Kuchenne Rewolucje Ciotki Reginy

Mam sześć lat i dowiaduję się o Bogu,
diable i tych jego akcesoriach:
widłach, kotłach z bulgoczącą smołą.

Okazuje się również, że dama
z kluskami na obrazie to święta
Agata z własnymi piersiami na tacy.

Ciotka Regina też nie ma piersi,
zostawiła je w szpitalu imienia innej
świętej, na szczęście

to nie nasz obraz, nie nasz Bóg (?),
lecz na wszelki wypadek odwracam się,
także od klusek na parze.


Bóg Ojciec

Mam sześć lat i dowiaduję się o jabłku,
które niczym gen rodzice przekazują dzieciom,
na ich nieszczęście. Na szczęście mam Jolkę.

Mama Jolki trzyma w nocnej szafce buteleczkę
z wodą święconą. Znikają po niej kurzajki,
a co dopiero taki niewidoczny grzech.

Mam sześć lat i nie jestem ochrzczona.
Boję się, że umrę i trafię tam, gdzie
takich ojców (jak mój) jest więcej.

Jolka też ma sześć lat,
była na sześciu chrztach
u swoich sześciu kuzynów, więc wie.

Kładę się na drewnianej podłodze.
Czuję na skórze całą zawartość butelki.
Jolka robi znak krzyża, a zaraz potem

uzupełniamy buteleczkę kranówką.
Tylko mama Jolki dziwi się,
że kurzajki nie znikają jak przedtem.


Ojciec

inspirowany „ojcem” – Haliny Makowskiej Budniak

zacznę od tego że ojciec nie miał biurka
w domu nie miał biurka
w domu

ja miałam biurko
duże drewniane biurko
z nadstawką

i gdy chciał mnie nauczyć
mnie chciał nauczyć porządku
porządku

wszystko co było w biurku stawało
jaskółką stawało
lądującą jaskółką

zeszyty książki atrament jaskółką
w końcu i biurko stało się
jaskółką

przygniotła mnie jaskółka
duża drewniana jaskółka z nadstawką
z nadstawką

rozbawiony nie wziął mnie na ręce
nie wziął mnie na ręce
rozbawiony


Retrospekcja z Mariną Abramović

Inga przyjeżdża do nas zagraniczną furą,
do której ojcu błyszczą oczy, a nawet nie należy
do partii, wystarczyło, że wyszła za mąż za rolnika
spod Lublińca i właśnie wróciła z wczasów w Jugosławii.
Inga, nie fura.

Inga rozsiada się w fotelu taty, jakby ktoś jej pozwolił
poczuć się u siebie. Zaczyna opowiadać o artystce
z Belgradu, co to czesze włosy do krwi jak mama,
gdy już nikomu nie ma nic do powiedzenia. Mama,
nie artystka.

Inga ma ogromne piersi i ich jestem ciekawa,
bardziej niż blizn na jej twarzy, o których w rodzinie
równie często snuje się historie, jakoby mała Inga
przyłożyła do policzka rozgrzany nad świecą
plastikowy grzebień.

Bo w tej rodzinie wszyscy bawią się ogniem.


Znaki

Miałam okazję zabić ojca. Doskonale
pamiętam, użądliła go pszczoła, nawet kilka na raz.
Tata źle znosił jad, a miał tyle jadu w sobie, że ciut, ciut tylko
więcej (bo ile taki owad w końcu może), przebierało miarkę.

I nie było już czasu, na te wszystkie telefony: Halo pogotowie?
Mój tata puchnie i nie może już nas wyzywać, i robić tych wszystkich
rzeczy, przez które mama płacze. I nie było (jak zwykle)
żadnego sąsiada.

Ledwie dostawałam do pedałów, choć samochód był mały
i nawet nosił dumną nazwę od swojej wielkości, lecz tata
pchnął z całych sił fotel do przodu i pociągnął za linkę ssania,
ale o lusterkach to już mowy nie było, w zasadzie już mówić
mogłam tylko ja.

