Odważnego znalazła przetrwalnik. Gdybyśmy odkryli tam inne materialne pozostałości po pradawnych ludziach, mogłoby to nam bardzo pomóc. Nie od dziś przecież wiadomo, że technologia nie tylko ulepsza życie, ale może je znacznie wydłużyć. Tak więc zainteresowanie bogami trwa. I nie chodzi jedynie o wykształconych obywateli – kontynuował naukowiec. – Z drugiej strony, nawiązując do początku mojej wypowiedzi, istnieje jednak kwestia religijna, która, jak widzieliście panowie, od tej chwili musi być postrzegana zupełnie inaczej. Inaczej, ale jedynie przez nas i przez wąskie grono już wtajemniczonych i zarazem koniecznych osób.

-Wiem, że nie będzie to łatwe – ciągnął po kilkusekundowej przerwie ksenobiolog i utkwił spojrzenie w kapitanie Brązowym – gdyż popularność to wywiady, rozmaite spotkania i setki pytań. Ponadto wierzymy czasem, iż pewne sprawy pozostaną w rodzinie. Nic z tych rzeczy! Niebawem więc ustalimy tok postępowania w rozmaitych miejscach i ewentualne odpowiedzi na trudne pytania. Liczę na waszą odpowiedzialność. Nikomu chyba nie trzeba mówić, co by było, gdyby tak znaczna część prostych Jasnobrązowych albo niemała rzesza innych, tak zwanych religijnych osób uwierzyła jednak, że to wszystko, co nagłośnilibyśmy jeszcze przy pomocy radia i prasy jest prawdą. Że nie ma boga, który komukolwiek może dać życie po śmierci…

   Ksenobiolog przerwał wywód i znów powiódł nieco zlęknionym wzrokiem po skupionych twarzach zgromadzonych mężczyzn. Trudno było z nich cokolwiek wyczytać, każdy z obecnych bił się być może z własnymi myślami, albo po cichu cieszył się już z ogłoszonej właśnie ostatecznej prawdy.

   Jednak strzelec siedzący obok Odważnego zaczął się już trochę denerwować zdradzając tym samym swój dotychczasowy światopogląd. W pewnym momencie poderwał się z krzesła, spojrzał wyzywająco na naukowca zajmującego mównicę i powiedział z nutą tryumfu:

– Dokładnie to sobie obejrzałem! I choć dzieli nas tak zwana przepaść technologiczna, obrazy i tak wiele mówiły, wykorzystane tam piktogramy mamy niezmienne od tysięcy lat i właściwie nie są mi potrzebne, być może niezbędne, dodatkowe objaśnienia rozmaitych kwestii. Chcę powiedzieć natomiast, że ci stworzyciele naszego gatunku również mieli swoich bogów. Mówią o tym w kwestii hierarchii religijnej, a ktoś podobny do Wielkiego Ptaka, czyli do ludzi, może być nie tylko ich bogiem…

– Powiedziałbym, że kwestię religii albo stworzenia ludzie nadmieniają w zaledwie kilku słowach mówiąc o ingerencji z kosmosu – przerwał mu ksenobiolog. – I do tego jest to jedynie przypuszczenie. Ale rzeczywiście może warto się tego trzymać…Przynajmniej wówczas, gdy zawartość naszej sensacyjnej skrzyni jakimś cudem obejrzy szerokie grono obywateli.

– A poza tym – dodał po chwili akcentując te słowa – być może w kwestii poruszonej przez pana kaprala znajdziemy kiedyś ważne dowody ze sfery technologicznej? I tutaj także dla nas wszystkich zabłyśnie szersza nadzieja?  

Rozdział II:

Nowe spojrzenie

Przez łukowate okna żółtego salonu wpadało niemal białe światło dziennej gwiazdy wiszącej już dość wysoko na bladobłękitnym, wiosennym nieboskłonie. Wzrastająca temperatura pierwszych miesięcy nowego roku często rozleniwiała, nie pozwalała skupić się na rozmaitych czynnościach.

