Niesamowity międzyczasie
Jestem Bogiem i tańczę.
Tomaž Šalamun – „Sam”
Niestety (piwonie pięknie pachną)
w pustej kostnicy nie ma rodziców.
Kiedy nie żal ci już niczego, wierzysz,
że minione zupełnie było nic niewarte,
albo ledwo niewiele całkiem.
Bądź prawie.
Przyjmij to do wiadomości:
poezja jest sierocińcem,
nie ma rodzica kostnica.
Życie nie znosi pustki,
jest nią przepełnione.
Lepiej to zapamiętaj, dobrze,
co było, żeby, o ile to możliwe,
co będzie, pamiętać. O ile, czego
nie ma, dobrze można pamiętać.
(gdybym wiedział, że chciałem tylko
pochwalne psalmy na rzecz istnienia
śpiewać, odrzuciłbym dużo wcześniej
korzennie sprzeczną niekonieczność).
Dowiedziałem się, że nie da się dowieść
nieistnienia świata, zaś miłość do słowa
powstała w Niemczech. Umieścić wieści
o dobrej śmierci w szczelinach chodnika,
o ile mnie o to nie poprosisz, nie sposób.
Zatem teraz, proszę, nadziej się na mnie
(tyle dni w jednym)!
Milion oblicz jest tym samym i jednym,
martwą twarzą jeszcze żywych krewnych
(to już padło, tu padło). Twarzą Mierzwy
w nieskończonym zbiorze tak ze 32 liter.
Ziść, spuść mnie, jasnoto, spełnij,
a ci na śmierć zagłaskam światło!
Oraz – zagłuszę źródło, ciemną
troskę bez zająknienia roztoczę.
Kiedy dzieje się przeistoczenie,
po nic są słowa, więc, nicponie,
tkliwiej się niezbędniejsze stają.
Niech płonie oczywistość, upływa
duża sprzeczność: jedność, kairos.
Kraków, w czerwcu 2014 r.
Backdoor (zaplecze?)
Jeffowi Warschauerowi & Xymenie Pietraszek
Do wolności przechodzi się przez łzę.
Wolną jest mądrość. Murzyńską muzyką.
Czarną, gwałtowną, piękną.
Spokojną niewolą pokoleń.
Czarcią jak każda wartość.
Ciemną jak cena.
Brązową jak ziemia.
Chciałem zostać
człowiekiem i zostałem
sam (z marginesem błędu).
Sz. P. W. Szpakowskiemu wreszcie przestawało wystarczać
Jakkolwiek dobrze wiedział, że to jest piękne, Robertem Frostem trudno było być, pierdział mu Internet, trzeba mu było przeładować, ażeby uspokoić odległe wołanie krów z podległych nizin polskich, gdzie wszystko było, tak po prostu, niedobre, czułki karzełków nastrojone na ubliżanie i inne praktyki wyjątkowości, gdzie w modzie nie było absolutnie nic. Weźmy sobie do serca to muczenie, ten pierwszy, zupełny koan przybiegły ze stepów, tajgi i tundry, którego mięso wołowe pozdzierano z pionowego miecza w nabożnym celu wypełnienia kebabem bułki. Weźmy go sobie, przepłacając, kupmy, dopiero wtedy rzućmy okiem w Internet, obezwładnić tę linię, rozebrać nieskończoność do nogi, do naga, do wybuchu i bomby, jakie wreszcie wybiją w ziemi czarkę, z której kulturalnie napijemy się sake, rozsiadając się w krześle, przepijając zsiadłym mlekiem, przepijając maślanką, ślinianki zapraszając do działań ogłaszających niepodległość zębów i rezygnację ze wszystkich pomysłów naszych kabalistycznych, pomyślcie: tak zostałem
kawalarzem, jestem jedynie komentatorem tej odwiecznej rozgrywki o zero, konstruktorem pustej kartki, budowniczym rytmu, muzycznego pragnienia rozbicia nas o świat, który nic nie znaczyłby, tylko pozwolił istnieć i stwarzać, drakońskim dyletantem, acz jednam święcie przekonanych, że tak jest naprawdę, że wziąwszy do ręki list, linię, rylec uda się mi stylowo wypowiedzieć tę nierzeczywistą dla nas harmonię, której przecież doznajemy na co dzień, noc i na nic się nie zdadzą wasze pochrząkiwania, bo jeśli chlewem ma być ta rzeźnia, tak będzie, choćbyśmy pokryli krzykiem tę eksplodującą teraz goliznę, rozdziewiczyli dotknięciem umysłu, dotykiem.
Bardzo możliwe, że przerwa jest iluzją, najpierwotniejszym urojeniem, który nas wszystkich tutaj i teraz zapędza w obłęd, nieodwracalnie determinuje taką tu oto psychozę: przymus połączenia, podczas gdy nic zdrożniejszego niż pragnąć zdobyć zawód inżyniera budowy mostów na bezterminowej plaży, skąpanej w niebieskim oceanie, skąd dosyć regularnie na głowy spada nam ulga oraz inne proporcje deszczu, ponieważ opad jest niczym innym: powrotem na ziemię. O, robimy twardy reset o dziewiętnastej pięćdziesiąt!
Niezdarnie odgrodzony od poranka pan Wacław wstaje, nalewa kawy, nadal wybiera pozostawać anonimowym, a nominowanym do wystukania kodu wejścia, animowanym tylko odgłosem oddali; tego, czego nie oddali, nie oddali się nigdy więcej, goreje, obrasta futrzastą potęgą, gromkie jak w stadzie goryli samiec przewodni, jednakże pod warunkiem, że to zwierzęta niestadne, które nadzoruje sanhedryn samiczek, te goryle.
Słyszę, jak się rozcapierza cisza, rozrasta, a miasto upada w centrum miasta, widzę, jak przesada przepędza starców z miasta do tańszego zamiast, i jeżeli kiedyś wiedzieliśmy, jak wrzynała się w krocze różowa sylweta ww. wspólnotowych zachowań, a nie potrafiliśmy zapomnieć, ona się mimo wszystko rozeszła w nowe ścieżki rowerowe i przecznice, zdolne nas doprowadzać na skraj jeziora, w którym utonąć nie umieliśmy, rozsmarowana w twarzowy krew [sic!] do oblicza, żeby w pustym miejscu nad szyją było cokolwiek widać, żebyśmy w narkotycznym zwidzie do pocałunków, znużeni, dotarli.
Kraków, oś. Ruczaj – Nowy Świat, sierpień 2013 – lipiec 2014