I tak sobie jechaliśmy bez prawa jazdy,
bez większych umiejętności, hen w górę,
w kierunku nieba, bo akurat pawilon czwarty
z izbą przyjęć był na szczycie naszego sanatorium.

Nasze sanatorium było pięknie ukwiecone,
ale nie pora teraz opisywać przymioty natury,
gdy jedna z nich postanawia nas zabić.

I tak sobie jechaliśmy w świszczeniu, w sumie
niedługo (pawilon czwarty widoczny był z okien
naszego mieszkania).

I tak na wysokości kostnicy zapamiętałam,
że pierwszy bieg służy tylko do ruszania.
Nie napiszę, że sama zatrzymałam samochód.

Ignorując wszelkie znaki
na niebie, pobiegłam po pomoc,
choć drzwi do pawilonu czwartego
też były wahadłowe.


(Nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej)

Czym jestem starsza tym więcej robię piany,
a mniej zajmuję się zakończeniami nerwowymi,
leżę ciut dłużej w wannie i czytam wiadomości,
zamiast przywoływać jakieś erotyczne obrazy:

„Daniel płakał, bo był głodny. Teraz jest chwilowo nieprzytomny,
bo (prawie) go utopiłam. Nie będę go więcej biła.
Jak się później obudzi, odzyska przytomność,
wsadzę go z powrotem do wanny. Nie wypuściłam wody”.

Staram się nie rozmyślać o przeszłości, nie stawać
na wadze, przecież nie mam wagi, wystarczą ubrania
z poprzednich sezonów, myśleć, że miałam naprawdę
dobre dzieciństwo, rodzinę, która nie oszczędzała wody,
a w beczkach kisiła kapustę.


Sanatorium na Kubalonce

Te gazetowe dramaty przypominają mi historię mojego brata.
Byliśmy wtedy, oczywiście, dziećmi. Przynajmniej tak mi się
wówczas wydawało. Mama kupiła dla mnie zieloną sukienkę,
ale jeszcze było za zimno, żebym ją założyła.

Bardzo za nim tęskniłam, bo zawsze dzieliśmy pokój
i wszystko z czym musieliśmy się zmierzyć. Naszych łóżek
nie dało się połączyć, ale łączyła nas szczególna więź,
o której przypominały stare plamy na materacu brata.

Myślałam, że jest mu tam lepiej i trochę mu zazdrościłam.
Co ja mówię, bardzo mu zazdrościłam i byłam pewna,
że jest mu tam lepiej. I wtedy nauczyłam się, jak błędnie
jest myśleć, że „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”.

To nie była słoneczna niedziela, raczej ponury dzień,
w którym trudno odróżnić pory dnia, zwłaszcza gdy
patrzysz pod nogi, lecz wstaliśmy w dobrym nastroju,
w jakim należy wstawać, gdy chcesz kogoś odwiedzić.

Nie śpiewaliśmy w drodze do Istebnej wesołej piosenki.
Siedziałam cicho z tyłu, jak zawsze, i robiło mi się mdło
od tej zakręconej drogi i powodów, z których znalazł się
w sanatorium, ale to dłuższa historia.

Chciałabym już przejść do jądra, a raczej jąder
mojego braciszka, sinych i dużych jak pięści,
gdy zaciskasz dłonie, którymi chcesz ukarać
nieletnich oprawców, ale nie możesz.


List (okręgi)

Ostatnio w ogóle nie mam z tobą kontaktu,
nie znam twojego adresu, ani numeru telefonu.
Śledzę cię tylko na skypie:
zielony okrąg cię nie ma, biała fajka jesteś
i logujesz się w jakimś Bro.

Napisałam wiersz o twoich czerwonych włosach
i wyborze imienia. Wiem, wiem, jesteś blondynem,
a ja znowu wymyślam i nikt nie uwierzy
jak wtedy, gdy poszłam do pani od polskiego,
że tata chce nas pozabijać.

Żyjemy, a twoje włosy zmieniły kolor. O dziwo
żyje nasza mama, która zawsze może
tego nie potwierdzić. Napisała do ciebie list,
ale wrócił. Wszystko do niej wraca,
oprócz ciebie.