    Odważny uśmiechnął się  jednak do matki niosącej miejscową, ciemnoczerwoną kawę. Ten aromatyczny napój zawsze pomagał mu wejść w kolejny dzień i kusił go od wielu lat. A przyrządzany przez Brązową Piękną  miał szczególne właściwości smakowe i pobudzające.

   Na kenowym, ciemnobrązowym stole okrytym błękitnym obrusem, stała już  żółta filiżanka Różowej bawiącej się jeszcze z synkiem w pokoju na piętrze. Natomiast nieco wcześniej na drewnianym blacie znalazły się okrągłe, beżowe ciasteczka ułożone na białym talerzyku . Zanim matka pojawiła się w salonie, Odważny dwukrotnie uległ  kolejnej słabości sięgając po wypieki niedalekiej, miejskiej cukierni. 

– A cóż tam słychać o tej tajemniczej skrzyni? – zagadnęła kobieta siadając i uśmiechając się zachęcająco. – O ile pamiętam, od co najmniej kilku miesięcy mieliśmy o tym pomówić, ale ty przecież służysz i często nie ma cię w domu. Prasa również od dawna milczy jakoś dziwnie na ten temat.

   Odważny drgnął czując jak poruszyły się jego niewielkie, brązowoszare skrzydła pozostające teraz nagie – miał wolny dzień, założył więc szarą koszulkę z plecowym wycięciem, a mundur z nieodzownym tornistrem wisiał w szafie. Tymczasem pytanie Pięknej zaskoczyło go. Od jakiegoś czasu miał coraz większą nadzieję, że nigdy już nie padnie. Bo od bardzo dawna również nie musiał okłamywać matki.   

– A, to chyba nic wielkiego – odparł unikając jej spojrzeń. – Od ubiegłego roku, czyli od ciekawego w gruncie rzeczy spotkania w ministerstwie gdzie pokazywano nam krótkie filmy, niczego jednak nie znaleziono. Chociaż bada się teren gdzie natknąłem się na ową skrzynię. Chociaż jeszcze niedawno zaproszono mnie na kolejne spotkanie z młodzieżą i udzielałem wywiadu na temat niezwykłego znaleziska. Jeśli zaś chodzi o samą skrzynię, to fachowcy od staroci twierdzą, że należy do…kosmitów.

– Co takiego?!

   Brązowa Piękna szerzej otworzyła oczy, a kilka ciemnoczerwonych kropel kawy spadło na błękitny obrus kiedy ręka kobiety trzymającej żółtą filiżankę mocniej zadrżała. Udało jej się jednak bezpiecznie postawić gorące naczynie na stole i spojrzeć na syna z silniejszym oczekiwaniem. 

– Ponoć bardzo dawno temu na naszym świecie pojawiły się istoty z kosmosu – zaczął Odważny sięgając po kawę i doznając jednocześnie pewnego olśnienia.  – Z odtworzonych jakimś cudem,  mocno już historycznych filmów wynikało, że przypominały nas samych, chciały więc przyjrzeć się nam bliżej, nawiązać kontakt. Stąd ta skrzynia, czyli urządzenie, które ów kontakt miało zapewnić. Należy jednak wziąć pod uwagę możliwy spisek pewnej grupy naukowców…

– W gruncie rzeczy to może być bardzo ciekawe !  – ożywiła się nagle Piękna ignorując ostatnie zdanie syna i sięgając po ciasteczko. – Nie sądziłam dotąd, że Wielki Ptak mógł stworzyć inne, rozumne istoty zamieszkujące kosmos!

– No właśnie! – Odważny uśmiechnął się szeroko czując niezwykłą ulgę. – Ja też tak naprawdę ucieszyłem się, kiedy zobaczyłem filmy. Do dziś nie sądziłem jednak, że może cię to zainteresować…

– O czym mówicie? – spytała Różowa , która zeszła właśnie z piętra podtrzymując synka niepewnie jeszcze kroczącego przed nią. Wciąż miała na sobie nocną koszulę, a malec ubrany był w lekki, niebieski kombinezon.

