[gusła]
Czary i lararia, posążki i wstążki – niechaj strzegą
przed złem, co nadchodzi i obgryza nam od spodu
kolejne warstwy grobu. Daj, ać ja pobruszę, a ty
poczywaj. Płodne penaty podziwiaj pośród zwłok
młodych owiec i kóz. Feralne Feralia – obrosłych
tłustym kołnierzem kurzu, róż i fiołków; masa
masek niesionych w cmentarnym pochodzie. Lary
domowe pełne podszeptów i nieszczęść potomków,
co zamiast w opiece mają nas wszędzie i nigdzie.
Dlaczegośmy odeszli? Skądinąd przyszły żałobne pieśni,
co wychodzą bokiem spod kołyszących się lędźwi?
I pod ręką gaśnie ostatnia iskra – nad dnie paleniska
przeciw duszom dobrym w popiele znika. I znów
te złe ofiary z ciasta, wina i kadzidła, puszczają się
pędem pośród kwiatów i żywych korzeni. Umrzyj mnie.
Trać. Za oknem wielka chłodnia. Grzechot psalmów
w okładkach – chichot różańca.
[zwrotnik]
Tu ludzie umierają w pełni zdrowia i chęci.
Babka idzie w lepsze światy, za nią słońce
wchodzi w raka zwrotnik – nocne analogie –
bagienne roztopy, przerzuty do trzustki, zjazd
ze skrzyżowania żeber w kości. Moc atrakcji,
w noc wakacji – więc ktoś gdzieś komuś coś.
Tylko nie ty mi, jakoś nie ja tobie. Ostatnie
zdrowaśki i plamka w oku, nim coś rozleje się
po naczynkach czaszki. Zwarci i gotowi
– od welonu do wenflonu – suniemy; pełzamy
bez zbędnych słów i zwłok. Już nas mają w opiece
pierwszorzędne kądziołki przędne, muchy plujki;
a zalotnice trupnice jedzą nam z ręki.
[skrywanie]
Oto dyliżans i rewolwer z cukru; a to konik
bujany, na którym uciekamy od siebie –
misternie jak w westernie; potem wyśnimy
znów wszystko, co czarne. Już chlupot podków
ku światełku, nietwarze w powietrzu i fantazmat
błękitu. Droga kefirowa, co wije się i zwija
w groteskowym kontekście bakterii. Nie sposób
skryć się ani zbiec. Znów coś drwi z nas w kółko
i krzyżuje – gwoździ nie więcej niż siedem. Już
znaki nieczytelne – martwe kukułki w papierkach
zegara, wskazówki bez podpowiedzi i czas, co gra
na czas przeciw nam. Zakon twój wyrasta z powieki
i lęk, co owija nas bawełną wokół zimnych
palców. Opląt i ostatni obrzęd. Kokony i kokoty
w półcieniach; pokoty słoneczne i sploty przeciwciał.
Larwy chruścików i niemych motyli. Diamenty
na kątowniku, gdy wychodzisz mi z mgły –
muśnięcie ręki.
[post psot]
Markowi Bieńczykowi
Ledwo wypełniamy ten żal, co nas brał; więc
jeśli post – to tylko tak – w trosce o brak psot.
Winniśmy przez pomnożenie i położenie poniżej
świętych pism i apokryfów, obcowanie, co nie
przechodzi i nie zanika – albowiem to, co
przejściowe i na znikanie podatne, robi nam złe
rzeczy w dobrej wierze; jakąś wojnę o nic.
Omijaj szerokim łukiem miejsca ze złota. Cekiny
zachwytów bledną bezszelestnie, jak ruiny
starożytnych miast, jak fałdy tanagra i fikuśne figurki
z terakoty, jak falsety o oktawę wyższe i kościół,
co streszcza miasto. Długie nogi pośród krótkich
kroków. Konfetti achów i ochów, pokaz samby
w trybie nagłym; inwazja sakramentów i pleśni,
potop potu, gestów i piersi.
Ile razy w tobie był przez ten czas? Ile razy wszedł
w ciemność pośród lalek i łąk, opuszczonych
przez lok, co spada na stok – ten czuły strach?
Stać nas przytomnie już tylko na nic. Bo cierpienie,
proszę pana, to jest niewielka rzecz. Tyle można zrobić,
by stracić – zgubić wszystko albo jeszcze więcej.
Bezbożne to, co nadto święte. Gdziekolwiek bądź,
trzeba pójść. Zawsze się tak budzę albo jeszcze dalej.