Mama martwi się i nic z tym nie robi. Dzwoni tylko
do mnie i zaprzecza to kolejnej z teorii,
że w życiu na każdego przypada jakiś limit łez.

Pocieszam i obiecuję, że wyprostuję świat,
ten okrąg, w który jesteśmy wpisani – ty i ja,
najlepiej jeszcze dziś,
jeśli tylko pojawi się biała fajka.

Nasza mama jest tak samo bezradna
i tak samo łatwo się poddaje jak w tamte dni,
gdy zajmowałam się tobą, żeby mogła dać
przepraszać się tacie.

Nie składa już mi życzeń na Dzień Dziecka,
nie nazywa córeczką, przysiada na ganku i patrzy
w Północ, pisze list, który wraca jak wszystko,
oprócz ciebie.

Mówię ci, minie kilka lat lub może nawet dni
i w końcu zacznie nazywać mnie jak należy
– mamO, i wtedy może być za późno,
byś wrócił.


(Jeżyny)

Nie potrzebuję twoich uszu, żeby do ciebie mówić.
Pani Danka z ostatniego piętra przyłapała mnie na tym pierwsza, i od razu
powiedziała naszej mamie, że nic dobrego z mówienia do siebie nie wyniknie.
Pamiętam takie rzeczy jak imiona naszych sąsiadów sprzed czterdziestu lat,
i co jedliśmy w poszczególny dzień tygodnia, tylko tych niemieckich słówek
nie potrafię spamiętać.

Pamiętasz taką historię – pojechaliśmy razem do dziadków,
i naszej mamy nie było tak bardzo, bardzo długo, że przestałeś o nią pytać,
i każdego, dosłownie każdego dnia, chodziliśmy do lasu, najpierw na poziomki,
potem na jagody, grzyby, maliny, aż w końcu nadszedł już czas, żeby nazbierać jeżyn,
i mieliśmy takie poranione dłonie jak Jezus?

I wtedy w lesie zobaczyliśmy naszą mamę. Biegła do nas, machała na powitanie.
Była taka lekka, radosna, jakby zawsze o nas pamiętała. Chciałam zacząć biec
w jej stronę, wykrzyczeć tęsknotę: mamo, mamo, ale tak mocno
mnie przytrzymałeś, wczepiłeś się we mnie, jakby ktoś w międzyczasie
zamienił twoje miękkie czteroletnie ciałko w kolczasty pęd jeżyny.


Wiersz o kamieniu

„Nie da się uratować tego, kto jest zły na swoją matkę” – Bert Hellinger

jeśli o kamieniu to o filozoficznym
jeśli o filozofii to o świecie
jeśli o świecie to o ziemi
jeśli o ziemi to o matce
jeśli o matce to o macicy
jeśli o macicy to o czerwonej substancji
jeśli o czerwonej substancji to o kamieniu filozoficznym

jeśli o kamieniu to nie da się uratować tego
kto jest zły na kamień


Mątwa.

Na nikogo nie czekam albo
nic innego nie robię tylko czekam.
Jakby tego nie zapisać, czuje się to samo.

Siedzę na balkonie cała w sepii. Zaglądam w okna
innym ludziom, bo jeszcze ich nie ma. Kiedy pojawiają się
– znikam. Lubię u nich bez nich mieszkać.

Popołudniem zmieniam kolor,
by przywabić albo nie przestraszyć męża.
Jakby tego nie zapisać, czuje się to samo.


***

Uśmiecham się do ciebie i mówię:
– Coś mi się przypomniało.
– Lubię jak tak zaczynasz – odpowiadasz
i rozsiadasz się wygodnie, jakbym była Szeherezadą.

Czuję się niezręcznie, chciałam tylko powiedzieć,
żebyś nie trzaskał tak głośno deską klozetową,
ale nie mam wyjścia, jakbym była Szeherezadą.

Joanna Fligiel – Dwanaście wierszy
QR kod: Joanna Fligiel – Dwanaście wierszy