– Oto moje szczęście! – zawołał Odważny podchodząc do nich, a potem wysoko ponad głowę podnosząc uśmiechniętego syna.

                                                  *         *          *  

Pierwszy ksenobiolog Zielonej Północy, niejaki Żołnierz Wodny siedział na brązowej kanapie w swoim błękitnym salonie stanowiącym część dużego domu i czytał najświeższe prasowe wiadomości. Czynił tak od lat niejako zaczynając w ten sposób kolejny dzień gdyż obok, na niewielkim stole, parowała poranna kawa a na białym talerzyku leżała świeża bułka z pobliskiej, stołecznej piekarni.

   Przebiegł wzrokiem pierwsze rubryki, między innymi te wszystkie, które od pewnego czasu mówiły o zaostrzających się stosunkach na linii: Osada – Zachodni, czyli ogólnie między Jasnobrązowymi z Czarnoziemu a Wielkim Czerwonym Zachodem. Polityka nigdy specjalnie nie zajmowała ksenobiologa, tym niemniej niełatwa obecna sytuacja znów zmuszała niejednego mieszkańca Zielonej Północy do refleksji. 

   Żołnierz Wodny pokręcił jedynie głową przelotnie odczytując kilka zdań mówiących o ponownym zawieszeniu działalności ambasady z Czarnoziemu w Szóstym Kwadracie, następnie większą uwagę skupił na rubryce mieszczącej nowy artykuł naukowy. Po chwili już czytał go coraz szybciej, z rosnącym wciąż zainteresowaniem.

   Znany autor pisał, że obok skamielin należących niewątpliwie do twardych części ciał istot, które przed tysiącami lat przebywały na naszym świecie, zidentyfikowano kolejne dwa tak zwane pióra. Specjaliści ustalili ostatecznie, iż są to elementy napędowe konstrukcji zwanej statkiem atmosferycznym. Podczas przelotów maszyny były one ruchome i mogły przypominać ptasie pióra. Podobnie zresztą jak sam statek mógł być podobny do ptaka.  Następowało tu wyjaśnianie powyższych twierdzeń oparte o inne, znacznie wcześniejsze materiały. Wspomniano również o filmowej zawartości przetrwalnika. Cały artykuł zaś podsumowano stwierdzeniem o bezsprzecznej obecności braci z kosmosu na Żółtej.

   Zgadzano się jednocześnie z podaną w innej rubryce sugestią jednego z czołowych kapłanów Kościoła Wielkiego Ptaka. Z ideą brzmiącą: Nasz bóg uczynił widać rozmaite istoty!…

   Żołnierz Wodny uśmiechnął się czytając to zdanie chociaż osobiście, niezależnie od konsekwencji, wolałby ogłosić całą prawdę. Potem zamknął gazetę i zerknął na białą filiżankę z kawą. Czas na śniadanie!

                                                *         *          *

Księżyc Piękny odsunął powoli rozmaite papiery leżące na kenowym biurku, wstał z krzesła i ruszył do wysokiego okna pałacu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w letni już, nasycony błękit nieba starając się myśleć tylko o nim. Było to jednak bardzo trudne. A właściwie – niemożliwe.

   Ostatnie miesiące szczególnie mocno dały mu się we znaki. Euforia zwycięzców nie trwała zbyt długo, gdyż problem Szóstego Kwadratu narastał z każdym dniem. Od kiedy Czerwoni dostali tę ziemię jako wyrównanie szkód poniesionych w wyniku niesienia pomocy militarnej, nie było tam właściwie okresu pokoju. Dawni właściciele majątków, zepchnięci często i ostatecznie do roli przeciętnych wyrobników, nigdy nie pogodzili się z takim stanem rzeczy. Ataki na legalną władzę nasilały się z każdym miesiącem.

