Linie graniczne
Kiedy drzewom przycinają gałęzie, podcinają ramiona,
zastanawiam się, gdzie tu rozsądek. Obok. Od zwijania tytoniu,
spękana skóra, pleśń na nogawkach. Długo pozostaje w powietrzu.
Dlaczego się przejmuję? Ostry zapach z drogi,
wczoraj przeszły tędy krowy i owce. Dla ludzi z miasta
to niewiarygodne. Wątłe pióra w kałużach,
murki ułożone z resztek kurhanu. Podziurawione drzwi baru.
W piecu palimy torfem albo resztkami cedru.
Rzeźbiarz spycha mnie ze schodów. Kolana
miękną. Ciepły pył ostrzega przed zbliżającym się deszczem.
Mnóstwo poetów tędy przejeżdżało. W pobliżu, na Zachód. Nikogo, to
nie obchodziło.
Pisali, trochę pili. Pełno ich było
na niekończących się studiach. Znam nazwiska, ale
nie pamiętam głosów, rysów twarzy, grymasów. Emocji.
Przejście
Wiosna. Pąki. Rozrywany przez ptaki
mętny kolor światła na kartkach pokrytych akrylem.
Przesądy. Nie mogę zasnąć w czarnej piżamie w głębi śnienia,
pośród zbutwiałych pędów kwiatów.
Leczysz mnie mantrą. Nalewkami z dzikich owoców.
Nie były twoje. Haftowane lalki
w kolorze bzu sukienki. Nasłuchuję brzęczenia ważek,
melodii dzwonków, ciepłego wiatru.
Zostałam tu na całe życie. W cieniu żelaznych gór,
w smaku krwi, w spójności prostych zdań. Zbieram
spadające skórki pomarańczy. Zapach mokrego torfu,
skrzaty z bajek. Wejścia i wyjścia w pierwsze słowa.
Przebudzam się, kiedy opowiadasz o wielorybach,
ich sile, błyskach w oku. I nie mam nic innego na rękach
oprócz czerwieni. Wylewa się, osadza na dnie sadzawki,
tuż pod warstwą mułu. Wierci.
Spekulacje
Jadę autobusem po syna, dawniej nie miałam
syna, wielorybniczych marzeń ani wieczorowej sukni.
Nie potrzebowałam wspomnień, żeby pisać, aż
rzeczy sczerniały albo od słońca wyblakły.
Nie musiałam się maskować, żeby mówić otwarcie
o płci i łodziach podwodnych. O atomowych wybuchach
na dnie oceanu. Już blednie lato. W zagięciach książek
skrzypi piasek, schną liście ginkgo. Żywa skamieniałość
lśni wśród gałęzi drzew przebitych strzałą.
Oprócz zapachu gorących źródeł nie rozpoznaję
stłumionych głosów. Bezdźwięcznie wysiadam, przeklinam
dzień. Może spróbuję przygotować irlandzki gulasz.
Posmaruję precle masłem, przeleję ekspres wodą.
Wieczorem pijemy wino, ktoś mówi, że mnie dobrze zna.
Czyta między wierszami. Łamie sobie głowę,
opowiada dowcipy, próbuje gestów, aportuje jakieś sztuczki.
Na uspokojenie
Szept, za którym wspinasz się, spadasz, podnosisz i tak dalej.
Nie jest za późno, nawet kiedy myślisz, że jest. Blask czasowników.
Przegięcia, wygięcia z woli osób trzecich. W pląsach, w locie
ptaków w jedną stronę. Cała ta maszyneria o kant rozbić.
Wybór, od którego nie ma ucieczki. Przypływ. Odkładane rachunki
za wodę, bo niby nieotwieranie kopert jest jak
nieodkręcanie kranu, można wyprzeć, przeczekać strach, odpływ.
Wyliczane tytuły, nazwiska, dzięki którym dojrzewamy i odmieniamy „ó”
otwarte lub zamknięte.
Bajki o głosach, malowanych ptakach, ocalonych, wstaję z kolan.
Przyglądam się rysom, pęknięciom, wybuchom gejzera, łamię głos i ołówki.
Tylko szmer, jednostajny, lekki powiew. Wmawiamy sobie,
że ludzie się nie dzielą, segregują śmieci, ocalonych. Zaprzeczamy
we właściwej kolejności, kiedy brzęczą na torach, w świetle.