Odkąd pamiętam byłem płci męskiej, a moje pożądanie skierowane było w kierunku płci przeciwnej, nigdy nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Nie byłem niestety samcem alfa ani nawet beta, lokowałem się raczej w rejonach liter kończących grecki alfabet, co przez całe życie budziło we mnie uczucie smutku i sprawiło, że stałem się jednostką zgorzkniałą i cyniczną, która wreszcie zeszła na złą drogę literatury. Pojęcia takie jak gender czy LGBT  nie przerażały mnie ani nie odstręczały, nie miały jednak żadnego związku z moim życiem.  Było tak do czasu. Wszystko się zmieniło, gdy zająłem się na poważnie pisaniem. Ale zacznijmy od początku:

Odkąd pamiętam żywiłem pogardę do dokonań dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych klasyków. Nie znałem nawet nazwisk tych wielkich klasyków, co dodatkowo komplikowało sprawę, bo nie wiedziałem kim gardzę. Nie wiedziałem, że najbardziej gardzę Dostojewskim i Conradem, trochę mniej Proustem i Hemingwayem. Nie wiedziałem też, że Joyce’a tylko trochę nie lubię. Wielbiłem natomiast jeszcze nie powstałe nurty w polskiej i światowej literaturze. Niestety nie potrafiłem ich rozpoznać, bo nie znałem starych nurtów – nie wiedziałem więc, czy coś już było, zatem jest przestarzałe, czy też jeszcze nie było, zatem jest nowe i przeze mnie wielbione.

Na całe szczęście byłem polskim katolikiem, a polski katolik potrafi w swojej konstrukcji mentalnej pomieścić nie takie sprzeczności. Potrafi być jednocześnie chrześcijaninem i żywić nienawiść do swoich bliźnich tylko dlatego, że są inne narodowości. Ba, potrafi chodzić regularnie do kościoła, przyjmować sakramenty i publicznie powoływać się na Boga, co wcale nie musi znaczyć, że w tego Boga wierzy. Żeby być prawdziwym polskim katolikiem, nie trzeba zresztą wcale wierzyć w Boga, wystarczy, że wyznaje się skrajnie prawicowe ideały oraz dodatkowo nienawidzi cyklistów, wegan i przyrody. Polski katolicyzm jest bowiem nie religią, ale światopoglądem, który nie wywodzi się wcale z Ewangelii, ale z kazań które wybrzmiewają w pewnej toruńskiej stacji radiowej i telewizyjnej.

Kiedy przymierzałem się do napisania swojej pierwszej powieści znajdowałem się w elitarnym hiphopowym nurcie polskiej kultury. Jako biały mieszkaniec polskiej wsi położonej tak daleko na wschodzie kraju, jak to tylko możliwe, w sposób naturalny utożsamiałem się z Afroamerykanami żyjącymi w gettach wielomilionowych metropolii. Strzygłem się wtedy na zero i nosiłem błyszczące oryginalne dresy adidasa z pięcioma paskami. Wtedy też postanowiłem napisać pierwszą polską powieść hiphopową. Kiedy miałem już obmyśloną całą fabułę, która miała zostać opowiedziana nowatorskim hiphopowym językiem i pozostało już tylko przenieść to na dysk twardy komputera za pomocą edytora tekstów Word 97, okazało się, że moją powieść słowo w słowo, przecinek w przecinek napisała Dorota Masłowska. Nie pokusiła się nawet o wymyślenie własnego tytułu, tylko nazwała swoją, a przecież naprawdę moją, powieść „Wojna polsko-ruska pod flagą biało czerwoną”. A z tego tytułu byłem najbardziej dumny.

Pogrążyłem się w depresji. Zacząłem pić, zapuściłem długą do pasa brodę. Swoją rozpacz tłumiłem polską muzyką pop śpiewaną po angielsku. Uduchowiony liryzm tej muzyki otworzył mnie na inne rodzaje sztuki współczesnej, zacząłem nałogowo oglądać wielkie dokonania filmowe XXI wieku, „M jak miłość” oraz „Klan”. W Internecie śledziłem nieocenzurowane filmy o nocnych przygodach Frytki Frytkowskiej w wielkim przedsięwzięciu socjologicznym, jakim był niewątpliwie „Big Brother”. Powoli zacząłem się otrząsać z traumy. Terapeutyczne działanie sztuki wysokiej jak zwykle odniosło skutek. Poczułem, że jestem gotów, by ponownie spróbować swych sił w literaturze. Tym razem chciałem opisać losy warszawskich celebrytów telewizyjnych. W Warszawie wprawdzie byłem tylko raz i to przejazdem, ale posiadałem przecież czarno-biały telewizor, a wiadomo że telewizja nie kłamie, ponadto prawdy czarno-białego telewizora nikt nie przekona, że czarne jest czarne, czy jakoś tak. Już zasiadałem do komputera, już instalowałem nowszą piracką wersję Worda, już wpisywałem na środku stronicy wielkimi wytłuszczonymi literami „Paw królowej”, kiedy dowiedziałem się, że znowu ubiegła mnie Masłowska.

O losie niedobry, o kraju niewdzięczny, który nie doceniasz swoich najbardziej utalentowanych pisarzy. Porzucę cię, wyemigruję do innej, lepszej ojczyzny, gdzie mnie docenią, góry przejdę, ocean przepłynę, wizę wylosuję, grant z ministerstwa otrzymam i tam na obcej ziemi napiszę powieść. A powieść miała być początkowo o kotach, później o przyjaźni, jeszcze o mieście amerykańskim, które właściwie miało być trochę komiksową metaforą wielkiego miasta w ogóle, o czasach powszechnego narcyzmu, o sztuce, wreszcie o wielkiej samotności i szukaniu gruszek na wierzbie. Wcześniej musiałem jednak wynająć mieszkanie, urządzić je gustownie, ze smakiem właściwym artyście, szczególnie ważne było umeblowanie gabinetu, w którym miał odbywać się proces twórczy, wiadomo że antykami, wiadomo, że wszędzie miały leżeć średniowieczne, oprawne w skórę, pisane po łacinie rękopisy średniowiecznych filozofów, co i rusz przeze mnie cytowane w oryginale w czasie wywiadów, których miałem codziennie udzielać w związku z napisaną przeze mnie powieścią „Kochanie zabiłam nasze koty”. Kiedy wszystkie prace związane z urządzaniem jaskini twórczej były zakończone, okazało się, że Masłowska napisała już moją powieść.

Zacząłem pić, wróciłem do kraju, w kraju wódka jest tańsza, zwłaszcza ukraińska wódka z przemytu. Siedzę teraz i piszę powieść, zatytułowaną „Inni ludzie”, w górnym marginesie każdej ze stron wyświetla się moje nazwisko – Dorota Masłowska. Natchnienie mnie nie opuszcza, moje wysmukłe palce o długich paznokciach pomalowanych na czerwono z gracją uderzają w klawiaturę.

Mirosław Mrozek – Przemiana
QR kod: Mirosław Mrozek – Przemiana