   Prezydent Czarnoziemu bardzo ubolewał nad położeniem owych dumnych Jasnobrązowych przed wojną stanowiących ważną warstwę społeczną,  należących bowiem do inteligencji tworzącej przecież podwaliny państwa. Dlatego w ostatnim czasie zaproponował Czerwonym kosmiczną kwotę jako zapłatę za wszelkie szkody poniesione podczas walk z Pustynnymi. Propozycja ta została niestety odrzucona, a sam Księżyc Piękny w jednej z zachodnich gazet nazwany został infantylnym atletą. Odnoszono się w ten sposób między innymi do jego budowy fizycznej.

   Zaostrzyło to stosunki między przyjaciółmi, doszło do szeregu egzekucji buntowników z Kwadratu chociaż jednocześnie zachodniego dziennikarza ponoć ukarano. Wtedy również prezydent Czarnoziemu podpisał kilka ważnych, międzyrasowych umów. Pierwszą był traktat z Jasnoróżowymi z Białoróżowej, drugą zaś pakt o wzajemnej pomocy zawarty z Jasnobrązowymi Południowymi zamieszkującymi w dużej mierze nabrzeża Oceanu Południowego.

   Obie umowy miały gwarantować mocny układ sił niezbędnych w razie ataku byłych już zachodnich przyjaciół również obrażanych w prasie nowej Zielonej Północy. Wielu polityków z Czarnoziemu nie ufało jednak Południowcom widząc w nich wciąż niedawnych zdrajców i pomocników imperialistycznych zapędów Pustynnych.  

   Księżyc Piękny westchnął ciężko odchodząc od okna. Wielu wpływowych Jasnobrązowych widziało w nim szaleńca, który waży się na konflikt z Wielkimi Czerwonymi biorąc za sojusznika niedawnego wroga… Było w tym rzeczywiście wiele prawdy. Prawdą było także, że wielu Południowców przez całą wojnę pozostawało po stronie Czarnoziemnych. Tak samo zresztą jak tysiące Jasnoróżowych. A dumny prezydent Czarnoziemu nie chciał jednak być tylko mniejszym bratem, któremu czasem grozi się szponiastym palcem.

   Tak, jak wielu rodaków, był przede wszystkim wojownikiem Zielonej Północy.

                                            *         *        *

Lecieli na południowy- zachód kwadrans wcześniej przekraczając granicę Szóstego Kwadratu. Oficjalnie mieli uczestniczyć w odnowionych bratnich manewrach lotniczych. A tak naprawdę zaczynali się już trochę denerwować.

   Kapitan Brązowy Odważny prowadził swoją eskadrę wyposażoną w nowe maszyny. Były nimi dolnopłaty oznaczone jako D – MW 4. Aeroplany te zaliczone zostały do najnowocześniejszych maszyn myśliwsko – bombowych produkowanych od niedawna na Żółtej i nie było w tym żadnej przesady. Szybkość, zwrotność, opancerzenie i uzbrojenie – wszystko to stanowiło mocne strony D – MW4. Wiadomo było jednak, że każda rasa miała w zanadrzu broń, która zawsze mogła zaskoczyć.

   Odważny siedział w zamkniętym kokpicie mając przed sobą wolant z widocznym, czerwonym przyciskiem uruchamiającym sześć ośmiomilimetrowych karabinów maszynowych schowanych w skrzydłach aeroplanu. Nie było już z kapitanem tylnego strzelca gdyż konstrukcja Czwórki nie przewidywała go. Maszyna ta przypominała trochę brytyjskiego Spitfire’a z okresu drugiej wojny.

   Młody pilot zerknął jeszcze na tablicę przyrządów: za metalowym kołnierzem okrągłego wskaźnika prędkości widniał nowy rysunek. Nowe dzieło jego drugiego ja stworzone całkiem niedawno. Rysunek przedstawiał  Dobę Różową, jego piękną żonę oraz małego synka, Brązowego Ty. Imię swemu pierworodnemu nadał Odważny na cześć niezapomnianego strzelca, który już jako ciężko ranny wyeliminował z walki wielki aerostat Pustynnych.  

   Eskadra wleciała już nad miasto. Piloci obserwowali stolicę Szóstego Kwadratu zajmowanego wciąż przez Czerwonych, którzy odrzucili pamiętną propozycję prezydenta Czarnoziemu, obrazili go w prasie, dokonywali kolejnych egzekucji zbuntowanych panów dawnych majątków, a teraz zaproponowali bratnie manewry

    Odważny uśmiechnął się ponuro – rano wraz ze swymi pilotami dostał rozkaz ataku na siedzibę Czerwonego Prezydenta Kwadratu. Jakiś czas temu zgodził się zostać pierwszym, który zada cios chociaż ciągle miał pewne wątpliwości. W końcu Czerwoni byli wyzwolicielami jego Czarnoziemnego Kraju.

   Pamiętał jednak rozmaite doniesienia prasowe i relacje światków z zabijania tych wszystkich, co walczyli przecież o to, czego ich pozbawiono w wyniku nieuczciwego podziału dóbr. Odważny pamiętał także, a może przede wszystkim, słowa żony o nastaniu starego porządku. Różowa zaskoczyła go wtedy. Teraz zaś coraz bardziej ją rozumiał.

– Witamy słynnego kapitana Brązowego ! – w słuchawkach czarnego hełmofonu Odważny usłyszał głos kontrolera używającego języka Jasnobrązowych i siedzącego w wojskowej wieży lotniczej oddalonej od eskadry o jakieś trzy kilometry.

   Charakterystyczne, tęponose, zachodnie dolnopłaty uzbrojone w osiem karabinów skrzydłowych stały jeszcze dalej, obok głównego pasa, a obsługa naziemna i piloci wylegiwali się wciąż na murawie, niejednokrotnie niekompletnie ubrani. Czerwoni niczego nie podejrzewali!

– Schodzimy! Atak kluczami pod kątem 45!  – rzucił do mikrofonu kapitan ignorując powitanie kontrolera.

   Pod maszynami jego eskadry przesuwał się właśnie ogrodzony wysokim murem pałac Czerwonego Prezydenta Kwadratu. Strzeliste wieże budowli nie nawiązywały już do stylu architektonicznego przedwojennych Jasnobrązowych, a na murach stało czerwone wojsko uzbrojone w czarne karabiny.

   Co po nas zostanie?..  – te nieoczekiwane słowa pojawiły się nagle w myślach kapitana Brązowego odbezpieczającego już czerwony przycisk karabinowy wbudowany w ciemny wolant kokpitu D –MW 4. Było to zdanie przeczytane kiedyś w pewnej wojennej powieści.

   Słowo i miecz ! – odpowiedział sobie w myślach Odważny cytując samego siebie. Jakiś czas temu bowiem, uzupełniając swoje drugie ja, zaczął pisać książkę będącą szeregiem rozmaitych przemyśleń.

   Kiedy odbezpieczył czerwony przycisk, ponad murami pałacu dostrzegł coś dziwnego: falujący jakby w ciepłym powietrzu i jednocześnie bardzo transparentny obraz przypominał stworzenie, które dawni stwórcy Ptero nazwaliby sfinksem. Wizerunek ten oczywiście niczego nie mówił młodemu kapitanowi Jasnobrązowych i z kokpitu aeroplanu kojarzył się z przezroczystą flagą. Dlatego Odważny szybko zignorował go skupiając uwagę na czekającym go zadaniu.

   Tymczasem dziób zgniłozielonej maszyny oznaczonej czerwono- czarnym szponem ustawił się już pod właściwym kątem. Młody kapitan dostrzegł zaskoczonych, czerwonych żołnierzy biegnących po jasnym murze i sięgających już po broń. Odważny był jednak szybszy.

KONIEC PIERWSZEGO TOMU

2019 – 2021

**    – tunelowy albo hiperprzestrzenny;

    

Waldemar Jagliński – Żółta
QR kod: Waldemar Jagliński – Żółta